Reklama

Od pierwszego dnia, kiedy weszłam do ich domu jako narzeczona jego syna, czułam, że mnie nie akceptuje. Unikał mojego wzroku, zbywał moje słowa półuśmiechem, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że nie jestem wystarczająco dobra dla jego jedynego syna. Mój mąż starał się mnie pocieszać, mówił, że „tata już tak ma”, ale te tłumaczenia tylko pogłębiały moją frustrację. Z biegiem lat było coraz gorzej – na każdej rodzinnej imprezie siedziałam przy stole jak intruz, który przypadkiem tu trafił. Nie spodziewałam się, że to właśnie on zwróci się do mnie z prośbą o pomoc.

Reklama

Dystans między nami

Teść zawsze patrzył na mnie z takim chłodem, jakbyśmy byli z dwóch zupełnie różnych światów. Kiedy próbowałam zagadać, odpowiadał monosylabami.

– No tak... – rzucał, zerkając gdzieś w dal, jakby wolał być gdziekolwiek, tylko nie przy tej rozmowie.

– A co u państwa w pracy? – zapytałam kiedyś, naprawdę starając się nawiązać kontakt.

– W pracy jak w pracy – burknął, ledwo podnosząc wzrok znad talerza.

Czułam się, jakbym rozmawiała ze ścianą. Nawet gdy przynosiłam mu coś z kuchni, choćby herbatę, mówił:

– Nie trzeba było... – a w jego głosie było tyle chłodu, że odechciewało się jakichkolwiek gestów.

Mój mąż, Paweł, próbował tłumaczyć:

– On zawsze taki był, zamknięty w sobie, nie okazuje emocji.

Ale ja wiedziałam, że to coś więcej. On mnie po prostu nie akceptował. Kiedyś, przy rodzinnym obiedzie, Paweł zagaił:

– Tato, Hania robi świetny sernik, spróbujesz?

Teść spojrzał na mnie jak na kogoś, kto wszedł bez zaproszenia do jego kuchni.

– Dziękuję, słodkiego nie jadam.

I odsunął talerzyk. Nie powiedział niczego wprost, ale każdy jego gest mówił: „Nie jesteś tu mile widziana.”

Gorzka wigilia

Wigilia u teściów zawsze była dla mnie jak pole minowe. Każdy gest, każde słowo mogło być odebrane na opak. Przyjechaliśmy punktualnie, z prezentami i własnoręcznie upieczonym makowcem, ale atmosfera przy stole była tak lodowata, że nawet świeczki nie chciały się palić. Teść siedział na swoim miejscu, z rękami założonymi na piersi, jak sędzia gotów wydać wyrok. Gdy zaczęliśmy składać sobie życzenia, podeszłam do niego z nieśmiałym uśmiechem.

– Wesołych Świąt, panie Stefanie. Zdrowia i... – zaczęłam.

– Dziękuję – przerwał mi, zanim dokończyłam. – Zdrowie zawsze się przyda – dodał szorstko, nie patrząc mi w oczy.

Czułam, jak łzy palą mnie pod powiekami, ale nie dałam im spłynąć. Paweł spojrzał na mnie zmartwiony, a ja tylko lekko pokręciłam głową, żeby dał spokój. Podczas kolacji mówił głównie on. O polityce, o tym, jak „kiedyś to było”, a teraz to „nic nie ma sensu”. Paweł starał się coś dorzucać, ale każde jego słowo było gaszone przez teścia.

– Synu, ty to jeszcze dziecko jesteś, co ty wiesz o życiu – burknął, patrząc na niego z góry.

A ja? Siedziałam cicho, jak powietrze. Nie ośmieliłam się odezwać. Kiedy podano kompot z suszu, teść spojrzał na mnie z tym swoim lodowatym spojrzeniem i rzucił:

– No, ciekawe, jak się pani udał ten makowiec... Zobaczymy.

I nagle poczułam, jak moje ręce zaczynają drżeć. Bo wiedziałam, że cokolwiek zrobię, dla niego zawsze będzie za mało.

Niespodziewana prośba

To był zwykły, szary poniedziałek. Deszcz bębnił o parapet, a ja siedziałam w kuchni, popijając herbatę. Telefon zadzwonił nagle, a gdy zobaczyłam na wyświetlaczu imię teścia, aż podskoczyłam. Nie dzwonił nigdy. Nigdy do mnie. Odbierając, poczułam, jak serce wali mi jak oszalałe.

– Halo? – zapytałam niepewnie.

– Dzień dobry, to ja... Stefan – powiedział suchym, zmęczonym głosem. – Potrzebuję pomocy.

Zatkało mnie. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Słucham? – wymamrotałam, jakby w obawie, że to żart.

– Zepsuł mi się samochód. Nie wiem, co się stało, ale nie odpala. A muszę pilnie jechać do lekarza. Paweł w pracy, a... no, pomyślałem... może ty...

Głos mu się załamał, jakby wypowiedzenie tej prośby przyszło mu z wielkim trudem.

– Mogę po pana podjechać – powiedziałam, sama zaskoczona tym, jak naturalnie to zabrzmiało.

– To dobrze – mruknął, a potem cicho dodał: – Dziękuję.

Rozłączył się, zostawiając mnie z myślami. Nie wiedziałam, co mnie bardziej zaskoczyło – to, że poprosił o pomoc, czy to, że się zgodziłam. Zwykle był zbyt dumny, by o cokolwiek prosić. Szybko się ubrałam, zabrałam kluczyki i ruszyłam w stronę jego domu. Całą drogę czułam dziwny ścisk w żołądku. Czy to była szansa, żeby coś między nami naprawić? A może kolejna pułapka, w którą nieświadomie wpadłam?

Zatrzymałam się przed jego domem i zobaczyłam go stojącego w progu. Wydawał się... mniejszy. Jakby zmalał. I wtedy zrozumiałam, że coś jest nie tak.

Przełomowe spotkanie

Podjechałam pod jego dom, a on stał w drzwiach, w zapiętej po szyję kurtce, z czapką naciągniętą głęboko na uszy. Wyglądał, jakby czekał na wyrok, a nie na podwózkę do lekarza.

– Dzień dobry – powiedziałam cicho, wysiadając z auta.

– Dzień dobry – mruknął, patrząc na mnie przez chwilę, jakby nie do końca wierzył, że tu jestem.

Wsiedliśmy do samochodu w ciszy. Ruszyłam powoli, a w środku było tylko ciche brzęczenie radia i jego ciężki oddech.

Dziękuję, że przyjechałaś – powiedział nagle, głosem, który zaskakująco zmiękł.

– Nie ma sprawy – odparłam, trochę sztywno, bo sama nie wiedziałam, jak się zachować.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Nagle rzucił:

– Haniu... Wiem, że nie byłem dla ciebie miły.

Prawie wcisnęłam hamulec. Spojrzałam na niego zaskoczona.

– Panie Stefanie, ja...

– Proszę nie przerywaj – uniósł rękę, ale bez tej swojej zwyczajowej arogancji. – Wiem, że źle cię traktowałem. Może to przez to, że... wiesz jak to jest, gdy człowiek całe życie coś buduje, a potem...

Zawiesił głos, patrząc przez okno.

A potem przychodzi ktoś obcy i chce to zmieniać – dokończyłam za niego, nie wiedząc, skąd wzięłam tyle odwagi.

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem, a potem skinął głową.

– Dokładnie tak.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie miałam mętlik. Ten chłodny, surowy mężczyzna właśnie przyznawał, że był wobec mnie niesprawiedliwy.

Dziękuję, że mnie dzisiaj ratujesz – dodał po chwili.

– Czasem każdy potrzebuje pomocy – odpowiedziałam cicho.

I wtedy pierwszy raz poczułam, że coś w tej relacji się zmienia.

Wszystko stało się jasne

Kiedy dotarliśmy na miejsce, pomogłam mu wysiąść, a potem usiadłam z nim w poczekalni. Czekał na wizytę u lekarza, a ja... nie mogłam przestać myśleć o tym, co powiedział w aucie. Siedział cicho, patrzył w podłogę, bawił się palcami. Wyglądał, jakby coś go zżerało od środka. W końcu westchnął głęboko i odwrócił się do mnie.

– Haniu... Nie dzwoniłem tylko dlatego, że samochód się zepsuł.

Zmarszczyłam brwi, zaskoczona.

– To o co chodzi? – zapytałam ostrożnie.

Spojrzał mi w oczy, a jego twarz była blada jak papier.

– Byłem u lekarza... Dostałem wyniki badań. I nie są dobre.

Serce mi zamarło. Przez moment patrzyłam na niego, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Co to znaczy? – wydusiłam w końcu.

– Nowotwór... zaawansowany. Przerzuty do kości. Nie chciałem mówić Pawłowi. Nie chciałem, żeby się martwił. Ale dzisiaj... sam nie wiem... jakby coś mnie tknęło, żeby do ciebie zadzwonić.

Przełknęłam ślinę, czułam, jak łzy napływają mi do oczu.

– Dlaczego akurat do mnie?

Wzruszył ramionami.

– Bo zawsze byłaś ciepła... Cicha, spokojna... a ja zawsze... odpędzałem cię.

Zamilkł, a ja siedziałam obok, nie wiedząc, co powiedzieć. Patrzyłam na tego mężczyznę, który przez lata był dla mnie surowy i chłodny, a teraz wyglądał jak złamany człowiek. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że tego dnia wszystko się zmieni – i dla niego, i dla mnie.

Nie tego się spodziewałam

Teść zmarł kilka miesięcy później. Wcale nie tak szybko, jak mówił lekarz, ale też nie na tyle długo, żebyśmy zdążyli nadrobić wszystko, co było między nami nie tak. Ale ten czas… te kilka miesięcy… zmieniło mnie bardziej, niż sądziłam. Zaczęłam go regularnie odwiedzać, robiłam mu zakupy, gotowałam obiady, a czasem po prostu siadałam obok i słuchałam jego opowieści – o młodości, o pracy w zakładzie, o tym, jak poznał swoją żonę.

– Wiesz, Haniu, nie byłem łatwym człowiekiem – mówił któregoś dnia. – Ale jakbym miał to wszystko przeżyć jeszcze raz… Może byłbym mniej uparty. Może częściej bym się uśmiechał.

Pamiętam, jak wtedy wyciągnął do mnie rękę i położył ją na mojej dłoni. To był dla mnie moment, w którym zrozumiałam, że cała ta niechęć, którą czułam przez lata… nie dotyczyła mnie. Chodziło o niego. O jego strach, o jego dumny charakter, o lęk przed tym, że jego świat się zmienia.

Gdy odszedł, Paweł był załamany. Siedzieliśmy wtedy razem przy stole, a ja pierwszy raz poczułam, że jestem częścią tej rodziny. Nie intruzem, nie „tą obcą”, ale kimś, kto został zaakceptowany – nawet jeśli stało się to dopiero wtedy, gdy on odchodził. Nie tego się spodziewałam, gdy zadzwonił do mnie z prośbą o pomoc. Myślałam, że to będzie zwykła podwózka do lekarza. A to była droga, która zmieniła nas oboje.

Hanna, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama