„Byłem dumny, że syn zostanie księdzem. Nagle zniszczył moje marzenia i nie mam już syna”
„Uczyłem go, że wiara to nie obowiązek, tylko radość. Modliliśmy się razem każdego wieczora. Jako ojciec byłem wymagający, ale sprawiedliwy. A kiedy Szymon powiedział, że wstępuje do seminarium, poczułem dumę, jakiej nie czułem nigdy wcześniej. W moim synu rosło powołanie. Tak to widziałem”.

- Redakcja
Kościół był moim domem, zanim jeszcze poznałem Danutę. A kiedy ją poznałem, zrozumiałem, że Bóg nie odbiera mi prawa do miłości – po prostu kieruje nią inaczej. Z Danutą żyliśmy skromnie, ale uczciwie. Gdy umarła, mój świat się zatrzymał, ale Bóg zostawił mi Szymona. I to był znak. Znak, że mam do wykonania misję. Być może najważniejszą w życiu – wychować go na kapłana. Szymon od małego znał rytm modlitw, pacierza, pieśni kościelnych. Uczyłem go, że wiara to nie obowiązek, tylko radość. Modliliśmy się razem każdego wieczora. Jako ojciec byłem wymagający, ale sprawiedliwy – przynajmniej tak wtedy myślałem. A kiedy Szymon powiedział, że wstępuje do seminarium, poczułem dumę, jakiej nie czułem nigdy wcześniej. W moim synu rosło powołanie. Tak to widziałem.
Ale po pewnym czasie coś zaczęło się w nim zmieniać. Zamiast Biblii – Szymon coraz częściej trzymał w ręku dłuto. Znikał na godziny w warsztacie, zamykał się tam jak w klasztorze. Tyle że nie po to, by się modlić. Słyszałem tylko dźwięk strugania drewna, jakby z każdą rzeźbą próbował uciec od Boga.
Pamiętam jedną rozmowę, kiedy próbowałem go przywrócić na właściwą drogę.
– Szymonie, warsztat to nie twoje powołanie – powiedziałem stanowczo. – Dłuto to tylko hobby. Bóg chce od ciebie więcej.
– Tato, ale ja się czuję blisko Boga, kiedy pracuję z drewnem – odpowiedział, nie odrywając wzroku od kawałka sosny.
– Modlitwa jest rozmową z Bogiem. Kapłaństwo to służba. Masz wobec niego dług. Zabrał matkę, ale zostawił mnie i ciebie. Czy to nie znak?
– Może... Ale ja nie chcę być księdzem dlatego, że ty tego chcesz. Muszę to poczuć sam.
Spojrzałem na niego, młodego mężczyznę z rękoma brudnymi od wiórów, i po raz pierwszy poczułem coś, co trudno mi było nazwać. Nie był to jeszcze lęk. Raczej mikroskopijna rysa w moim planie na życie. Jego życie.
Szymon opuścił seminarium
Było poniedziałkowe przedpołudnie, kiedy zadzwonił telefon. Nie miałem pojęcia, że po tej rozmowie już nic nie będzie takie samo. Szymon oznajmił, że opuścił seminarium. Struchlałem. Krew odpłynęła mi z twarzy. Czułem, jakby ktoś w jednej chwili wyciął mi serce jakimś dłutem. Bez znieczulenia. Rzuciłem słuchawką bez słowa.
Wieczorem Szymon zjawił się w domu. Wszedł spokojnie, jakby nic się nie stało.
– Jak mogłeś?! – wybuchłem. – Zostawiłeś powołanie, zostawiłeś Boga!
– Tato, ja… nie czułem tego. Modliłem się, walczyłem z tym, ale... to nie była moja droga.
– To egoizm, synu! Tyle lat cię przygotowywałem! Oddałem ci wszystko, co miałem! A ty uciekasz? Do czego? Do kawałka drewna?!
– Chcę tworzyć. Chcę żyć prawdziwie. Nie mogę być kimś, kim nie jestem – próbował spokojnie, ale jego głos drżał.
– Nie mam już syna – wyszeptałem. – Mój syn został w seminarium.
Zamilkł. Patrzył na mnie długo, potem tylko powiedział:
– A ja nigdy nie miałem ojca, który mnie słuchał.
Trzasnęły drzwi. A ja zostałem sam. Byłem człowiekiem, który właśnie stracił swoje jedyne dziecko.
Mijały miesiące i lata w ciszy
Od tamtego dnia w domu było już tylko jedno krzesło przy stole. Drugie, Szymona, kurzyło się w kącie jak pamiątka po kimś, kto umarł. Minęły miesiące, potem lata. Nie zadzwonił. Nie napisał. Czasem tylko ktoś ze wspólnoty wspomniał mimochodem:
– Twój Szymon… widziałem go. Jest wziętym stolarzem. Zdolny z niego chłopak. Podobno otworzył swój warsztat.
Byłem zażenowany. Mój syn – rzemieślnik. Jakbym miał się czego wstydzić, a jednak… w moim sercu rosła zadra.
Każdego wieczora modliłem się za niego. Na kolanach, z różańcem w dłoni, błagałem Boga, by zawrócił go na ścieżkę. Ale nie słyszałem odpowiedzi. Może dlatego, że nie pytałem o jego szczęście – tylko o spełnienie mojej własnej wizji.
Pewnego dnia przy herbacie, siedząc w ogrodzie, odwiedził mnie ksiądz Marian. Wiedział. Wiedział o wszystkim, co się działo w mojej rodzinie.
– Może nie on zdradził powołanie, tylko ty, Bohdanie – powiedział cicho.
– Co ksiądz mówi?! – warknąłem.
– Każdy ma swoją drogę. Nawet jeśli nie prowadzi przez mszalny kielich, tylko przez kawałek drewna i dłuto. Może Bóg też tam jest?
Zamilkłem. Nie chciałem tego słuchać. Bo jeśli miał rację… to znaczyłoby, że myliłem się całe życie. I popełniłem potworny błąd.
Łzy kapały mi na papier
Pewnej niedzieli kiedy wróciłem z kościoła, czekała na mnie paczka. Bez nadawcy. Tylko moje imię, starannie było na niej wypisane. W środku – szkatułka. Dębowa, ręcznie rzeźbiona. A na wieczku wypalone słowa: „Każdy niech pozostanie w tym powołaniu, w którym został powołany” – 1 Kor 7,20. Zadrżały mi ręce. Poznałem tę kaligrafię. Poznałem styl. To był Szymon. Nie otworzyłem jej od razu. Postawiłem ją na stole, jak relikwię. Cały prawie tydzień przechodziłem obok niej z rosnącym napięciem. Bałem się. Że to będzie list z wyrzutem. Że to będzie koniec. Albo... coś, co mnie złamie. W kolejną niedzielę po mszy świętej usiadłem przed nią, wziąłem głęboki oddech i... pomodliłem się. Otworzyłem.
W drewnianej szkatułce leżał list. Składany starannie, jak modlitwa. Papier miał zapach żywicy i czegoś jeszcze – czegoś znajomego, jak zapomniana obecność syna. Rozłożyłem go powoli i zacząłem czytać na głos, choć nie było nikogo w pobliżu.
– „Tato, wiem, że mnie nie rozumiesz. Wiem, że zawiodłem twoje oczekiwania. Ale dłutem też można głosić prawdę. Każde dzieło, które tworzę, robię z myślą o Bogu. Moje ręce są moją modlitwą. W drewnie odnajduję swój pokój”.
Głos mi się załamał. Przerwałem. Spojrzałem w okno, jakby Bóg miał tam siedzieć i przyglądać się, czy się poddam.
– „Nie uciekłem od Boga. Ja po prostu znalazłem Go gdzie indziej. Tam, gdzie pachnie sosna, a drewno stawia opór. I chciałem, żebyś to zobaczył. Tylko tyle”.
Łzy kapały mi na papier. I wtedy... po raz pierwszy od lat nie modliłem się o powrót syna do Kościoła. Modliłem się, żeby umieć go pokochać – takim, jakim naprawdę jest.
Szukałem syna i go znalazłem
Z samego rana wsiadłem do autobusu. Długo zbierałem się, by pojechać. Zbyt długo. Miałem adres, który dostałem kiedyś od znajomego, ale bałem się go użyć. Jakby wypowiedzenie go na głos mogło złamać resztkę mojego uporządkowanego świata. Dojechałem pod mały warsztat na obrzeżach miasta. Tabliczka z jego nazwiskiem – „Szymon S. – Pracownia Drewna Artystycznego”. Serce waliło mi jak dzwon. Przez okno zobaczyłem go przy pracy. Skupiony, precyzyjny. Głaskał drewno z czułością. Nie chciałem od razu wchodzić. Stałem jak cień.
W końcu drzwi same zaskrzypiały i Szymon podniósł głowę. Nasze spojrzenia się spotkały.
– Szymonie... – głos mi się złamał, jak drewno pod źle skierowanym uderzeniem dłuta.
Milczał przez chwilę. Potem odłożył narzędzia i podszedł bliżej.
– Jeśli jeszcze mam ojca… to dobrze, że przyszedł – odpowiedział spokojnie.
I wtedy wiedziałem, że chociaż nie odzyskałem go w pełni – pierwszy krok został poczyniony. Nie było wielkich słów ani spektakularnych gestów. Nie padliśmy sobie w ramiona jak w tanim filmie. Po prostu usiedliśmy obok siebie. On z kubkiem herbaty, ja z dłonią na kolanie – w milczeniu, które po raz pierwszy nie bolało.
Czasem odwiedzam go teraz w jego warsztacie. Siadamy na zapleczu i rozmawiamy – nie o tym, co powinien był zrobić, ale o tym, kim naprawdę jest. Nie wiem, czy jeszcze potrafię być dla niego ojcem w pełnym tego słowa znaczeniu. Ale chcę próbować. Bo wierzę, że ziarno, nawet jeśli długo leży w ziemi, w końcu kiełkuje. Trzeba tylko dać mu czas. I przestać je deptać.
Bohdan, 60 lat
Czytaj także:
- „Na majówce miałam robić formę życia, a biegałam za facetem. Miałam do wyboru miłosną przygodę albo własne ambicje”
- „Kiedyś myślałem, że przeciwieństwa się przyciągają. Zmieniłem zdanie, gdy okazało się, że ożeniłem się z bałaganiarą”
- „Mój mąż co dzień rozliczał mnie z każdej kupionej parówki. Gdy kazał mi drutować stary czajnik, nie wytrzymałam”