„Teściowa od lat pluła jadem w moje talerze. Gdy chciałam jej dogodzić, zrobiłam coś wbrew sobie”
„Teściowa to starsza pani, emerytowana księgowa i samozwańcza kulinarna ekspertka. Za każdym razem, gdy siada przy moim stole, wydaje mi się, że przeszedł za nią niewidzialny komitet oceniający. Otwiera usta, bierze łyżkę, krzywi się nieznacznie. I czekam. Zawsze czekam, że mnie pochwali”.

- Redakcja
Nie mam wiele okazji, żeby się naprawdę pochwalić. Nie chodzi o to, że nie mam czym, ale że nie wypada. Córka teściowej nie chwali się, że dom lśni, obiad na stole, a sernik pachnie jak z okładki. Skromność jest przecież cnotą, prawda? Od pięciu lat jestem żoną Tomka. I od pięciu lat — gospodynią wszystkich rodzinnych obiadów. Pokochałam gotowanie, zanim jeszcze poznałam jego, ale wtedy jeszcze nikt mi nie mówił, że „kopytka się lepią”, „rosół za tłusty”, a „ciasto trochę zbite”. To przyszło z Haliną. Teściowa to starsza pani, emerytowana księgowa i samozwańcza kulinarna ekspertka. Za każdym razem, gdy siada przy moim stole, wydaje mi się, że przeszedł za nią niewidzialny komitet oceniający. Otwiera usta, bierze łyżkę, krzywi się nieznacznie. I czekam. Zawsze czekam.
– Rosołek dobry, ale… trochę więcej pietruszki by nie zaszkodziło.
Albo:
– Mięsko zrumienione, to fakt. Ale ja tam wolę delikatniejsze.
Za każdym razem, kiedy coś ugotuję, czuję się jak na obronie pracy magisterskiej przed komisją, która z góry uznała mnie za niewystarczającą. Co z tego, że wszyscy wcinają z apetytem? Ona zawsze znajdzie coś, co można było zrobić „inaczej”. Wiem, że powinnam mieć twardszą skórę. Wiem, że nie gotuję dla niej, tylko dla rodziny. Ale… skłamię, jeśli powiem, że jej opinia mnie nie obchodzi. Obchodzi. Bardziej niż powinna.
Może dlatego, że gdzieś tam głęboko w sercu chciałabym usłyszeć choć raz: „Magda, to było przepyszne. Lepsze niż ja sam bym zrobiła”. Ale tego nigdy nie było. Tym razem jednak będzie inaczej. Tym razem przygotuję coś, co znam… ale nie moje. Coś, co będzie nie do podważenia. Coś, co kojarzy jej się z domem. Tym razem upiekę sernik Haliny. Z jej przepisu. Słowo w słowo. I zobaczymy, co na to powie.
Traktowała mnie jak śmiecia
To był niedzielny obiad, taki jak wiele wcześniejszych. Przygotowałam wołowinę duszoną w czerwonym winie, z kluskami śląskimi i modrą kapustą. Wszystko starannie doprawione, mięso rozpadało się pod widelcem, kapusta miała idealny balans kwaśno-słodki. Stałam przy kuchence od rana, rozplanowałam wszystko tak, żeby każda potrawa była gotowa w odpowiednim momencie. Lubię, gdy wszystko jest na swoim miejscu. Lubię, gdy mogę się zająć podaniem, a nie ratowaniem zupy w ostatniej chwili. Przyjechali chwilę po trzynastej. Tomek odebrał ich z przystanku, bo jego tata już nie prowadzi. Halina weszła do domu i od razu skierowała się do kuchni.
– A co tu tak pachnie? – zapytała i zmarszczyła nos. – Czosnek?
– Troszeczkę – odpowiedziałam z uśmiechem. – Do mięsa.
– No nie wiem, Magda. Czosnek to trochę jak... dla robotników. My w domu używaliśmy raczej ziela angielskiego.
Nie odpowiedziałam. Przełknęłam ślinę i wróciłam do nalewania zupy. Zaczęliśmy od kremu z porów. Delikatny, z grzankami i nutą białego wina. Włożyłam w ten przepis sporo serca, bo chciałam, żeby było coś lżejszego przed tym cięższym daniem głównym.
– Wiesz – powiedziała Halina po pierwszej łyżce – jest coś mało aromatyczne, żeby nie powiedzieć mdłe. Może dałabym więcej przypraw. Tak, żeby czuć, że się je zupę, a nie samą wodę z porem.
Uśmiechnęłam się tylko.
– Dziękuję za sugestię – odpowiedziałam, choć miałam ochotę po prostu wstać od stołu i przestać się starać.
Ale nie zrobiłam tego. Wciąż miałam nadzieję, że może przy deserze powie coś dobrego. Zrobiłam jabłecznik z kruszonką i cynamonem. Przepis nowoczesny, ale inspirowany tradycją. Podałam go z bitą śmietaną i listkiem mięty.
– Za słodkie – podsumowała. – Ja zawsze dawałam mniej cukru, żeby smak jabłka był wyraźniejszy.
Tomek spojrzał na mnie przepraszająco, ale jak zwykle nic nie powiedział. Jego siostra zajadała bez słowa, tylko dzieci prosiły o dokładkę. Siedziałam przy tym stole i czułam się jak kelnerka w kiepskiej restauracji. Wszystko, co zrobiłam, nie miało znaczenia, bo nie pasowało do jej wspomnień. Każde takie słowo wbijało się we mnie jak nóż. A przecież się starałam. Tak bardzo się starałam.
Czułam, że to jest to
Zaczął się wrzesień. Dni stawały się chłodniejsze, w powietrzu czuć było już koniec lata. Zbliżały się urodziny Tomka, a ja jak zwykle chciałam przygotować coś wyjątkowego. Nie z obowiązku. Chciałam, bo lubię. Lubię planować menu, spisywać listy zakupów, układać dania tak, żeby jedno pasowało do drugiego. Tego dnia, z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu, postanowiłam zrobić porządki w szafce z książkami kucharskimi.
To był jeden z tych dni, kiedy człowiek po prostu przekłada wszystko z miejsca na miejsce, bez większego sensu. I wtedy spomiędzy pożółkłych stron starego zeszytu kuchennego, który dostałam od Tomka jeszcze na początku naszego związku, wypadła kartka. Pożółkła, z delikatnie wyblakłym atramentem. Na górze, dużymi literami, było napisane: „Sernik Haliny, co zawsze się udaje”.
Przeczytałam składniki. Wszystko brzmiało znajomo. Masło, twaróg trzykrotnie mielony, ubite białka, skórka z cytryny, nieco kaszy manny. Pod przepisem było dopisane: „Zostawić w piekarniku po wyłączeniu, żeby nie opadł”. Styl pisma był kobiecy, pewny. Na dole data – 1986. Przez chwilę miałam wrażenie, że znalazłam coś zakazanego. Albo coś świętego. Patrzyłam na tę kartkę i poczułam, że to może być odpowiedź. Gdyby Halina spróbowała czegoś, co sama uznała kiedyś za idealne… Czy mogłaby to skrytykować?
– Zobaczymy czy i wtedy coś skrytykujesz – mruknęłam pod nosem i wsunęłam kartkę z powrotem do zeszytu.
Wieczorem, kiedy Tomek wrócił z pracy, zapytałam go, co sądzi o tym, żeby na jego urodziny zrobić małe przyjęcie.
– Rodzice, siostry, dzieciaki. Może zrobimy coś na ciepło i upiekę sernik?
– Brzmi super – uśmiechnął się. – Wiesz, mama zawsze mówiła, że jej sernik jest najlepszy na świecie.
– Wiem – odpowiedziałam i poszłam do kuchni.
Nie podejrzewał niczego. Nie wiedział, że tym razem to nie będzie mój przepis. Że to będzie dokładnie ten sam sernik, który ona piekła przez lata. Nawet formę planowałam wyłożyć papierem tak, jak to opisała w notatkach. Każdy szczegół miał być idealnie odtworzony. Tym razem nie piekłam dla przyjemności. Pieczenie stało się eksperymentem. Albo, bardziej dosłownie, pułapką.
Zamarłam z ekscytacji
W dzień przyjęcia wstałam wcześnie. Sernik już był gotowy — upiekłam go wieczorem, zgodnie z instrukcją zostawiłam w piekarniku do rana. Pachniał znajomo, jakby ten zapach gdzieś już krążył po domu Tomka jeszcze zanim się poznaliśmy. Stół nakryłam z największą starannością. Było leczo z kiełbaską, sałatka z porem i ananasem, domowy pasztet. Dzieciaki krążyły wokół kuchni, a ja co chwilę zerkałam na zegarek. Goście zaczęli się schodzić po piętnastej. Halina usiadła na swoim miejscu przy końcu stołu, dokładnie tam, gdzie zawsze. Najpierw był obiad, potem kawa i wreszcie… sernik. Podałam go z lekkim drżeniem rąk.
– O, Magda, ten sernik wygląda naprawdę dobrze – powiedziała szwagierka.
– Magda, boski ten sernik! – dodała druga, już po pierwszym kęsie.
Wszyscy pochylili się nad talerzykami, cicho słychać było tylko stukanie widelczyków. Wtedy Halina uniosła brew, spojrzała na mnie i powiedziała:
– No, no… Smakuje jak mój!
Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko, jakby to był najzwyklejszy komentarz. W środku jednak cała zamarłam z ekscytacji. A jednak. Doceniła. Tyle że nie mnie, a właściwie siebie.
Gorzki smak zwycięstwa
Po wyjściu gości posprzątałam kuchnię niemal w milczeniu. Tomek pomagał, ale w swoim stylu. Bardziej krzątał się obok niż faktycznie robił porządek. Wiedziałam, że czeka na moment, żeby powiedzieć coś miłego. On zawsze czeka, aż emocje opadną. Ale ja nie chciałam, żeby opadły. Gdy wyciągał naczynia ze zmywarki, rzuciłam w końcu:
– Wiesz, ten sernik, co tak wszystkim smakował… To był przepis twojej mamy.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Naprawdę?
– Tak. Znalazłam go w tym zeszycie, co mi kiedyś dałeś. Był tam zapisany. Krok po kroku zrobiłam tak, jak napisała. Ani grama po swojemu.
Usiadł przy stole i wziął kubek z resztką herbaty.
– No i super. Widziałaś, jak się ucieszyła? Wreszcie się jej trafiło coś, co uznała za dobre.
– Tylko że nie mnie pochwaliła – odparłam cicho.
Tomek zmarszczył brwi.
– Przecież to ty to zrobiłaś.
– Ale musiałam przestać być sobą, żeby usłyszeć dobre słowo. Zrobiłam dokładnie to, co ona. I dopiero wtedy się jej spodobało.
Nie odpowiedział od razu. Kręcił tym kubkiem w dłoni, jakby tam szukał jakiegoś rozwiązania. Albo może miał nadzieję, że ja się rozmyślę, zanim dokończę.
– Dla niej nigdy nie będę wystarczająca, jeśli nie będę nią – dodałam. – I chyba właśnie dziś to zrozumiałam.
Nie potrzebuję cudzych pochwał
Wieczorem, kiedy w domu zapadła cisza, usiadłam sama przy stole, jeszcze w kuchni. Wciąż czułam ciepło sernika, a jednocześnie lekki chłód rozczarowania. Chciałam, żeby te kilka minut triumfu trwało wiecznie, ale wiedziałam, że tak nie będzie. Halina wreszcie doceniła, tylko że nie mnie. To była gorzka ironia. Przypomniałam sobie wszystkie wcześniejsze obiady, każdy komentarz, każdą uwagę wbity w moje starania. Wszystkie te lata, kiedy starałam się o jej aprobatę, a ona nigdy nie widziała mnie samej, tylko próbowała przetestować. I teraz zrozumiałam, że już zawsze tak będzie.
Ale poczułam też coś innego. Choć sernik nie był mój, choć popełniłam mały foretlik, odkryłam, że nie potrzebuję już tej akceptacji, by wiedzieć, że jestem dobra w tym, co robię. Moje gotowanie nadal pachnie, smakuje i sprawia radość tym, którzy naprawdę cenią moje starania. Odsunęłam kartkę z przepisem na bok i westchnęłam. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zrobię ten cholerny sernik. Ale wiem jedno, że już nie będę piekła dla niej. Będę piekła dla siebie, dla Tomka, dla tych chwil, które mogę kontrolować i które dają mi szczęście. Dla siebie jestem wystarczająca. I w tej myśli, w tym cichym zwycięstwie nad własnym poczuciem niedoskonałości, poczułam, że wreszcie odetchnęłam. Nie potrzebuję cudzych pochwał. Wystarczy mi świadomość, że moje starania mają sens tam, gdzie naprawdę się liczą.
Magdalena, 30 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przyjęliśmy córkę z wnusiem pod swój dach, bo chcieliśmy jej pomóc po rozwodzie. A ona nas wydoiła z kasy”
- „Na pogrzebie ciotki spotkałem swoją licealną miłość. Zrobiłem jej dodatkowy egzamin z uczuć, ale nie zdała poprawki”
- „Odkąd mój partner stracił pracę, awanturuje się o każdy paragon. Zapomniał, że to ja nas utrzymuję”