Reklama

Zorganizowaliśmy z Markiem wyjazd do Dubrownika, żeby Zosia zobaczyła trochę świata. Pomysł w teorii piękny, ale już po pierwszym dniu wiedziałam, że ktoś tu będzie musiał zacisnąć zęby. Prawdopodobnie ja. I to nie raz. Bo Irena, moja teściowa, choć na co dzień narzeka, że „nie może długo chodzić, bo lędźwie bolą”, nagle, na chorwackim bruku, dostała skrzydeł. Chodziła jak nakręcona, sypała cytatami z przewodnika i zamawiała espresso po chorwacku, jakby od dziecka mieszkała na Bałkanach. Niby było miło, ale ja liczyłam dni do powrotu. Tydzień z teściową w jednym apartamencie to granica, której nie powinno się przekraczać. Myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy. Ale wtedy teściowa zniknęła.

Reklama

Byłam przerażona

To miał być ostatni dzień. Mieliśmy zjeść śniadanie, spakować walizki i opuścić ten apartament. Teściowa wyszła „na chwilę” – dokładnie tak powiedziała:

Pójdę tylko do sklepu po suszone figi dla sąsiadki.

Figi. Sąsiadka. O ósmej rano. W trzydziestostopniowym upale. Po godzinie zaczęliśmy się niepokoić. Po dwóch – Marek już trzeci raz wybierał numer jej telefonu.

– Nic, poczta – mruknął, zerkając w okno.

Może siedzi w kawiarni i nie słyszy? – próbowałam brzmieć spokojnie.

– Przez dwie godziny? Bez telefonu?

– Może robi protest milczenia. Albo poszła za jakimś akordeonistą, jak jej się kiedyś marzyło.

Zosia podeszła do mnie z szeroko otwartymi oczami.

– Mamusiu, babcia nie wróci?

– Wróci, kochanie. Tylko może trochę się... zgubiła.

Marek już biegał po apartamencie. W końcu złapał mnie za ramię:

– Wychodzimy jej szukać. Zabieraj Zosię.

Szliśmy przez port, pytaliśmy w sklepach. Nikt jej nie widział. Nikt nie kojarzył. Byłam zła i przerażona.

Byłam coraz bardziej wściekła

Miasto, które jeszcze wczoraj wydawało się klimatyczne i malownicze, dziś wyglądało jak labirynt pułapek. Było pełne turystów, sprzedawców lawendy i plastikowych magnesów. A my – trzyosobowa delegacja zagubionych Polaków – biegaliśmy jak opętani.

Może ją ktoś porwał? – Marek dyszał, szukając wzrokiem znajomego koloru teściowej sukienki. – Może wpadła do morza?

– Albo porwała ją mafia organowa. Wiesz, starsze panie, świeże nerki…

– Błagam cię, to nie czas na żarty.

Zosia zaczęła płakać. Przykucnęłam przy niej, objęłam i spojrzałam Markowi w oczy.

Może poszła na jakiś masaż. Albo leży w cieniu pod palmą i popija prosecco.

– Bez telefonu? Bez słowa?

Marek zadzwonił na policję. Usłyszał, że powinna minąć doba, ale że „mogą wysłać patrol, jeśli bardzo się niepokoimy”.

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto się niepokoi tylko trochę?! – krzyknął Marek do słuchawki.

Widziałam, jak panika go pożera. Jego matka zniknęła, a on się rozpadał. A ja? Z każdą minutą byłam coraz bardziej wściekła. Bo jak zwykle – teściowa zdołała skupić całą uwagę na sobie, nawet znikając.

– Ta kobieta nawet zniknąć musi z rozmachem – syknęłam do siebie, szurając sandałem po kostce brukowej.

Nie mogłam w to uwierzyć

Minęło prawie sześć godzin. Sześć. Gdy już miałam wizję, że zostajemy w Chorwacji na czas nieokreślony i rozwieszamy plakaty z napisem „gdzie jest babcia?”, usłyszałam znajome:

– O, jesteście!

Teściowa. Cała, zdrowa, rozpromieniona. Z uśmiechem jakby właśnie wróciła z masażu.

Gdzie ty byłaś?! – Marek dosłownie rzucił się na nią, po czym objął ją tak, jakby właśnie uniknęła trzęsienia ziemi.

– Ojej, nie róbcie dramatu – odpowiedziała beztrosko, strzepując coś z rękawa. – Poszłam się przejść, potem zajrzałam do takiego studia tatuażu…

Zamarłam.

– Że co?!

– No zrobiłam sobie tatuaż. Taki malutki, zobaczcie. Ważka. Symbol transformacji.

Uniosła rękaw. Na lekko opuchniętej skórze pyszniła się świeża ważka.

– Zniknęłaś na sześć godzin, a wracasz z tatuażem?!

– No przecież mówiłam, że idę na chwilę. Tak wyszło. Raz się żyje. Chciałam zrobić coś szalonego.

– Może następnym razem zostaw chociaż kartkę.

– Ależ nie! Niespodzianki są solą życia – odparła z uśmiechem i puściła mi oczko.

Wtedy po raz pierwszy w życiu miałam ochotę rzucić czymś w teściową.

Nawet ją rozumiałam

Wieczorem usiedliśmy na tarasie apartamentu. Zosia zasnęła wyczerpana. Marek oglądał wiadomości w telefonie, a teściowa paradowała po kuchni w zwiewnej tunice, z gołym ramieniem i opatrunkiem z folii.

– Całe życie byłam przykładna. Żona, matka, babcia. I co? Ktoś mnie pytał, czego ja chcę? – rzuciła od niechcenia.

Spojrzała na mnie, jakby oczekując odpowiedzi. Milczałam.

– A teraz? Mam sześćdziesiąt cztery lata. I po raz pierwszy od dawna zrobiłam coś tylko dla siebie.

– I musiałaś od razu zniknąć jak bohaterka thrillera? – mruknęłam, skręcając sobie włosy w kok.

– A może właśnie o to chodzi? Żeby przestać być przewidywalną. Przestać czekać, aż ktoś da pozwolenie na bycie sobą.

– Czyli tatuaż to manifest? – uniosłam brew.

– Dokładnie. Ważka symbolizuje wolność. Przemianę. Że można coś jeszcze zacząć, nawet późno.

Patrzyłam na nią i przez moment naprawdę nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wciąż uważałam, że zrobiła to dla atencji, żeby znów być w centrum. Coś w tym jej gadaniu... rezonowało ze mną.

– Super. A ja zrobię sobie jutro kolczyk w pępku. W ramach buntu. – zakpiłam.

– To świetny pomysł – uśmiechnęła się łagodnie. – Może wreszcie zaczniesz robić coś dla siebie.

Tego wieczoru już się nie odezwałam.

Czułam coś dziwnego

Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. Zostawiłam Markowi kartkę i wyszłam. Słońce dopiero przebijało się przez czerwone dachy Dubrownika. Szłam bez celu, tylko nogi wiedziały, dokąd chcą mnie zaprowadzić. Mijałam starsze kobiety siedzące w kawiarniach. Piły espresso, plotkowały, śmiały się. W ich oczach nie było napięcia, które czułam sama w sobie. Zatrzymałam się przed jednym z butików. W witrynie wisiała bransoletka – srebrna, delikatna, z zawieszką w kształcie ważki. Weszłam.

– Dzień dobry. Chciałabym tę z ważką – powiedziałam, jakby to był najoczywistszy wybór w moim życiu.

Nigdy nie nosiłam symbolicznej biżuterii. Zawsze wydawała mi się pretensjonalna. Teraz… czułam coś dziwnego. Cichy bunt? Po powrocie do apartamentu teściowa siedziała na balkonie i przeglądała zdjęcia z wakacji.

Ładna bransoletka – zauważyła.

– Tak. Też ważka – odparłam obojętnym tonem. – Zaraz się okaże, że ty mi jeszcze coś o życiu pokażesz.

Teściowa uniosła wzrok znad telefonu i puściła mi oko.

– Jeszcze wszystko przed nami.

I znowu się uśmiechała. A ja razem z nią.

Uśmiechnęłam się pod nosem

W drodze powrotnej siedziałam przy oknie. Za szybą chmury wyglądały jak wata cukrowa, tylko mniej słodka. Obok mnie Zosia bawiła się lalką, a teściowa – królowa chaosu – spała spokojnie, z ręką na kolanach, tatuażem na wierzchu i uśmiechem na twarzy. Popatrzyłam na nią i pomyślałam, że jest irytująca, ale ma jaja. Ma odwagę, żeby zniknąć, wrócić z ważką na ramieniu i jeszcze udawać, że wszystko to naturalna kolej rzeczy. Uśmiechnęłam się pod nosem. Trochę z niedowierzania, trochę... z podziwu? Pomyślałam, że ja też kiedyś zrobię coś szalonego. Może nie dziś. Może nie jutro. Może kiedyś. Może, zamiast przewracać oczami, wezmę przykład z teściowej. Podciągnęłam rękaw i spojrzałam na swoją nową bransoletkę. Mała ważka błyszczała w świetle pokładowych lampek. Jeszcze nie wiem, czy się zmieniam. Po raz pierwszy nie wykluczam, że mogłabym.

Monika, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama