„Upiekłem słodką szarlotkę, ale teść miał kwaśną minę. Nie będę się już starał, żeby mnie polubił”
„Czułem się jak nieproszony gość. Ktoś, kto za bardzo się stara. A im bardziej się stara, tym bardziej wygląda, że robi to tylko dla siebie. Z początku myślałem, że przesadzam. Że muszę trochę poczekać, dać im się poznać. Ale lata mijały, a ja wciąż byłem tym samym Jureczkiem, co to wydziwia”.

- Redakcja
Kiedy po raz pierwszy wszedłem do ich mieszkania, teść podał mi rękę z tą swoją charakterystyczną sztywnością i spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa: „Pokaż, co jesteś wart”. Marta jeszcze nie zdążyła odwiesić kurtki, a ja już czułem, że jestem oceniany – nie za to, kim jestem, ale za to, kim nie jestem. Nie byłem jak Stanisław. On miał zawsze gotowe zdanie na każdy temat. Dzielił świat na głupich i mądrych, leni i pracusiów, patriotów i zdrajców.
Ja… nie lubiłem krzyczeć. Wolałem słuchać, a jeszcze bardziej – robić coś, co naprawdę sprawiało innym radość. Może dlatego zawsze brałem na siebie gotowanie na rodzinne święta. Szukałem w tym swojego miejsca. Pytałem Zosi, czy Basia lubi grzyby. Dopytywałem Martę, czy ojciec jada kaszę czy tylko ziemniaki. Wszystko po to, żeby poczuć, że jestem potrzebny. Że mogę wnieść coś dobrego.
Tyle że z czasem zacząłem czuć się jak gość, który przychodzi nieproszony. Jak ktoś, kto za bardzo się stara. A im bardziej się starał – tym bardziej wyglądało, że robi to tylko dla siebie. Z początku myślałem, że przesadzam. Że muszę jeszcze trochę poczekać, dać im się poznać. Ale lata mijały, a ja wciąż byłem tym samym Jureczkiem, co to niby „dobry chłopak”, ale nie wiadomo, o co mu tak naprawdę chodzi. A mnie chodziło tylko o jedno, żeby ktoś w końcu zauważył, że ta moja zupa nie gotuje się sama. Że to nie samo się robi. Że jestem. I że się staram. To wszystko było zanim upiekłem tę szarlotkę.
Nikt się nie poczęstował
Stałem przy kuchennym blacie i ostrożnie przesypywałem cynamon do miseczki z cukrem. Wiedziałem, że nie każdy lubi, jak przypraw jest za dużo, ale Stanisław zawsze mówił, że „ciasto musi pachnieć”. Więc pachniało. Przez pół dnia chodziłem między piekarnikiem a oknem, sprawdzając, czy jabłka nie są za miękkie i czy kruszonka łapie już kolor. Szarlotka wyszła piękna. Miała lekko chrupiące brzegi i złoty środek. Pachniała ciepłem, tak jak chciałem, żeby pachniał ten dzień.
Marta była zaskoczona, gdy powiedziałem, że tym razem ja coś przygotuję. Uśmiechnęła się i zapytała tylko, czy zdążę do osiemnastej, bo ojciec nie lubi, jak się spóźniamy. Zdążyłem. Nawet wcześniej zapakowałem ciasto do pudełka, owinąłem ściereczką i ruszyliśmy do nich. W drodze Marta opowiadała coś o pracy, ale ja myślami byłem już przy stole. Wiedziałem, że Stanisław lubi domowe wypieki. Chciałem, żeby powiedział coś dobrego, choćby dwa słowa. Na miejscu wszystko toczyło się jak zawsze. Stanisław siedział już w fotelu z gazetą, Zofia krzątała się w kuchni, a Basia przeglądała coś w telefonie. Przyniosłem ciasto do jadalni.
– Upiekłem szarlotkę – powiedziałem, stawiając ją na stole.
Stanisław podniósł wzrok na moment i bez specjalnego zainteresowania rzucił:
– W sumie to wolę ze sklepu, przynajmniej nie jest za słodka.
Teściowa Zosia spojrzała na ciasto, jakby chciała coś dodać, i po chwili mruknęła:
– Ale wygląda ładnie…
Nie było żadnego „dziękuję”, żadnego „spróbujmy”. Marta coś powiedziała Basi o jakimś serialu, a Stanisław, jakby w ogóle mnie nie słyszał, od razu przeszedł do rozmowy o polityce. Opowiadał z przejęciem, że „teraz to już koniec normalności” i że „wszyscy się tylko kłócą i nic z tego nie wynika”. Nikt nie patrzył w moją stronę. Nikt nie zapytał, jak zrobiłem ciasto, czy długo piekłem, czy mam przepis.
Siedziałem w milczeniu z lekko napiętym uśmiechem. Pokroiłem szarlotkę, postawiłem kawałki na małych talerzykach i już wiedziałem, że połowa pewnie wróci do domu. Nikt się nie poczęstował. A może poczekają, aż wyjdziemy. Myślałem, że może przesadzam. Może niepotrzebnie się przejmuję. Może nie umiem przyjmować krytyki. Ale przecież nie musiał tego mówić tak… oschle. Nie musiał nic mówić. Mógł po prostu spróbować. Albo udawać, że to ma dla niego znaczenie. Starałem się. I naprawdę, nie chodziło o uznanie. Chciałem tylko poczuć, że jestem zauważony.
Nie miałem już ochoty
Kolejne spotkanie odbywało się miesiąc później. Znowu sobota, znowu ta sama godzina. Tym razem nie piekłem niczego. Nie miałem nawet ochoty pytać Marty, co planują podać. Siedziałem w kuchni z kubkiem herbaty i przeglądałem wiadomości, kiedy Marta zajrzała zza drzwi.
– Nie robisz nic na dziś? – zapytała tonem, jakby to była formalność, nie pytanie.
– Zamówcie sobie coś. Może lepiej będzie – odpowiedziałem spokojnie, bez podnoszenia wzroku.
– Przestań. Przecież lubisz gotować – powiedziała z lekkim uśmiechem, takim samym, jakim kwituje moje poranne ziewnięcia, jakby wszystko dało się załatwić jednym słowem.
– Lubię, jak to ma sens – odpowiedziałem i dopiłem herbatę do końca.
Zamilkła. Nie dopytywała. Może nie zrozumiała, może nie chciała zrozumieć. Patrzyłem, jak sięga po torebkę i wychodzi z kuchni. Zostałem jeszcze chwilę, zanim poszedłem się przebrać. Jechaliśmy osobno. Marta uznała, że skoro jestem w takim nastroju, to lepiej, żebym dojechał później. Siedziałem na kanapie u teściów, słuchając rozmów, które mogłyby się odbywać bez żadnego z uczestników. O pogodzie, o sąsiadach, o wczorajszych wiadomościach. Ja nic nie mówiłem.
Zauważyłem, że nikt nie pyta, dlaczego nie przyniosłem dziś swojego chleba. Zawsze piekłem na zakwasie, który Zosia chwaliła za pyszny domowy smak. Zastanawiałem się, czy ktokolwiek w ogóle zauważył, że nie przyszedłem z torbą, że nie zapytałem, co dziś będzie do obiadu, że nie wszedłem do kuchni, żeby coś pokroić, podać, doprawić. Poczułem, jak Marta mnie obserwuje. Udawałem, że nie widzę. Ona naprawdę nie widzi różnicy? Czy aż tak bardzo to wszystko było im obojętne? Oczywiście, jedzenie smakowało. Zawsze smakuje, gdy nie trzeba go robić samemu. Ale ja już nie miałem apetytu. Zimny talerz przede mną nieruszony, a rozmowy toczyły się dalej, jakby nic się nie zmieniło.
Obgadywali mnie za plecami
Siedziałem w przedpokoju, czekając, aż Marta skończy rozmawiać z matką. Zosia zawsze chciała z nią pogadać w cztery oczy, jeszcze zanim usiądziemy do stołu. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłem tę chwilę ciszy przed przedstawieniem. Tym razem drzwi do małego pokoju zostały niedomknięte. Nie podsłuchiwałem – po prostu wszystko było słychać.
– Jurek zrobił się dziwny. Taki cichy. Jakby obrażony – powiedział Stanisław. Jego głos miał ten sam ton, co zawsze – ton człowieka, który wydaje ocenę, nie czekając na kontrargument.
– Może się nudzi z nami – rzuciła Basia. Była tam. Nie wiedziałem, kiedy przyszła. Śmiała się lekko, jakby to była zabawna myśl.
– On się bardzo starał na początku… pamiętasz tę szarlotkę? – odezwała się Zosia. Jej głos był spokojny, cichszy, jakby coś sobie przypomniała i próbowała to nazwać.
– Co z tego? Nie była dobra. Ja mówię, jak jest – odpowiedział Stanisław. I potem zapadła cisza. Krótka, ale wymowna.
Wstałem i ruszyłem w stronę kuchni, żeby stuknąć czymś w blat. Dać znać, że jestem. Nie dlatego, że chciałem ich zawstydzić. Po prostu nie miałem ochoty słuchać dalej. W kuchni Zosia się uśmiechnęła, jakby nie powiedziała przed chwilą niczego ważnego. Marta zapytała, czy pomogę z talerzami, ale odmówiłem. Już nie wiedziałem, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy ja po prostu za bardzo wszystko przeżywam. Może nie powinienem oczekiwać niczego. Może nie jestem dla nich rodziną. Może nigdy nie byłem.
Przestałem się łudzić
Siedzieliśmy z Martą przy kuchennym stole. Było późno, za oknem już ciemno, w mieszkaniu cicho. Tylko zmywarka mruczała w tle, a Marta przekładała w dłoniach swój kubek, jakby nie wiedziała, czy chce pić, czy już tylko trzymać coś ciepłego.
– Nie chcesz iść do moich rodziców w sobotę? – zapytała, nie patrząc na mnie.
– Może ty pójdź. Ja mam zaległą robotę – odpowiedziałem bez zawahania.
– Co się dzieje? – podniosła wzrok.
– Nie chcę być tam, gdzie moje starania są tylko tłem do narzekań – powiedziałem cicho, nie nerwowo, bez pretensji.
– Chodzi o mojego tatę? – zapytała po chwili.
– Chodzi o to, że nie jestem na jego poziomie. I nigdy nie będę – odparłem i po raz pierwszy powiedziałem to głośno, nie tylko w myślach.
Nie odpowiedziała. Może wiedziała, że nie mam siły się tłumaczyć. A może nie miała już ochoty słuchać. Odsunęła się lekko od stołu i wstała. Kiedy zamknęły się za nią drzwi sypialni, ubrałem się i wyszedłem na spacer. Przeszedłem się przez kilka przecznic, bez celu, powoli, z rękami w kieszeni. Ulice były puste, światła przygaszone. Było mi dobrze. Nie musiałem grać roli kogoś, kto zawsze ma dobry humor, kto umie z każdym porozmawiać i kto nie przejmuje się tym, co boli. Nie miałem do nikogo żalu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Tęskniłem za poczuciem wspólnoty, za tym, co miało przyjść, ale nie przyszło. I chyba już nie przyjdzie. Zrozumiałem, że odrzucenie boli tylko wtedy, gdy człowiek się jeszcze łudzi. A ja przestałem.
Nie będę im już gotował
Pojawiłem się. Wszedłem do mieszkania, zdjąłem kurtkę, powiedziałem dzień dobry. Tylko tyle. Stanisław uniósł wzrok znad szklanki herbaty, spojrzał na mnie, jakby coś próbował zrozumieć, ale nic nie powiedział. Zosia podała obiad. Marta przyniosła sałatkę. Basia przyszła chwilę później, spóźniona, jak zawsze. Usiadłem do stołu z pustymi rękami. Kiedyś nosiłem swoje wypieki, surówki, domowe pasztety. Dziś przyszedłem tak, jak przychodzi się do urzędu – z obowiązku. Siadłem na swoim miejscu i milczałem. Patrzyłem na talerz. Na widelec. Na ręce. Stanisław odchrząknął, spojrzał w moją stronę i powiedział:
– Nie mówisz nic dziś.
– Słucham. Może się czegoś nauczę – odpowiedziałem spokojnie, nie ironicznie. Nie było w tym złości. Była prawda.
Zamilkł. Marta spojrzała na mnie z napięciem. Basia chrupnęła ogórkiem. Zosia odsunęła się lekko od stołu, jakby chciała od niego wstać, ale została. Patrzyła na mnie długo. Spokojnie. Jakby coś zrozumiała. Może przypomniała sobie szarlotkę. Może zobaczyła, że ten sam człowiek, który kiedyś upiekł dla nich ciasto, teraz siedzi cicho, już nic nie miesza, nie pyta, nie proponuje. Rozmowy się toczyły. O nowym samochodzie sąsiada, o przepisach, o rachunkach. Ja słuchałem. Czasem kiwałem głową. Ale już nie próbowałem się wtrącać. Nie byłem już częścią tego rytuału. Byłem tylko kimś, kto przyszedł, zjadł i wyjdzie. Nie będę już gotować dla tej rodziny. Może kiedyś coś zrozumieją, ale to już nie będzie miało znaczenia. Szarlotka była ostatnia.
Jurek, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przyjęliśmy córkę z wnusiem pod swój dach, bo chcieliśmy jej pomóc po rozwodzie. A ona nas wydoiła z kasy”
- „Na pogrzebie ciotki spotkałem swoją licealną miłość. Zrobiłem jej dodatkowy egzamin z uczuć, ale nie zdała poprawki”
- „Odkąd mój partner stracił pracę, awanturuje się o każdy paragon. Zapomniał, że to ja nas utrzymuję”