Reklama

Nie sądziłam, że najpiękniejszy dzień mojego życia zamieni się w groteskowy spektakl z moją przyszłą teściową w roli głównej. Gdyby ktoś mi opowiedział tę historię, pewnie bym nie uwierzyła. Ale to wydarzyło się naprawdę – mój ślub stał się lokalną atrakcją, a wszystko przez kobietę, która nigdy mnie nie zaakceptowała. Przyjechała jak burza, z miną jakby szła na pogrzeb, a nie na wesele syna. I zanim jeszcze podali rosół, już zdążyła narobić takiego zamieszania, że do dziś nie mogę na to patrzeć bez ciśnienia. I nie jestem jedyną osobą.

Reklama

Przyszła i poszła

– Kochanie, musisz wiedzieć jedno – powiedział do mnie Bartek, kiedy wracaliśmy z pierwszej kolacji u jego mamy. – Ona ma... dość specyficzne podejście do ludzi.

Wtedy się zaśmiałam, nieświadoma, że ta „specyfika” to mina, która lada moment eksploduje. Nasze zaręczyny odbyły się skromnie, w ogrodzie mojego taty, przy grillu i sałatkach. Byli nasi przyjaciele, rodzina – no, prawie. Bo jego mama przyszła... na pięć minut. Przyniosła w słoiku kiszone ogórki, spojrzała na mnie tak, jakbym ukradła jej portfel, i powiedziała:

– No to gratuluję. Byleście się nie pozabijali.

I wyszła. Bartek się spalił ze wstydu. Ja uśmiechnęłam się krzywo, bo nie wiedziałam, jak to skomentować. Z czasem myślałam, że może się do mnie przekona. Próbowałam – kwiaty na imieniny, upieczone ciasto na święta, odwiedziny z uprzedzeniem. Ale ona zawsze jakby czekała tylko, żeby mnie skrytykować. A to, że za chuda, a to, że dziwnie się śmieję, a to, że „pewnie nie umiem nawet jajecznicy zrobić”. Bartek mi powtarzał:

– Ona tak ma. Ojciec nie wytrzymał z nią nawet pięciu lat.

I może to powinno mi coś dać do myślenia. Ale byłam zakochana.

Biała sukienka i czarne chmury

Na miesiąc przed ślubem usłyszałam od niej przez telefon:

– Mówię wam, jeszcze czas się rozmyślić. Po co wam ten cyrk?

Zamknęłam oczy, żeby nie rzucić czymś w ścianę. Bartek zaciskał usta, jakby go bolał ząb. Nie miał już siły z nią rozmawiać.

– Mamo, to nasza decyzja. Nie musisz przychodzić, jeśli ci się nie podoba.

– Nie muszę? Dobrze wiedzieć – rzuciła i się rozłączyła.

Mimo wszystko przyszła. Oczywiście ubrana na czarno. Kiedy ją zobaczyłam przed kościołem, serce mi stanęło. Miała na sobie koronkową, długą suknię... w żałobnym stylu. Jakby przyszła opłakiwać stratę syna, a nie świętować jego ślub.

– Ona to specjalnie – syknęła mi ciotka do ucha. – Żeby było o czym gadać na wsi przez miesiąc.

I było. Cała ceremonia przebiegła jak w mgle. Czułam wzrok teściowej na sobie jak laser. Stała w pierwszym rzędzie, nie śpiewała, nie odpowiadała na „Amen”. Wzięłam Bartka za rękę. Ścisnął ją mocno, jakby chciał powiedzieć: „przetrwamy to”. Po ślubie podeszła do mnie i rzuciła bez cienia uśmiechu:

No to teraz już jesteśmy rodziną. Na dobre i na złe. Ale pamiętaj, że jak coś schrzanisz, to nie licz na moje wsparcie.

– Nie liczyłam – odpowiedziałam, z tym samym uśmiechem, który od lat doprowadzał ją do szału.

Myślałam, że to będzie najgorsze, co może się wydarzyć. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się odwali na weselu.

Gromy z jasnego nieba

Wesele odbywało się w remizie. Bartek chciał coś bardziej nowoczesnego, ja marzyłam o czymś swojskim, z kapelą i pierogami z grzybami. To był nasz kompromis – sala była świeżo odnowiona, obrusy pachniały krochmalem, a DJ grał wszystko od Boysów po Stinga. Nikt nie narzekał. No, prawie nikt.

Smalec w słoikach? – teściowa przekrzywiła głowę, podchodząc do wiejskiego stołu. – Czyli nawet tu musiałaś przemycić swój gust z kartonu po mleku.

Udawałam, że nie słyszę. Bartek już miał dość, ale ja wiedziałam – im mniej reakcji, tym szybciej się znudzi. Niestety, nie znudziła się. Gdy przyszło do pierwszego tańca, podeszła do orkiestry i... zmieniła utwór. Zamiast naszej piosenki – delikatnej ballady – z głośników poleciało „W kinie, w Lublinie kochaj mnie”. I ona, tak po prostu, wtargnęła na środek i pociągnęła Bartka do tańca.

– Mamusiu, daj spokój, to nasz taniec! – zawołał Bartek, próbując się wyrwać.

– Ależ synku, kiedy ja z tobą ostatni raz tańczyłam? No kiedy?! – powiedziała łamiącym się głosem, jakby był jej małym chłopcem.

Wszyscy patrzyli. Goście przestali jeść, kelnerzy stanęli z tacami, a ja... stałam tam, jak idiotka, w sukni, z bukietem w dłoni, obserwując, jak moja teściowa robi z naszego ślubu telenowelę klasy B. Bartek w końcu się wyrwał i wrócił do mnie. Ale tej sceny nie dało się już wymazać. A to był dopiero początek.

Tango na środku sali

Miałam nadzieję, że po tej scenie teściowa ochłonie. Nic z tego. Po pierwszym tańcu zaczęła chodzić od stolika do stolika jak sołtyska w objazdowym przedstawieniu. I nie po to, żeby powitać gości. Nie. Ona miała swoją misję – zbierała opinie o „tej śmiesznej ceremonii”, „wiejskim menu” i „sztywnej atmosferze”. I oczywiście, z każdej rozmowy wracała z „prawdziwym szokiem”.

– Ty wiesz, że twoja ciotka powiedziała, że to wesele jak z PRL-u? – rzuciła do Bartka. – I że młoda to jakaś taka... chłodna?

– Mamo, przestań. – Bartek pierwszy raz tego dnia warknął. – Daj spokój, proszę cię.

Nie możesz mi zabronić mówić prawdy – odparła. – Jakbym miała córkę, zrobiłaby to inaczej...

Wtedy podszedł wujek Zenek, lekko wstawiony, z zapałem do tańca.

– No, Kryśka, pokażmy młodym, jak się to robi!

Zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, porwał ją na środek. I tam, na oczach wszystkich, moja teściowa odtańczyła tango. Prawdziwe. Z przeciągłymi pozami, obrotami, zadziornym wzrokiem i... upadkiem na końcu.

– Ał! – jęknęła, leżąc jak kłoda między stołami.

Goście aż poderwali się z miejsc. DJ przestał grać. Ja odruchowo ruszyłam w jej stronę, bo co by nie było, to jednak starsza kobieta. Ale ona tylko machnęła ręką:

– Dajcie spokój! – warknęła. – Jeszcze nie umieram!

I tak w sukni do ziemi, z obcasem w ręku, wróciła na miejsce jak wojowniczka. Tyle że wojowniczka już nie na weselu, a na wojnie.

Toast, który przelał czarę goryczy

Byłam zmęczona. Tańczyłam z ciotkami, uśmiechałam się do gości, robiłam zdjęcia z dziećmi. A w głowie dudniła mi tylko jedna myśl: „Ona jeszcze coś odwali”. I nie pomyliłam się. Zbliżała się północ. Tort stał już na wózku, świeczki gotowe do odpalenia. DJ zapowiedział ceremonię krojenia. Poprosił młodych na środek. Wzięliśmy nóż w dłonie, już mieliśmy ciąć... gdy usłyszeliśmy stuknięcie kieliszka.

Teściowa wstała. Z kieliszkiem w ręce i, jak sądzę, co najmniej trzema w środku. Oczy błyszczące, policzki zaróżowione. I zaczęła mówić.

– Kochani... Chciałabym wznieść toast. Za syna mojego jedynego, Bartusia. – Zrobiła pauzę. – Żeby chociaż z tą żoną wytrzymał dłużej niż jego ojciec ze mną!

Śmiech był nerwowy. Zrobiło się cicho. Wujek Zenek coś chrząknął. Ciocia Róża rozlała sobie kompot na sukienkę.

– Bo wiecie – ciągnęła – ja to zawsze mówiłam, że Bartek to ma dobre serce, ale łatwowierny chłopak. A dziewczyna... no cóż, ładna. Ale czy z niej będzie gospodyni?

Bartek podszedł i spróbował ją delikatnie odciągnąć.

– Mamo, proszę, to nie jest miejsce na to.

– A jakie jest? – zapytała, patrząc mu prosto w oczy. – Jak się o was martwię, to jestem zła matka?

I wtedy puściłam nóż od tortu. Chwyciłam kieliszek z sokiem i podeszłam do niej.

– Mamo – powiedziałam słodko – teraz ja wzniosę toast. Za to, żeby już nigdy więcej nie musieć świętować z tobą czegokolwiek.

I wypiłam do dna.

Afera, która nie cichnie

Wesele skończyło się wcześniej, niż planowaliśmy. Kilku gości po występie teściowej po prostu się pożegnało, choć grzecznie udawali, że to przez późną godzinę. DJ nie wiedział, czy grać hity disco polo, czy może marsz pogrzebowy, bo atmosfera siadła jak zupa zostawiona na gazie bez przykrywki.

Kiedy zostaliśmy sami z Bartkiem, usiedliśmy na środku pustej sali, między stołami z niedojedzonymi sernikami i przewróconymi kieliszkami. Spojrzał na mnie i powiedział:

– Przepraszam. Za wszystko. Zwłaszcza za nią.

– To nie twoja wina – odparłam. – Ale nie będę udawać, że to nie było piekło.

Przytulił mnie. I wtedy, po raz pierwszy od rana, rozpłakałam się.

Kilka dni później cała wieś już wiedziała. O tangu. O toaście. O moim ostatnim komentarzu, który – jak mówiła sąsiadka – był „tak cięty, że aż się boi teraz do mnie mówić „dzień dobry”. Teściowa zamilkła na trzy tygodnie. Potem wysłała nam list – nie z przeprosinami, tylko z prośbą, by zwrócić jej słoik po ogórkach, które przyniosła na zaręczyny. Nie zwróciłam.

Czy żałuję? Nie. Czy zabolało? Tak. Bo każda z nas marzy, że matka męża ją zaakceptuje. A ja dostałam kobietę, która traktuje mnie jak rywalkę na wyborach sołtysa. Ale przynajmniej wiem jedno – więcej jej nie zaproszę. Bo ślub przeżyłam z nią raz. Drugi raz tego cyrku bym nie zniosła.

Sandra, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama