„Uważałam Romana za dobrego, uczciwego człowieka. Kochałam go. Po jego śmierci odkryłam, że cały czas żyłam w kłamstwie”
„– Zdaję sobie sprawę, że trudno pogodzić się z myślą, że osoba, z którą żyliśmy przez wiele lat, jest inna, niż nam się wydawało – odezwała się kobieta spokojnie. – Ale pani mąż był moim ojcem i fakt, że pani w to nie wierzy, tego nie zmieni. A że był bezpłodny, to też prawda”.
- Teresa, 57 lat
W pierwszej chwili myślałam, że to jakiś żart. Nieśmieszny, ale na pewno żart. Do głowy mi nie przyszło, że kobieta, która stała w progu mojego mieszkania i uparcie powtarzała: „Tak, jestem pewna, że to nie pomyłka” – rzeczywiście może być córką mojego zmarłego męża.
– Tłumaczę pani, że to niemożliwe – westchnęłam, a potem, obawiając się, że inaczej nie pozbędę się intruzki, użyłam argumentu, wydawało się, nie do zbicia: – Roman nie mógł mieć dzieci. Był bezpłodny.
Kobieta dłuższą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. Wcale nie wyglądała na rozczarowaną czy zrezygnowaną. Miałam wręcz wrażenie, że gdzieś w kąciku jej ust błąka się lekko kpiący uśmieszek.
– Zrozumiała pani, co powiedziałam? – spytałam, zaczynając podejrzewać, że mam do czynienia z osobą nie do końca sprawną umysłowo; tak, zdecydowanie było z nią coś nie tak.
– Zdaję sobie sprawę, że trudno pogodzić się z myślą, że osoba, z którą żyliśmy przez wiele lat, jest inna, niż nam się wydawało – odezwała się kobieta spokojnie. – Ale pani mąż był moim ojcem i fakt, że pani w to nie wierzy, tego nie zmieni. A że był bezpłodny, to też prawda.
Spojrzałam na nią zdumiona.
– A pani, jak rozumiem, jest efektem niepokalanego poczęcia? – zakpiłam ze złością.
– Nie, proszę pani – odparła niezrażona.
– Przyszłam na świat, zanim ojciec zdecydował, że nie chce mieć więcej dzieci.
Rzeczywiście obok tej kobiety stał Roman
Zaczęłam żałować, że wcześniej nie zatrzasnęłam jej drzwi przed nosem. Teraz już nie mogłam tego zrobić. Choć oczywiście nie wierzyłam w absurdalną teorię, jakoby Roman miał dziecko, wiedziałam, że jeśli do końca nie wyjaśnię, o co w tym wszystkim chodzi, może we mnie pozostać iskra niepewności. A na to nie mogłam sobie pozwolić – ze względu na mojego świętej pamięci męża.
Dlatego zdecydowałam się zaprosić tę młodą kobietę do środka. Drążenie tak poważnego tematu w progu mieszkania nie wydawało mi się właściwe.
– To może teraz mi pani powie, o co właściwie chodzi – zachęciłam ją, kiedy usiadła w fotelu.
Zamiast odpowiedzieć, sięgnęła do torebki i coś z niej wyjęła.
– Proszę.
Podała mi niewielką czarno-białą fotografię. Papier był pożółkły, a czerń obrazu wypłowiała, zdjęcie musiało więc mieć sporo lat. Przedstawiało parę młodych ludzi: drobna długowłosa dziewczyna była w zaawansowanej ciąży, obok stał przystojny, ciemnowłosy młodzieniec. Czyżby…?
Sięgnęłam po okulary do czytania, włożyłam je na nos i nagle poczułam, że moje serce przyspiesza. To był Roman. Wyprostowany jak struna, szczupły, z burzą włosów – ale tak, to na pewno był on. Młodsza wersja mężczyzny, którego poślubiłam.
– Jak się pani zapewne domyśla, ta kobieta to moja mama. A obok niej stoi…
– Roman – dopowiedziałam cicho. – Kiedy została zrobiona ta fotografia?
– Urodziłam się w październiku, więc to musiało być w sierpniu lub wrześniu. W siedemdziesiątym ósmym.
– Kiedy poznałam Romana, pani była już dorosła… – szybko przeliczyłam. – Ale jeśli to, co pani mówi, jest prawdą, dlaczego nigdy nie wspominał, że ma córkę? Nie kontaktowaliście się?
– Nie – potwierdziła. – Ojciec nie chciał mnie znać. Wyrzekł się mnie. Wie pani dlaczego? Bo urodziłam się chora.
Choć głos miała spokojny, wydało mi się, że lekko zadrżał.
– Chyba pani żartuje! – nie mogłam opanować złości.
Poderwałam się z fotela i podeszłam do okna. Potem zawróciłam do drzwi.
– To jakieś bzdury! Roman był cudownym człowiekiem, nie wyrzekłby się własnego dziecka!
– W takim razie dlaczego zostawił nas, gdy miałam cztery lata? Dlaczego wyjechał z Polski i nie dawał znaku życia? – przestała panować nad głosem; nie na tyle, by go podnieść, ale nie mówiła już tak spokojnie jak wcześniej.
– Zjawił się niespodziewanie, kiedy miałam szesnaście lat. Do dziś pamiętam, że kiedy weszłam do domu, siedział przy stole i pił herbatę. Nie poznałam go. Wyobraża sobie to pani, nie poznałam własnego ojca! Dopiero matka powiedziała mi, kim jest. Potem spytał, jak się czuję, czy dobrze się uczę i na jakie studia chcę pójść po maturze…
Pochwaliła mu się, że jest najlepsza w klasie z biologii i chciałaby studiować medycynę, a on odparł: „Dobry wybór”.
– I to było jedyne ojcowskie wsparcie, jakie od niego otrzymałam – powiedziała kobieta z goryczą w głosie. – Nigdy więcej go nie widziałam. Nawet nie miałam pojęcia, że wrócił na stałe do Polski i znowu zamieszkał w Warszawie.
Nagle zakręciło mi się w głowie. Opadłam ciężko na fotel i przymknęłam oczy.
– Dobrze się pani czuje?
– Tak, tak, wszystko w porządku. Wspominała pani o chorobie? – zainteresowałam się.
– Urodziłam się z pewną wadą genetyczną. Nie chciałabym wdawać się w szczegóły, ale to poważne i nieuleczalne schorzenie. Dzięki kilkunastu operacjom, po latach rehabilitacji, a przede wszystkim dzięki mamie, która całkowicie mi się poświęciła, całkiem nieźle sobie radzę.
Kobieta westchnęła głęboko.
– Ale podobno początki były ciężkie. Lekarze nie dawali szans na to, że będę samodzielna. Cóż, ojciec niespecjalnie się sprawdził. Kiedy nadarzyła się okazja, czmychnął za ocean, nie uprzedzając mamy, że nie planuje wrócić. Nawet na sprawę rozwodową nie przyleciał. Podobno tak się bał powtórki z rozrywki – tu kobieta parsknęła, jakby powiedziała dobry żart – czyli tego, że mógłby mieć jeszcze jedno chore dziecko, że podwiązał sobie nasieniowody.
Ale tego dowiedziałam się niedawno.
Wbiłam paznokcie w poręcz fotela tak mocno, że poczułam ból. Wbiłam mocniej – ból stał się jeszcze silniejszy. Ale i tak nie zagłuszył cierpienia, które nagle przeszyło moje serce.
Wciąż była w nim niezagojona tęsknota za dzieckiem, którego nie dane mi było mieć, bo mój mąż był bezpłodny. Jak się okazuje, na własne życzenie…
No dobrze, ale po co pani tu przyszła?
– Roman od pięciu lat nie żyje – wykrztusiłam, otwierając oczy.
– Wiem – kobieta wzruszyła ramionami.
– Mama spotkała jakiegoś znajomego sprzed lat, który podobno miał z ojcem kontakt. Opowiedział jej, że po powrocie do Polski ojciec ożenił się i wiódł spokojne, szczęśliwe życie. Bezdzietne, bo, jak już wspomniałam, postanowił nie mieć więcej dzieci. A potem podobno zachorował na raka, nie mylę się, prawda?
– Tak, długo o niego walczyliśmy, ale się nie udało…
– No cóż, skłamałabym, mówiąc, że jest mi przykro.
– Po co pani tu przyszła? – spytałam ostro, bo w głowie zaczęła mi świtać pewna myśl.
Zmierzyłyśmy się spojrzeniami; to było jak przeładowanie broni.
Czułam przez skórę, że za chwilę któraś z nas naciśnie spust.
– A jak pani myśli?
A zatem to do mnie miał należeć pierwszy strzał…
– Po pieniądze? – wypaliłam.
Po jej lekkim uśmiechu poznałam, że mój strzał był celny.
– Chyba coś mi się należy po ojcu… – zawiesiła głos.
Zapadło milczenie. Zastanawiałam się, jak powinnam to rozegrać. Zaproponować kontakt z prawnikiem? Wyrzucić ją z domu i postraszyć policją? Wziąć na litość, pokazując dokumenty mieszkania, które stwierdzały, że odziedziczyłam je po rodzicach, i rachunki, które potwierdzały, że leczenie Romana pochłonęło wszystkie jego i moje oszczędności, i jeszcze musiałam zaciągnąć kredyt, który dopiero niedawno udało mi się spłacić?
– Niepotrzebnie tu przyszłam – kobieta wstała i ruszyła ku wyjściu; czyżby czytała mi w myślach? – Może pani spać spokojnie. Nie będę walczyć w sądzie, tak jak mama nigdy nie walczyła o większe alimenty. Zadowalała się tym, co ojciec przysyłał, kiedy sobie o nas przypominał – dodała z ręką na klamce. –
W sumie całkiem nieźle sobie radzimy.
Usłyszałam trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Chciałam wstać z fotela, żeby zatrzasnąć zamek, ale nie miałam siły. Ciało odmówiło mi współpracy. Zupełnie jakby moja energia została przekierowana na powstrzymanie rozpaczliwego krzyku, który cisnął mi się do gardła.
Boże, tak miała mieć na imię moja córka…
Nie wiem, ile czasu minęło, aż udało mi się ochłonąć na tyle, żeby wyciągnąć dłoń w stronę stolika, na którym stało pudełko z chusteczkami higienicznymi. Bardzo ich tego letniego wieczoru potrzebowałam.
Jak ona powiedziała? „Trudno pogodzić się z myślą, że osoba, z którą żyliśmy przez wiele lat, jest inna, niż nam się wydawało”.
Miała rację. Jak bardzo jest to trudne, zrozumiałam nazajutrz, po nieprzespanej nocy wypełnionej bolesnymi rozmyślaniami.
Roman był wspaniałym człowiekiem. Uczciwym, rzetelnym, prawym – tak mi się wydawało przez dziesięć tysięcy sto siedemnaście dni, które razem przeżyliśmy. Policzyłam to dokładnie, w nadziei, że monotonne dodawanie wspólnych poranków ukołysze mnie do snu, całkiem jak przeliczanie baranów.
Nic z tego. Kiedy już wydawało mi się, że wpływam na bezpieczne oceany snu, coś kazało mi odwracać głowę w stronę brzegu, na którym mała, chora, bardzo smutna dziewczynka czekała na swojego ojca. I jej widok nie pozwalał mi zaznać ukojenia.
Roman był dobrym człowiekiem, nigdy mnie nie skrzywdził, i głęboko wierzyłam, że nie skrzywdziłby nawet muchy.
Teraz, kiedy już go nie było, dowiedziałam się, że był zdolny do znacznie większej podłości. Do porzucenia własnego dziecka i kobiety, która potrzebowała jego pomocy bardziej niż czegokolwiek innego. Trudno mi było pogodzić się z tą myślą, jednak nie miałam wyboru.
Postanowiłam odnaleźć córkę Romana. Miałam nadzieję, że nie będzie to trudne. Wspominała coś o znajomym, którego spotkała jej matka. Musiało chodzić o Grzegorza, tylko on znał Romana jeszcze sprzed jego wyjazdu do Stanów. Wprawdzie nie widzieliśmy się od pogrzebu mojego męża, ale zachowałam jego numer telefonu. Nie miałam oporów, żeby zadzwonić i oświadczyć mu bez ogródek:
– Wiem o córce Romana.
– No tak, spodziewałem się, że kiedyś w tej sprawie do mnie zadzwonisz – odparł Grzegorz po chwili milczenia.
Okazało się, że dziewczyna mieszka z matką w tym samym skromnym mieszkanku, w którym blisko sześćdziesiąt lat wcześniej mój mąż zaczynał swoje dorosłe życie. I wcale nie radzi sobie tak dobrze, jak zapewniała.
– Jest na rencie, a sama wiesz, co to za pieniądze – westchnął Grzegorz. – Ala… to znaczy, pierwsza żona Romana, chyba ma jakąś emeryturę, ale też groszową, bo krótko pracowała. Zanim Agnieszka stanęła na nogi…
– Agnieszka?
– Córka Romana. No więc Ala wcześniej nie mogła pójść do pracy, bo mała wymagała stałej opieki i ciągłej rehabilitacji…
A więc córka mojego męża miała na imię Agnieszka…
Poczułam ukłucie w sercu.
Kiedy poznałam Romana, miałam już swoje lata i zdawałam sobie sprawę, że mój biologiczny zegar bije coraz szybciej. Wtedy nie wiedziałam, że nie dane nam będzie mieć dzieci.
Marzyłam, że jeśli urodzę dziewczynkę, dam jej na imię Agnieszka. Pamiętam, że kiedy powiedziałam o tym Romanowi, okropnie się zdenerwował. To było krótko przed naszym ślubem.
I mało brakowało, a do tego ślubu by nie doszło. Roman najpierw zniknął bez słowa na jakiś czas, a kiedy wrócił, był w rozsypce. Przepraszał, tłumaczył, że nie chciał mnie skrzywdzić, a nie wyobraża sobie beze mnie życia. Ale prawda jest taka, że jeśli zdecyduję się za niego wyjść, nie będę miała szans zostać matką. Bo on nie może być ojcem.
Postanowiłam zamienić mieszkanie na mniejsze
A jednak, jak się okazuje, mógł być, tylko po prostu nie chciał!
– Halo, Teresa, jesteś tam? – Grzegorza zaniepokoiło moje przedłużające się milczenie.
– Jestem… I wiem, co muszę zrobić. Pomożesz mi?
– Oczywiście – zapewnił.
– No cóż, Roman zaciągnął olbrzymi dług, którego nigdy nie spłacił. Zrobię to za niego. Na tyle, na ile mogę.
Najpierw zadzwoniłam do swojego banku z pytaniem, na jaki kredyt mogę liczyć. Okazało się, że niezbyt duży. No cóż, czegóż innego mogłam się spodziewać w moim wieku…
Potem skontaktowałam się z siostrzeńcem, który pracował w agencji nieruchomości. Zdziwił się, kiedy poprosiłam, aby pomógł mi zamienić mieszkanie na mniejsze, lecz na szczęście nie zadawał zbędnych pytań. Nie byłabym w stanie na nie odpowiedzieć. Dostatecznie dużo mnie kosztowało kłamstwo, że ostatnio gubię się w tych trzech pokojach. Wystarczy mi kawalerka. No i dopłata, oczywiście.
– Im więcej, tym lepiej – zaznaczyłam.
– Bardzo potrzebuje pieniędzy.
„Bo dług jest naprawdę olbrzymi” – dopowiedziałam w myślach, zerkając na stojącą na komodzie fotografię.
Przedstawiała mojego męża z czasów, kiedy był jeszcze zdrowy. Uśmiechnięty, zadowolony z życia. Wyciągnęłam rękę w jego stronę, delikatnie przesunęłam palcem po policzku, jakbym chciała się pożegnać… A potem wrzuciłam zdjęcie do szuflady.