Reklama

Mam trzydzieści jeden lat, po dziesięciu wspólnych z jednym facetem. Zaskakujące, ile można poświęcić komuś, kto w ostatecznym rozrachunku okazuje się pomyłką. Po rozstaniu przeprowadziłam się na inne osiedle, z dala od wspólnych miejsc, od znajomych twarzy. Chciałam zacząć od zera. Tylko ja i Bryś – kundel z adopcji, który wprowadził się do mnie jakieś dwa miesiące po tym, jak Krzysiek wyniósł swoje rzeczy.

Reklama

Bryś jest jedynym samcem, którego obecność mnie nie denerwuje. Codziennie wieczorem robimy rundkę po osiedlowym parku. To nasz rytuał. Uliczki, światła latarni, chłodne powietrze i cisza. Nie szukam nikogo, nie szukam niczego. Ludzie? Owszem, mijam ich. Krótkie „dobry wieczór”, czasem uśmiech. Ale nie wdaję się w rozmowy. Już nie.

Cisza stała się moim sprzymierzeńcem. Zamiast randek – podcasty. Zamiast rozmów – myśli. I tak właśnie było, aż pewnego dnia, przy ławce koło starej wierzby, Bryś pociągnął mnie mocniej. Wtedy pierwszy raz go zobaczyłam – faceta z psem. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że spokój, który tak pieczołowicie budowałam, rozsypie się w drobny mak.

– Bryś, no co ty… – syknęłam, gdy znów pociągnął za smycz, jakby nagle odkrył nowy zapach życia. Zobaczyłam ich dopiero po chwili – mężczyznę i dużego psa o postawionych uszach i czarnej sierści, który już biegł w naszym kierunku.

– Grom, zostań! – zawołał facet, ale pies był już przy Brysiu i obwąchiwał go z zainteresowaniem. Bryś odwzajemnił ciekawość, zamerdał ogonem. No pięknie – pomyślałam – to teraz trzeba się socjalizować.

Wygląda na to, że nasze psy się polubiły – powiedział mężczyzna, zatrzymując się tuż obok mnie. Miał może trochę ponad czterdzieści lat. Ciemna kurtka, niewyraźna broda, zmęczone oczy.

– To dobrze… Bryś ostatnio nie miał zbyt wielu przyjaciół – odpowiedziałam, trzymając smycz krócej niż zwykle. Nie miałam ochoty na pogawędki, ale też nie chciałam wyjść na gburowatą.

– Michał jestem – wyciągnął dłoń.

– Jagoda.

Uścisk był mocny, krótki. Taki bezpieczny. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się lekko – ten typ uśmiechu, który niczego nie narzuca, tylko sygnalizuje obecność.

– Grom lubi wieczorne biegi. Chyba ciągle jesteśmy tu o tej samej porze.

Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową i wbiłam wzrok w Brysia, jakby był jedynym wartym uwagi stworzeniem. Ale kiedy odeszliśmy, przyłapałam się na tym, że zerkam przez ramię. Nie dlatego, że mnie coś zaniepokoiło. Tylko dlatego, że ten Michał... jakoś dziwnie został mi w głowie.

Coś już zaczęło się zmieniać

Zaczęło się niewinnie. Spotykaliśmy się przypadkiem – najpierw dwa dni później, potem znów. Bryś i Grom od razu pędzili do siebie, jakby mieli własny świat, do którego nie potrzebowali nas, tylko trawnika i gałęzi do ciągania. My siadywaliśmy na tej samej ławce, coraz dłużej. Ja z termosikiem kawy, on z czymś, co wyglądało jak gorąca herbata. Rozmowy toczyły się wolno, ale płynnie. O pogodzie, o psach, o tym, że zima jakoś nie chce przyjść w tym roku.

– Dużo spacerujesz sama? – zapytał któregoś wieczoru.

– Tak lepiej. Bez planu. Bez tłumu.

– Rozumiem. Ja też… od niedawna nie lubię wracać do pustego domu.

Powiedział to tak, jakby wcale nie chciał powiedzieć. I nie dodał nic więcej. Ja też nie zapytałam. Może to była nasza cicha umowa – nie ruszać za szybko tego, co mogłoby zaboleć.

Któregoś razu przyniósł dwie kawy – dla siebie i dla mnie. To był gest, który rozłożył moje mury bardziej niż tysiąc słów. Otworzyłam się. Opowiedziałam mu o Krzyśku. O tym, że przez osiem lat czekałam, aż przestanie „się zastanawiać”. O tym, że potem przyszedł tydzień, w którym pakowałam walizki, a on w tym czasie... już miał nową. Mówiłam spokojnie, ale słyszałam drżenie we własnym głosie.

Nie szukam nikogo. Po prostu cieszę się chwilą – powiedział wtedy Michał.

– Ja też. Chyba pierwszy raz od dawna – odpowiedziałam szczerze.

I wtedy naprawdę tak było. Ale coś już zaczęło się zmieniać.

Uśmiech zniknął z jego twarzy

Był początek marca, jeszcze zimno, ale słońce wreszcie zaczęło wyłazić zza chmur. Bryś ciągnął mnie jak wariat, bo Grom już czekał przy ławce, a obok niego – Michał wyskoczył z papierowym kubkiem i czekoladowym batonikiem.

– Dla pani – podał mi baton. – Bo podobno uśmiech łatwiej wywołać czekoladą niż kwiatami.

Zaśmiałam się. Chciałam, żeby ten śmiech był tylko z grzeczności, ale nie był. Był prawdziwy. I to mnie przeraziło.

Tego samego dnia, pierwszy raz, to ja zaproponowałam:

– Może spotkamy się gdzieś… poza parkiem? Kolacja? Jest taka knajpka niedaleko, z tajską kuchnią. Gwarno, ale dobre jedzenie.

Michał zamarł. Uśmiech zniknął z jego twarzy. Zrobił pół kroku w tył, jakby ktoś uderzył go w brzuch.

– Jagoda… To skomplikowane.

– Co dokładnie?

Zanim odpowiedział, usłyszałam za plecami dziecięcy śmiech. Odwróciłam się. Dziewczynka, może pięcioletnia, biegła w naszą stronę, a za nią kobieta – szczupła, długie włosy, czerwona szminka. I Michał, który natychmiast zaczął iść w ich kierunku.

– Tata! – zawołała dziewczynka i rzuciła mu się w ramiona.

Zamarłam.

Kiedy wrócił, spojrzał na mnie, ale już bez tego miękkiego spojrzenia, które znałam.

– To moja córka. A to... moja żona. W sensie… Byliśmy w separacji. Ale... dalej razem.

– A ja? – zapytałam. – Czym ja byłam?

– Czymś, czego się nie spodziewałem.

Nie odpowiedziałam. Odpięłam smycz Brysia. Nie czekałam, aż Michał coś powie. Po prostu odeszłam. I pierwszy raz od miesięcy nie odwróciłam się za siebie.

Bo nie potrafił się odciąć

Nie przyszłam do parku przez trzy dni. Bryś nie rozumiał, dlaczego wychodzimy tylko na krótko. Podchodził do drzwi z uchem przechylonym w bok, merdał ogonem, skamlał. Ale ja nie mogłam. Nie po tym.

Czwartego dnia wieczorem dostałam wiadomość:

„Nie chciałem cię zranić. Nie potrafiłem inaczej. Michał”.

Wpatrywałam się w ekran, jakby miał się zmaterializować przede mną, jakby coś się mogło cofnąć. Ale nie cofnęło się nic. Odpisałam krótko:

„Zrobiłeś to, co umiesz najlepiej – przemilczałeś”.

Piątego dnia wróciłam do parku. Musiałam. Bryś już zaczynał chodzić za mną jak cień, jakby sam tracił sens codziennych wieczorów. Było pusto. Ławka przy wierzbie – wolna.

Usiadłam. Po chwili pojawił się on. Powoli, jakby niepewnie. Bez Groma.

– Nie ma jej w domu? – rzuciłam chłodno.

– Jest. Z córką. Ja… potrzebowałem powietrza.

– To, czemu przyszedłeś tu? To mój park, pamiętasz?

Bo nie potrafię się odciąć. Bo jesteś jedyną osobą, przy której nie musiałem niczego udawać.

– I dlatego musiałam dowiedzieć się o twojej rodzinie przypadkiem? Przez przypadek widzieć twoją córkę, twoją żonę?

– Nie chciałem…

– Wiem. Ale właśnie dlatego nie potrafię ci zaufać. Nie chcę być „czymś, czego się nie spodziewałeś”.

Spojrzał na mnie przeciągle. A potem skinął głową i odszedł. A ja? Zostałam. Bo czasem lepiej zostać samej, niż być czyjąś tajemnicą.

Znów byłam panią własnej historii

Minął tydzień. Park wrócił do swojej zwyczajnej ciszy. Bryś znowu biegał luzem, ale już nie wypatrywał Groma. Jakby sam zrozumiał, że ten rozdział się skończył. A ja? Jeszcze nosiłam w sobie złość. I zawód. Ale przede wszystkim – żal do samej siebie. Bo przecież coś czułam. Przecież wiedziałam, że Michał za mało mówi, za dużo przemilcza.

I właśnie w ten wieczór, przy tej samej ławce, spotkałam go znowu. Bez psa. Z rękami w kieszeniach. Wyglądał, jakby przeszedł przez coś, co wstrząsnęło nim równie mocno jak mną.

– Jagoda… – powiedział tylko tyle.

Wciąż myślisz o nas? – zapytałam, patrząc w dal.

– Codziennie.

– Ja już nie – odpowiedziałam spokojnie. – Ale dziękuję, że przyszedłeś. Teraz wiem, że naprawdę czas iść dalej.

Bryś podszedł do mnie i oparł głowę o moje kolano. Michał jeszcze przez chwilę stał w miejscu, potem powoli się odwrócił i odszedł. Nie zatrzymałam go. Nie dlatego, że nie bolało. Ale dlatego, że pierwszy raz poczułam, że znów jestem panią własnej historii.

Moje serce nie jest zepsute

Siedziałam na ławce jeszcze długo po tym, jak Michał zniknął z mojego pola widzenia. Bryś ułożył się obok, ciężko oddychając. Wieczór był chłodny, ale nie przeszywający. Taki, jaki lubiłam najbardziej – spokojny, cichy, mój. Patrzyłam, jak mój pies leniwie rusza w stronę trawnika. W oddali słychać było jakieś dzieci, śmiech, szczekanie innego psa. I wtedy zrozumiałam – nie potrzebuję już, by ktoś przychodził i tłumaczył się, obiecywał, że nie chciał mnie zranić. Nie potrzebuję mężczyzny z przeszłością, której nie umiał zamknąć.

Zrozumiałam też, że moje serce nie jest zepsute – ono tylko przypomina mi, żeby być ostrożniejszą. Ale nie zimniejszą. Miłość czasem przychodzi bez smyczy. Niespodziewanie. Wbiega na trawnik, ociera się, rozgrzewa. Ale równie szybko potrafi się zerwać i pobiec w zupełnie inną stronę. I trzeba mieć w sobie siłę, by nie biec za nią, tylko zostać. Stanąć. Odpuścić.

Bryś wrócił do mnie, otrzepał się z liści i spojrzał w górę, jakby wiedział, że coś się właśnie skończyło. Albo zaczęło.

Jagoda, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama