„Pojechaliśmy na pierwsze wakacje jako małżeństwo. Już drugiego dnia zaczęłam myśleć o rozwodzie”
„Patrzyłam, jak Adrian chodzi po plaży z kijkiem do nordic walking, kompletnie nieświadomy tego, że właśnie układam w głowie scenariusz naszego końca. Obok nas krzyczeli jacyś turyści, dzieci biegały z kolorowymi wiaderkami, a ja... ja chciałam wracać do Polski. Sama”.

- Redakcja
Nie sądziłam, że po zaledwie tygodniu od ślubu będę siedzieć w plastikowym fotelu na balkonie hotelu w Hiszpanii i rozważać rozwód. Patrzyłam, jak Adrian biega po plaży z kijkiem do nordic walking, kompletnie nieświadomy tego, że właśnie układam w głowie scenariusz naszego końca. Obok nas krzyczeli jacyś turyści, dzieci biegały z kolorowymi wiaderkami, a ja... ja chciałam wracać do Polski. Sama.
Zawsze myślałam, że podróż poślubna to będzie bajka. Raj dla dwojga. A my? Nie potrafiliśmy nawet wspólnie dojść do decyzji, czy idziemy na spacer, czy na drinka. Każdego dnia – kłótnia. Ja chciałam leżeć na plaży, czytać książkę i sączyć sangrię. On z kolei zrywał się o świcie, wciągał sportowe buty i gnał po jakieś lokalne ruiny, potem na basen, potem rower, potem jeszcze siłownia, a wieczorem wino i wykład o historii Andaluzji. Mówił, że życie jest zbyt krótkie, by "nic nie robić". A ja... chyba marzyłam o tym, żeby przez chwilę właśnie nic nie robić.
Przez pierwszy dzień jeszcze się śmiałam. Drugiego dnia było mi przykro. Trzeciego – płakałam. Czwartego zaczęłam mu mówić rzeczy, których chyba sama w sobie nie chciałam jeszcze usłyszeć na głos. A dziś? Dziś jest piąty dzień. Patrzę na niego i... nie poznaję człowieka, za którego wyszłam.
Szczęśliwi tylko na zdjęciu
– Daj jeszcze jedno, z tą palmą z tyłu – powiedział Adrian i objął mnie w pasie.
Uśmiechnęłam się sztucznie do aparatu, ale w środku czułam, jak coś we mnie krzyczy. Bo przecież to zdjęcie trafi na jego profil, będzie miało podpis w stylu "Miłość życia", a ja byłam o krok od wybuchu. Ledwie godzinę wcześniej rzucaliśmy w siebie słowami jak kamieniami.
– No weź, ile można leżeć?! – złościł się Adrian. – Jesteśmy na Costa del Sol, nie w sanatorium!
– A ty co? Na obóz sportowy przyjechałeś, czy na podróż poślubną? – odpaliłam, nie patrząc mu nawet w oczy.
– Serio? To jest twój pomysł na wspólne spędzanie czasu? Siedzenie z czytnikiem na leżaku jak emerytka?!
– A twój to co? Codzienna zaprawa? Muszę za tobą biegać od świtu do zmierzchu, żebyś był szczęśliwy?
Krzyczałam. I to na środku hotelowego lobby. Ludzie się odwracali. Adrian tylko syknął przez zęby:
– Opanuj się. Wstyd robisz.
Od tamtej chwili nie odezwaliśmy się do siebie przez pół dnia. Każde poszło w swoją stronę – ja na plażę, on na jakąś wycieczkę z przewodnikiem. Wieczorem wrócił cały w skowronkach, z folderami, z ulotkami, z opowieściami, które wygłaszał do mnie jakby do pustego pokoju.
– Marlena, nie uwierzysz, jaka tam była historia! Wiesz, że ta twierdza ma siedem wieków? I że w XV wieku...
– Adrian, przestań. Nie obchodzi mnie ta twierdza. Nie obchodzi mnie nawet, czy jutro wracamy, czy zostajemy. Ja nie wiem, czy my w ogóle powinniśmy być razem.
Zamilkł. Po raz pierwszy odkąd tu przyjechaliśmy, nie miał riposty. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym wyszedł na balkon. A teraz – teraz robimy sobie zdjęcia, bo przecież "trzeba coś wrzucić dla znajomych". Klik. Uśmiech. Koniec ujęcia. I znów to samo milczenie między nami.
Kolacja dla dwojga
Kolacja miała być wyjątkowa. Piąty dzień naszej podróży, stolik przy świecach, stolik, który Adrian zarezerwował z miesięcznym wyprzedzeniem, bo – jak mówił – „trzeba celebrować takie chwile”.
– Marlena, no przecież mówiłem ci, że tu nie będzie pizzy – westchnął, patrząc z dezaprobatą, jak próbuję zrozumieć, co właściwie mam na talerzu.
– Ja chciałam po prostu zjeść coś normalnego. Jesteśmy we dwoje i zamiast się z tego cieszyć, to czuję się jak na egzaminie z savoir-vivre – odpowiedziałam.
Adrian westchnął. Odłożył sztućce i wbił we mnie wzrok.
– Powiedz wprost. Żałujesz, że tu jesteś?
Zamarłam. Przez ułamek sekundy chciałam się cofnąć. Powiedzieć coś, co go uspokoi. Ale prawda już dawno pchała się na język.
– Tak. Żałuję. I to nie przez to menu. Żałuję, bo ja wyobrażałam sobie, że będziemy razem. A nie obok siebie. I że zrozumiem, kim ty jesteś – a nie że dopiero tutaj, tysiące kilometrów od domu, uświadomię sobie, że zupełnie cię nie znam.
Nie odpowiedział. Wstał, zostawił serwetkę na stole i poszedł do łazienki. Zniknął na pół godziny. Wyszłam przed restaurację i usiadłam na schodach. Płakałam. A obok mnie para w średnim wieku robiła sobie selfie, całując się co chwilę i chichocząc jak nastolatki. Wtedy zrozumiałam, że nie chodzi o to, gdzie jesteśmy. Tylko z kim.
Najlepsza decyzja w życiu
Następnego ranka nie było Adriana w pokoju. Na jego łóżku leżał tylko ręcznik i przewodnik po Maladze. „Pojechał sam, jak zawsze” – pomyślałam i z trudem powstrzymałam śmiech. Tym razem jednak nie był to śmiech z rozbawienia. Raczej ze smutku i bezsilności. Włożyłam bikini, luźną koszulę i poszłam na plażę. Sama. Bez jego komentarzy o promieniowaniu UV, bez wykładów o zanikających rafach i plastiku w oceanach. Wreszcie mogłam się po prostu położyć i patrzeć w niebo. I myśleć. O sobie. O tym, czego tak naprawdę chcę.
– Przepraszam, czy ten leżak jest wolny? – zapytał starszy mężczyzna z miłym uśmiechem.
– Tak, proszę bardzo – odparłam i znów spojrzałam na niebo.
Przez godzinę leżeliśmy obok siebie w ciszy. A potem, nie wiem nawet kiedy, zaczęliśmy rozmawiać. O pogodzie, o jedzeniu, o tym, skąd jesteśmy. I nagle powiedział coś, co dało mi do myślenia.
– My z żoną też mieliśmy taką podróż. Dwadzieścia pięć lat temu. Wróciliśmy z niej osobno. I powiem pani coś, czego nigdy nie mówiłem nikomu – to była najlepsza decyzja w moim życiu.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Dlaczego?
– Bo wtedy, tamtego dnia, zrozumiałem, że nie warto się męczyć. Nie warto żyć w duecie, w którym każdy gra solo. Zbyt wiele osób boi się odejść. Ja przestałem się bać.
Po tych słowach wstał, podziękował za rozmowę i odszedł. A ja siedziałam z otwartymi ustami. Bo dokładnie to samo czułam. Strach. Przed powrotem. Przed rozmową. Przed prawdą. Kiedy wróciłam do pokoju, Adrian leżał na łóżku i przeglądał zdjęcia z jakiegoś muzeum.
– Było świetnie – powiedział, nie patrząc na mnie. – Co ty robiłaś?
– Zastanawiałam się, czy nie zarezerwować sobie innego pokoju na te ostatnie dwa noce.
Zamarł. I po raz pierwszy od dni nie udawał, że nie wie, o co mi chodzi.
Zakończmy to tutaj
– Marlena, przesadzasz – rzucił, siadając na łóżku. – Mamy kryzys, jasne. Ale żeby od razu osobne pokoje?
– To nie jest kryzys, Adrian – odpowiedziałam spokojnie. – To nasza codzienność. Tylko że w Polsce jest rozmyta obowiązkami, rodziną, znajomymi, pracą. A tutaj? Tutaj nie ma się za czym schować. I nie zostało już nic.
Zacisnął usta. Patrzył na mnie długo, jakby próbował mnie sobie przypomnieć. Albo siebie przy mnie.
– A ty myślisz, że ja nie widzę tego wszystkiego? – powiedział w końcu cicho. – Że nie widzę, jak znikasz? Jak się wycofujesz, odkąd wróciliśmy z urzędu stanu cywilnego? Przecież ja też nie jestem ślepy, Marlena.
– To dlaczego udawałeś przez cały tydzień, że wszystko gra?
– Bo się bałem – powiedział niemal szeptem. – Bo przecież miało być dobrze. Tak bardzo chciałem, żeby było dobrze.
Zamilkłam. W tej jednej sekundzie poczułam, że naprawdę mówi szczerze.
– Ja nie jestem twoim projektem do zrealizowania – powiedziałam, siadając obok. – Nie jestem aktywnością na liście rzeczy do odhaczenia. Ani statkiem, który musi płynąć w jednym kierunku, nawet jak burza. Ja jestem człowiekiem. I jeśli my nie potrafimy być razem w najprostszych momentach... to w tych trudnych rozpadniemy się zupełnie.
Długo siedzieliśmy w ciszy. A potem Adrian wziął głęboki oddech i powiedział coś, czego nigdy bym się po nim nie spodziewała:
– Czyli... mamy to zakończyć?
Popatrzyłam na niego. Bez złości. Bez łez. Już wiedziałam.
– Tak. Zakończmy to tutaj. Zanim wrócimy do domu i zrobimy sobie jeszcze większą krzywdę.
Nie kłócił się. Nie błagał. Tylko skinął głową i wyszedł. A ja zostałam sama. Po raz pierwszy naprawdę sama od tygodni. I po raz pierwszy od dawna... czułam ulgę.
Ostatni dzień
Ostatni dzień spędziłam w ciszy. Obudziłam się przed wschodem słońca, wzięłam ręcznik, aparat i zeszłam na plażę. Woda była zimna, piasek wilgotny, a niebo miało ten odcień różu, który można zobaczyć tylko raz – tuż przed tym, jak wszystko wraca do codziennego światła. Szłam brzegiem morza powoli, czując, że każda fala zabiera coś ode mnie. Złość. Rozczarowanie. Ten ścisk w żołądku, który miałam od ślubu.
Po południu spakowałam walizkę. Adrian już wrócił, odebrał swoje rzeczy i – w dość chłodnym tonie – oznajmił, że jutro wraca osobnym samolotem. „Taniej wychodzi” – mruknął. Nie miałam mu tego za złe. Właściwie to pasowało do wszystkiego, co nas dzieliło. Dwie osoby, które jeszcze tydzień temu przysięgały sobie miłość. A teraz nie chciały dzielić nawet lotu.
Wieczorem wyszłam na balkon. Patrzyłam, jak ostatni raz słońce znika za linią morza. Wypiłam wino. Sama. Bez toastu. Bez zdjęcia. I dopiero wtedy do mnie dotarło – to nie była porażka. To była decyzja. Dorosła, uczciwa, podjęta w najlepszym możliwym momencie. Kiedy jeszcze mieliśmy do siebie odrobinę szacunku. Wróciłam do Polski dzień później niż planowaliśmy. Mama przywitała mnie na lotnisku z szerokim uśmiechem, który zgasł, gdy tylko spojrzała mi w oczy.
– I jak było? – zapytała ostrożnie, już w aucie.
– Dobrze – odpowiedziałam. – Naprawdę dobrze. Bo wiem już, że nie da się wytrzymać z kimś, kto nie jest w stanie po prostu być obok.
Nie dopytywała. Może coś przeczuwała. Może sama kiedyś była blisko takiej decyzji, ale nie odważyła się jej podjąć. A ja... ja się odważyłam. I byłam z tego dumna.
Kilka dni później spakowałam wszystkie pamiątki ze ślubu do pudełka. Suknia, którą jeszcze niedawno przymierzałam z ekscytacją, teraz wydawała się kostiumem z jakiejś roli, w której zagrałam tylko raz. Zdjęcia – niektóre uśmiechnięte, niektóre sztuczne – wrzuciłam na pendrive. Zostawiłam tylko jedno, to z lotniska, zrobione jeszcze przed wylotem, kiedy trzymaliśmy się za ręce.
Rozwód przyszedł szybko. Bez dramatów. Zgodnie. Prawnik powiedział, że to jeden z najspokojniejszych, jakie prowadził. A ja wiedziałam, że nie dlatego, że nie było emocji. Po prostu każdemu z nas już wystarczyło. Nie opowiadam tej historii z żalem. Ani z dumą. Po prostu – z prawdą. Bo czasem lepiej zakończyć coś za wcześnie, niż trwać w czymś za długo. A ja... ja nie chcę już nigdy być w relacji, w której czuję się samotna z kimś, kto jest obok. Nie uratowaliśmy małżeństwa. Ale może uratowaliśmy siebie.
Marlena, 32 lata
Czytaj także:
- „Mąż skąpił pieniędzy na podróż poślubną. Byłam w szoku, gdy odkryłam, na co przehulał kasę z wesela”
- „Podróż poślubna na Majorkę zmieniła się w koszmar, gdy odkryłam, za kogo wyszłam. Teraz chciałabym cofnąć czas”
- „Świeżo upieczony mąż przez całą podróż poślubną leżał plackiem. Szybko pożałowałam, że wyszłam za takiego lenia”