Reklama

Nie wiem, czy jest na świecie ktoś, kto czekał na swoją Pierwszą Komunię Świętą tak, jak mój Szymek. Od miesięcy żył tym dniem. Odprawialiśmy małe „próby generalne” przy stole, ćwicząc wiersze, uśmiechy i... ukrywanie tremy. Szymon, mój dziewięcioletni synek, liczył dni, niemalże godzinami, odliczał czas do "wielkiego święta", jak to nazywał. A ja? Ja w tym wszystkim stałam z boku, niby z dystansem, niby rozsądna – a w środku też byłam kłębkiem nerwów. Przejęta, wzruszona, trochę zestresowana. Zależało mi, żeby wszystko było idealnie. Żeby nasza rodzina – choć czasem rozlazła i skłócona – w ten jeden dzień była razem. Żeby mój syn poczuł, że jest ważny.

Reklama

Marek, mój mąż, przyglądał się naszym przygotowaniom z uśmiechem. Może nie rozumiał, czemu wybrałam trzy różne zestawy serwetek do stołu i czemu tak przeżywam, czy tort będzie miał odpowiedni napis, ale nie protestował. W końcu wiedział, jak bardzo chcę, żeby to było coś więcej niż tylko msza i obiad. Chciałam, żeby Szymon czuł się wyjątkowo.

Teściowa, Halina? Cóż... od zawsze miałyśmy relację raczej... poprawną. Z tych chłodnych, wyrachowanych. Ona nigdy nie była typem babci od pieczenia ciasteczek i całowania wnuczka po czole. Raczej trzymała dystans. Ale nawet ja – mimo lat doświadczeń – nie spodziewałam się, że może zrobić coś, co sprawi, że nie tylko mnie pęknie serce. Na tydzień przed Komunią zadzwoniła. I od tego telefonu wszystko zaczęło się sypać...

Bo Komunia to nie wesele

Telefon zadzwonił późnym wieczorem. Siedziałam wtedy z Markiem na kanapie, planując rozmieszczenie gości przy stole. Szymon spał już w swoim pokoju, wtulony w nowiutki kocyk z wizerunkiem świętego Franciszka, którego wybrał sobie na patrona. Spojrzałam na wyświetlacz i poczułam ukłucie w żołądku. Teściowa.

– Odbiorę – powiedziałam, bardziej do siebie niż do Marka, i przystawiłam telefon do ucha.

– Dobry wieczór, mamo! – zaczęłam ciepło, starając się zabrzmieć jak najbardziej serdecznie.

– Dobry... – mruknęła chłodno. – Karolino, ja tylko w jednej sprawie... Chciałam powiedzieć, że nie przyjadę na komunię Szymka.

Zdębiałam.

– Przepraszam, nie dosłyszałam... – wydusiłam po chwili.

– Nie przyjadę – powtórzyła beznamiętnie. – Wiesz... Komunia to nie wesele. Nie ma sensu robić z tego nie wiadomo jakiego wydarzenia. Parę modlitw, kawa w domu i po sprawie. Nie rozumiem, po co ta cała pompa.

Otworzyłam usta, ale przez dłuższą chwilę nie potrafiłam wydobyć z siebie głosu. W końcu wyrzuciłam z siebie:

– Ale Szymon tak się cieszył... Czekał na babcię...

– Dzieci szybko zapominają – ucięła. – Nie robiłabym z tego tragedii. No dobrze, muszę kończyć, dobranoc.

Pstryk. Rozłączyła się.

Zapatrzyłam się w ciemny ekran telefonu, czując, jak w gardle rośnie mi wielka gorzka gula.

– Co się stało? – Marek podniósł wzrok znad kartek.

– Nie przyjedzie – powiedziałam cicho. – Bo "Komunia to nie wesele".

Uśmiechnęłam się sztucznie, ale czułam, jak coś mnie rozrywa od środka. Złość mieszała się ze smutkiem. A gdzieś głęboko, cichutko, zaczęła kiełkować myśl: Może to ja przesadzam? Może rzeczywiście robię z igły widły? Westchnęłam ciężko, ściskając w dłoni telefon. Już wiedziałam, że nawet najpiękniejszy tort nie osłodzi tego rozczarowania.

Mojemu synkowi pękło serce

Dzień Komunii przywitał nas ciepłym, wiosennym słońcem. Powietrze pachniało świeżo skoszoną trawą i bzem. Wszyscy się krzątali – moja mama, babcia Zosia, już od rana ustawiła na stole serwetki w biało-złote wzory, ciocia Ania dźwigała ciężkie półmiski z przekąskami, a Marek pomagał mojemu tacie rozwiesić balony przy bramie. Szymon wyglądał jak aniołek w swojej białej albie, z przejęciem poprawiał złoty sznur na biodrach. Ale jego oczy – te nasze najukochańsze, pełne zwykle iskierek – dziś jakby przygasły.

– Mamo... – szepnął, podchodząc do mnie, gdy poprawiałam mu fryzurę. – A babcia Halinka na pewno nie przyjedzie?

Zadrżała mi ręka.

– Kochanie... Babcia nie może dzisiaj być z nami, ma inne ważne sprawy. – Skłamałam, czując, jak serce rozdziera mi się na pół.

– Aha... – mruknął i spuścił głowę. – To pewnie mnie już nie lubi.

Zrobiłam wszystko, by nie rozpłakać się na jego oczach.

– Nie, Szymonku. Babcia cię kocha. Po prostu... czasem dorośli mają swoje głupie powody.

Pod wieczór, kiedy już wszyscy zjedli tort i dzieci zaczęły biegać po ogrodzie, usiedliśmy z Markiem przy schodkach prowadzących do tarasu. Patrzyłam na Szymona, który siedział pod drzewem i powoli kręcił w dłoniach biały balonik.

– Nie wytrzymam – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Jak ona mogła mu to zrobić?

– Karola, proszę cię... – Marek westchnął. – Nie róbmy z tego większego dramatu niż jest.

– Większego? – wybuchłam tłumiąc jednak głos. – Marek, ty widzisz, jak on się czuje?! Jemu dziś pękło serce, a ty mówisz: "nie rób dramatu"?!

Mąż spuścił głowę, nie odpowiadając. A ja w duszy przysięgłam sobie, że jeśli kiedykolwiek jeszcze pozwolę Halinie zranić mojego syna – będę miała o to pretensje tylko do siebie.

Jestem nikim dla teściowej

Minął tydzień od komunii. Dom powoli wracał do normalnego rytmu. Szymon znów biegał po podwórku z kolegami, a ja... ja udawałam przed sobą, że też jest już wszystko w porządku. Że zapomniałam. Ale wystarczyła jedna rozmowa, żeby rozorać świeżo zabliźnione rany. Spotkałam Grażynę, kuzynkę Marka, w sklepie. Uśmiechnęła się szeroko, podając mi jabłka.

– Śliczna ta wasza komunia była! – zagadała. – A wiesz, Halinka mówiła, że nie mogła przyjechać, bo już dawno wcześniej obiecała być na chrzcinach u Kasi.

Zamarłam z ręką wyciągniętą po siatkę.

– Na chrzcinach? – powtórzyłam jak echo.

– No, tak, tak! – Grażyna pokiwała głową, nieświadoma, że właśnie wbija mi nóż w serce. – Kasia, ta od Jacka, pamiętasz? Ochrzciła małą w zeszłą niedzielę. Cała rodzina była. Halinka oczywiście też.

Nie wiem, jak dotarłam do domu. Pamiętam tylko, że torba z zakupami spadła mi z rąk na podłogę, a jabłka potoczyły się po kafelkach. Marek zastał mnie siedzącą przy kuchennym stole, z pustym wzrokiem wbitym w blat.

– Coś się stało? – zapytał, podchodząc ostrożnie.

Podniosłam głowę.

– Twoja mama... – wyszeptałam. – Nie miała żadnych "ważnych spraw". Była na chrzcinach. U innych.

Marek zbladł.

– Jesteś pewna?

– Grażyna mi powiedziała. Cała rodzina tam była. Tylko nas nie zaproszono.

Wstałam gwałtownie, aż krzesło zatrzeszczało.

– My nie jesteśmy rodziną dla twojej matki. Rozumiesz? Jesteśmy nikim!

– Karola, błagam, nie teraz, nie przy Szymonie... – próbował mnie uciszyć, ale już było za późno.

Łzy płynęły mi po policzkach. To nie była już tylko złość. To było coś więcej. To było poczucie zdrady, tak głębokiej, że aż fizycznie mnie bolało.

Byłam wściekła i rozczarowana

Tego samego wieczoru, kiedy Szymon już spał, wzięłam telefon do ręki i długo patrzyłam w ekran. W końcu nacisnęłam zieloną słuchawkę. Dzwoniłam do Haliny. Po trzecim sygnale odebrała.

– Halo? – jej chłodny, wycofany głos niemal mnie odrzucił.

– Dobry wieczór, Halino. – Starałam się mówić spokojnie, ale głos mi drżał. – Chciałam tylko zapytać... Czy to prawda, że byłaś na chrzcinach Kasi?

Przez sekundę po drugiej stronie było cicho jak makiem zasiał.

– A skąd ty to wiesz? – w końcu spytała ostrożnie.

– To nieważne. Chcę usłyszeć prawdę. Byłaś czy nie?

Westchnęła.

– No byłam. Ale Karolino, nie przesadzajmy. Chrzest to poważne wydarzenie! Trzeba być! A Komunia... – prychnęła – no przecież powiedziałam: Komunia to nie wesele.

Poczułam, jak robi mi się ciemno przed oczami.

– Poważne wydarzenie? – powtórzyłam, nie dowierzając własnym uszom. – A to, że dziewięcioletni chłopiec, wnuk, siedział cały dzień z nadzieją, że może jednak przyjdziesz później... to nic?

– Dzieci są małe, szybko zapomną – odburknęła.

Coś we mnie pękło.

– Nie, Halino! – wybuchłam. – Powinnaś się wstydzić! Dzieci pamiętają takie rzeczy na całe życie! Pierwsze zawody, pierwszy smutek – zostają w człowieku na zawsze!

Usłyszałam jej nerwowe pociągnięcie nosem.

– Nie musisz się tak unosić – powiedziała lodowato. – Każdy ma swoje priorytety.

– Widzę właśnie, jakie są twoje priorytety – syknęłam. – I nie łudź się, że Szymon tego nie zauważył. Zauważył. I zapamięta.

Rozłączyłam się, zanim zdążyła odpowiedzieć.

Telefon upadł na stół z głuchym stukiem. Usiadłam ciężko na krześle. Byłam wściekła, rozczarowana... i potwornie smutna. Bo teraz wiedziałam już na pewno – straciłam ostatnie złudzenia, że Halina kiedykolwiek będzie dla nas rodziną.

Zakończenie

Siedziałam później w salonie, przy przygaszonym świetle, wpatrzona w płomień świecy stojącej na stole. Dom był cichy. Marek już spał, Szymon oddychał miarowo w swoim pokoju, ściskając w ramionach ulubionego misia. A ja myślałam. O tym, jak łatwo można zranić dziecko. Jak szybko można odebrać mu wiarę w ludzi. I o tym, że czasem największy ból nie przychodzi od wrogów – tylko od tych, których nazywamy rodziną.

Byłam zła. Byłam rozczarowana. Ale przede wszystkim byłam zdeterminowana. Nie zamierzałam już więcej pozwolić nikomu łamać serca mojemu synkowi. Nie zamierzałam więcej zabiegać o czyjąś uwagę, miłość, obecność.

– Marek... – wyszeptałam do męża później, kiedy nie mogłam zasnąć. – Musimy budować nasze własne święta. Nasze własne tradycje. Bez patrzenia na to, kto nas akceptuje, a kto nie.

Mąż przyciągnął mnie do siebie i tylko przytaknął. Patrzyłam na niego w ciemności i wiedziałam, że choć straciłam złudzenia, zyskałam coś ważniejszego – sens. Rodzina to nie są ci, którzy mają wspólne nazwisko. Rodzina to ci, którzy chcą być razem. A my będziemy budować nasze małe, mocne, własne gniazdo. Z czułością. Ze śmiechem. Z pamięcią o tym, jak bolało – ale i ze świadomością, że to my decydujemy, kogo zapraszamy do naszego świata. Szymon zasłużył na szczęście. I przysięgłam sobie, że zrobię wszystko, by mu je dać. Nawet jeśli na tym nowym zdjęciu z rodzinnych uroczystości będzie nas tylko troje. Ale najważniejsze, że razem.

Karolina, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama