„W domkach nad jeziorem teściowa wbijała mi szpilę za szpilą. Znalazłam sposób, jak uciszyć tę zołzę na wieki”
„Jedziemy nad jezioro na tydzień. Całą rodziną Marka – jego mama Barbara, siostra Kasia, no i oczywiście nasze dzieci. Zamiast się cieszyć, ścisnęło mnie w środku. Wiedziałam, co to oznacza. Ocena. Krytyka. Milcząca obojętność. I ja, znowu dusząca się w swoim ciele, próbująca być miła i uprzejma”.

- Redakcja
Czasem mam wrażenie, że jestem aktorką w kiepskim serialu – zawsze uśmiechniętą, zawsze rozsądną, zawsze spokojną. Ja Anna. Żona. Matka. Strażniczka domowego ogniska. Ale nikt nie mówi, jak bardzo takie ognisko potrafi sparzyć. Marek – mój mąż od dziesięciu lat – to człowiek, który mógłby być synonimem słowa „neutralny”. Nie awanturuje się, nie kłóci, nie podejmuje decyzji. Po prostu jest. Czasem śmiesznie coś powie, czasem poda herbatę. Ale kiedy trzeba powiedzieć „dość”, kiedy trzeba stanąć po stronie żony – wtedy zapada się w sobie i mówi tylko:
– Daj spokój.
Codzienność z Markiem to ciche kompromisy. Ja odpuszczam, on milczy. Ja się staram, on wzrusza ramionami. A ja coraz częściej zasypiam z myślą, że jestem w tym związku bardziej sama niż byłam, zanim się poznaliśmy. Tydzień temu usłyszałam, że jedziemy nad jezioro. Całą rodziną Marka – jego mama Barbara, siostra Kasia, no i oczywiście nasze dzieci. Zamiast się cieszyć, ścisnęło mnie w środku. Wiedziałam, co to oznacza. Ocena. Krytyka. Milcząca obojętność. I ja, znowu dusząca się w swoim ciele, próbująca być miła i uprzejma.
Stałam przy walizce, próbując upchnąć wszystkie rzeczy dzieci.
– Dobrze, że chociaż pogoda ma być, nie? – rzucił Marek, bez entuzjazmu, pakując ładowarki do plecaka.
Spojrzałam na niego znad sterty ubrań.
– Pewnie. Pogoda będzie. I pewnie znowu będzie cudownie słuchać, że dzieci źle ubrane, że zupa trująca, że nie umiem trzymać faceta przy sobie. Może nawet tym razem poproszą mnie, żebym przeprosiła za to, że oddycham?
– Anka... no nie zaczynaj – westchnął. – To tylko tydzień.
Tylko tydzień. Siedem dni. Sto sześćdziesiąt osiem godzin. Tylko tyle. I aż tyle.
Napięcie zaczynało rosnąć
Zajechaliśmy nad jezioro po południu. Domek był dokładnie taki, jak się spodziewałam – ciasny, trochę wilgotny, z narzutami w liście klonu i zapachem środka przeciw molom. Marek westchnął z ulgą, jakbyśmy trafili do pięciogwiazdkowego hotelu. Dzieci wbiegły do środka, a ja z walizką w ręku, czułam się, jakbym szła na skazanie. Barbara już siedziała na tarasie. Miała okulary przeciwsłoneczne i zaciśnięte usta. Powitała nas chłodnym „dzień dobry”, które chyba bardziej pasowało do wizyty w kancelarii pogrzebowej niż na urlop. Kasia przyszła chwilę później, z wielką torbą ekologicznej żywności, ale plastikowym uśmiechem.
– Uuuu, Anka, naprawdę im dajesz to do jedzenia? – zapytała, patrząc na moje kanapki.
– To tylko przekąska na drogę – odpowiedziałam spokojnie.
– No nie wiem, nie wiem, czy to dobre dla ich brzuchów. Ja bym się bała. – Wzruszyła ramionami i odwróciła się do Marka. – Marek, pamiętasz jak cię mama karmiła kaszką z siemieniem? To było coś. Nie to, co dzisiaj te gotowce.
Nie odpowiedział. Udawał, że rozładowuje bagażnik. A ja, zaciśnięta w środku, próbowałam się nie spinać bardziej. Przecież to dopiero pierwszy dzień, ba pierwsze minuty. Przecież da się to jakoś przeżyć. Niestety podczas obiadu napięcie tylko rosło. Ugotowałam zupę z warzyw, które przywieźliśmy z domu. Dzieci zjadły, Marek też. Ale Barbara ostentacyjnie odstawiła łyżkę.
– Dziwne to. Ani smaku, ani zapachu. Może przyzwyczaiłaś ich do takiego jedzenia, ale my to jednak trochę inaczej gotujemy – powiedziała. – Ale ja rozumiem, młode teraz wszystko robią po swojemu. Nawet jak się nie znają.
– Przynajmniej zdrowe – odpowiedziałam cicho.
Kasia wtrąciła się, patrząc na młodszego syna.
– On chyba za długo siedzi przed tabletem, prawda? Moje koleżanki zapisują dzieci na zajęcia z koncentracji. To bardzo pomaga. A poza tym, dzieciom trzeba stawiać granice. Konsekwencja to podstawa.
– Mamy swoje sposoby. – Uśmiechnęłam się, choć nie miałam ochoty. – Na razie dobrze się sprawdzają.
Zapanowała cisza. Taka, w której każdy wie, że coś się nie podoba, ale nikt nic nie mówi. Po obiedzie wyszłam na chwilę na pomost, żeby złapać trochę powietrza. Marek dołączył po chwili.
– Czemu nigdy mnie nie bronisz? – spytałam, patrząc w taflę wody. – Chociaż jednym słowem.
Westchnął. Odchrząknął. Przez chwilę myślałam, że może jednak coś powie.
– Daj spokój, Anka. Przecież wiesz, jakie one są. Nie zmienisz ich.
– A ty jaki jesteś?
Nie odpowiedział. Znowu wybrał milczenie.
W myślach przewijałam sytuacje z przeszłości. Ile razy odpuszczałam, ile razy udawałam, że nie słyszę, nie widzę, nie czuję. Ile razy udawałam, że to nic, że nie boli. Bo lepiej tak, niż robić sceny. Bo przecież dzieci, bo przecież nie warto. Ale wszystko ma swój limit.
Nie chciałam matki zastępczej
Trzeci dzień zaczął się od pretensji. Barbara weszła do kuchni, gdy szykowałam śniadanie. Zerknęła na córkę, która akurat wciskała dzieciom po plasterku ogórka.
– Znów to jedzą? – zapytała. – To nie jest odpowiedni posiłek na poranny chłód. Dzieci powinny mieć ciepłe śniadania. Ja zawsze Mareczkowi gotowałam owsiankę. Tyle lat i żadnych problemów z brzuchem.
– To nie owsianka, ale też zdrowe – odpowiedziałam, czując jak powoli zaciskam palce na łyżce.
– No ale dzieci nie znają się na tym, co dla nich dobre – wtrąciła Kasia. – Dlatego trzeba podejmować za nie decyzje. Kiedy opiekowałam się synkiem koleżanki, zawsze zaczynaliśmy dzień od kaszy jaglanej. I obowiązkowo rozciąganie. Dzieciom trzeba zapewniać rytuały.
Uśmiechnęłam się z napięciem. Nie było we mnie zgody, ale jeszcze próbowałam być uprzejma. Nawet jeśli brzmiało to jak sarkazm, w mojej głowie wciąż była myśl: nie rób sceny. Nie dziś.
Potem Kasia zabrała dzieci na spacer, nie pytając. Wróciłam do pokoju, a tam cisza. Marek przeglądał coś na telefonie.
– Powiedziałeś jej, że nie chcę, żeby je brała?
– Anka, daj znowu spokój. Chciała dobrze. Ty przecież i tak narzekałaś, że jesteś zmęczona?
– To nie o to chodzi. Nie jestem zmęczona dziećmi. Jestem zmęczona tym, że one ciągle wiedzą lepiej. I tym, że ty nic z tym nie robisz.
Podniósł wzrok. Jego twarz nie wyrażała niczego. Ani złości, ani troski. Tylko to wieczne „daj spokój” wypisane w oczach.
– Przecież mówiłem. To tylko tydzień.
Zrobiłam kilka kroków w stronę drzwi. Stanęłam przy framudze i przez chwilę stałam tyłem.
– Ja wiem, ile trwa tydzień. Ale czy ty wiesz, ile razy w ciągu tych dni człowiek może poczuć się nikim?
Nie odpowiedział.
Wieczorem dzieci wróciły rozradowane. Kasia chwaliła się, że nauczyła je grać w nową grę, że świetnie się bawiły. Podała im kolację, jakbyśmy z Markiem nie istnieli. Potem rzuciła mi przez ramię:
– Trochę odpoczęłaś? Fajnie, nie?
– Nie potrzebuję matki zastępczej – powiedziałam w końcu.
Odwróciła się, zaskoczona. Wzruszyła ramionami.
– Nie bądź przewrażliwiona, Anka. Robię to z troski. Serio. Czasem warto przyjąć pomoc, zamiast walczyć ze światem.
Nie odpowiedziałam. Odeszłam do kuchni. Przelałam herbatę z czajnika do kubka. Dłoń mi lekko drżała. Wieczorem, gdy dzieci już spały, usiedliśmy na tarasie. Marek patrzył w ciemność.
– Potrzebuję, żebyś mnie wspierał. Żebyś był po mojej stronie, chociaż raz – powiedziałam.
– Ale przecież... ja nie jestem przeciwko tobie.
– Nie, ty po prostu jesteś nigdzie.
Znowu to samo westchnięcie. Tyle razy już je słyszałam.
– Anka, daj spokój. To tylko tydzień. Wytrzymaj bez robienia dram.
Wróciłam do pokoju, nie mówiąc już nic. I przez resztę wieczoru zastanawiałam się, kiedy przestałam być dla niego partnerką, a zaczęłam być tylko cichym dodatkiem do rodzinnych wakacji. I ile jeszcze takich dni zniosę, zanim sama przestanę siebie słyszeć.
Coś we mnie pękło
Ostatni dzień zaczął się jak każdy inny. Dzieci wbiegły do kuchni, śmiejąc się i przepychając. Ja szykowałam jajka, Barbara siedziała przy stole z gazetą. Kasia dolewała sobie kawy, komentując coś o porannej rutynie. Marek siedział cicho, jak zwykle. Barbara spojrzała na starszego syna i zmarszczyła brwi.
– Znowu w tej bluzie? Przecież źle na nim leży. Poza tym wygląda, jakby spał w niej tydzień. Nie możesz go trochę dopilnować?
Zamarłam z łyżką w ręku. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Kasia już dorzuciła:
– Brakuje im dyscypliny, serio. Gdybyś ustaliła jasne zasady, nie byłoby takich akcji. Dzieci potrzebują granic, Anka. Ty chcesz być ich przyjaciółką, a to się na dłuższą metę nie sprawdza.
Marek wciąż milczał. Patrzył w talerz, jakby był z chińskiej porcelany i bał się go dotknąć. Wtedy coś we mnie się pękło. Odstawiłam łyżkę na blat i usiadłam powoli. Spojrzałam na wszystkich po kolei.
– Słuchajcie – zaczęłam, głosem, który zaskoczył nawet mnie. – Mam dosyć. Mam dosyć siedzenia tu z wami i słuchania, jaką to jestem beznadziejną matką, kucharką i żoną. Mam dosyć tego, że każda moja decyzja jest komentowana, każda chwila z dziećmi oceniana. I że nikt, absolutnie nikt, nie uważa, że warto mnie choć raz zapytać, co ja o tym wszystkim myślę.
Barbara uniosła brwi, ale nie przerwała. Kasia przestała mieszać kawę. Marek spojrzał na mnie z otwartymi ustami, jakby nie wierzył, że to mówię naprawdę.
– Ty, mamo – zwróciłam się do Barbary – od lat mnie poniżasz. Nigdy nie byłam wystarczająco dobra. Ani jako matka twoich wnuków, ani jako żona twojego syna. Ale wiesz co? Już mnie to nie obchodzi. I nie będę ci więcej udowadniać, że jestem coś warta. Bo jestem. I nie potrzebuję potwierdzenia od ciebie.
Zamilkłam na chwilę, potem spojrzałam na Kasię.
– Ty, Kasia... Całe życie żyjesz teoriami. Wychowywałaś dzieci koleżanek i uważasz, że wiesz wszystko. Ale nie wiesz nic. Nie masz pojęcia, jak to jest żyć dzień po dniu wśród ludzi, którzy nie widzą cię naprawdę. I przestań mnie pouczać. Nie potrzebuję twojej troski. Potrzebuję, żebyś się nie wtrącała.
Potem spojrzałam na Marka. Najdłużej. Najwymowniej.
– A ty... twoje milczenie boli najbardziej. Od lat nie stanąłeś za mną. Nie wtedy, gdy Barbara sugerowała, że nie umiem gotować. Nie wtedy, gdy Kasia mówiła, że źle wychowuję nasze dzieci. Nie wtedy, gdy sama w nocy płakałam, a ty tylko przewracałeś się na drugi bok. Jesteś. Ale jakby cię nie było.
Zapanowała cisza. Dzieci coś szeptały w pokoju obok. Marek patrzył na mnie z niedowierzaniem. Barbara odchrząknęła.
– Nie teraz – powiedział cicho Marek, jakby próbował mnie uciszyć.
– Nie teraz? – powtórzyłam. – Od dziesięciu lat to słyszę. I właśnie teraz – teraz – to mówię. Bo nie dam rady udawać jeszcze ani minuty, ani sekundy dłużej.
Wstałam. Odeszłam od stołu, wyszłam z domku i poszłam przed siebie, nie patrząc, czy ktoś za mną idzie. Szłam nad brzegiem jeziora. Czułam, jak wracają do mnie słowa, które powiedziałam. Jak wypełniają mnie jak echo. Nie było krzyków, nie było rwania włosów z głowy. Była tylko ta cisza po wszystkim. I dziwna ulga. Poczułam się naga, bezbronna. Ale też po raz pierwszy od dawna – wolna.
Anka, 36 lat
Czytaj także:
- „Zamiast lenić się w Toskanii musiałam niańczyć rozwydrzone wnuki. Nie wytrzymałam. To koniec bycia matką i babcią”
- „Teściowa twierdzi, że nie odróżniam piekarnika od pralki. A mimo to zrobiłem ciasto z truskawkami puszyste jak chmurka”
- „Mąż mydlił mi oczy awansem, a prawda była inna. Gdy dowiedziałam się, co wyczynia po pracy, omal nie spadłam z krzesła”