Reklama

Byłem najmłodszy z czwórki rodzeństwa. Anna, Tomasz i Paweł – zawsze mówili, że „Marek to dzieciak, co on tam wie”. Gdy ojciec zmarł, a przyszło do podziału majątku, nawet nie udawali, że traktują mnie poważnie. Dom i pola przypadły im, a mnie… łąka za wsią. Mokra, dzika, podobno bezużyteczna. Pamiętam, jak patrzyli na mnie z politowaniem, kiwając głowami, że „biedny Marek, nic z niego nie będzie”. Bolało. Oj, jak bolało. Ale też coś się we mnie wtedy zrodziło. Cicha determinacja. Wiedziałem, że ta łąka jeszcze się wszystkim odbije czkawką. Choć sam nie wiedziałem jeszcze jak.

Reklama

Najmłodszy, czyli niewidzialny

Wróciliśmy wszyscy do rodzinnego domu, jak za dawnych lat, tylko już bez ojca. Jego fotel pod oknem stał pusty. Przez chwilę wszyscy milczeliśmy, jakby czekali, że zaraz wróci z kubkiem kawy i powie, kto co dostaje. Ale to my mieliśmy zdecydować. Tomasz otworzył teczkę z dokumentami.

– Dobrze, to ja biorę dom z siedliskiem – powiedział, jakby rozdawał karty.

– Ja te dwa pola przy lesie – dodała Anna bez zawahania.

– A ja biorę kawałek przy szosie, idealny pod inwestycję – wtrącił Paweł.

Spojrzeli na mnie. Cisza. W końcu Anna wzruszyła ramionami.

– Marek, tobie zostaje łąka za rzeczką. I tak z niej pożytku żadnego.

– Co? – wyjąkałem. – Paweł zawsze mówiłeś, że chcesz tam konie trzymać!

Teraz mam inne plany – rzucił i sięgnął po herbatę, jakby temat był zakończony.

– Ale to niesprawiedliwe! – wybuchłem. – To wszystko dzielicie między siebie, a ja mam co? Błoto i komary?

– Marek... – westchnęła Anna. – Ty i tak nie wiesz, co zrobić z ziemią. Zawsze byłeś trochę… no wiesz, marzyciel.

Milczeliśmy. Mój protest zgasł jak świeczka na wietrze. Siedziałem tam z nimi, dorosły mężczyzna, ale czułem się jak chłopiec, któremu zabrali zabawkę. W środku coś we mnie pękło. Ale coś też zaiskrzyło. Ta łąka... Może nie była taka bezwartościowa, jak myśleli?

Odwiert i nadzieja

Spotkaliśmy się przypadkiem, w sklepie budowlanym. Stałem przy regale z cementem, próbując zrozumieć, co w ogóle kupuje się do ogrodzenia pastwiska. Obok mnie stał starszy facet z siwą brodą i czapką z daszkiem z logo firmy geologicznej. Podpatrzył, że biorę coś nie tak.

– To ci nie wytrzyma przy mokrym terenie – rzucił. – Gdzie masz działkę?

– Za rzeczką, przy granicy wsi – odpowiedziałem odruchowo.

Spojrzał na mnie z zainteresowaniem.

– Ta łąka? O cholera… – mruknął. – Znasz nazwisko K.?

– To był mój ojciec.

– No to nie uwierzysz. Tam kiedyś, za komuny, chcieli robić badania. Słyszałem, że coś tam wykryli, ale temat ucichł. Mam kontakty. Chcesz, to sprawdzimy?

Zadrżałem.

– Za ile?

– Pierwszy odwiert zrobię po kosztach. Ciekawi mnie, czy te stare legendy to nie był przypadkiem trop.

Parę dni później stałem na środku łąki, patrząc, jak jego ludzie rozstawiają sprzęt. Świdry, rury, hałas. A ja z sercem w gardle. Czy to możliwe, że to, co inni uznali za błoto, skrywa coś cennego? Geolog kręcił się z miernikiem, notował coś, krzywił się, raz pokiwał głową. Przez chwilę byłem pewny, że to tylko jego zabawa.

– Coś tu jest – powiedział cicho. – Zróbmy głębszy odwiert. Marek, serio, tu może być poważna anomalia geotermalna.

Wróciłem do domu z głową pełną myśli. Może miałem coś, o czym nie miał pojęcia nikt. Nawet ja sam.

Coś tam było!

Kiedy po raz pierwszy zobaczyli odwierty, zaczęło się piekło. Tomasz przyjechał pierwszy. Zatrzymał się przy łące, wysiadł z auta i od razu zaczął się drzeć.

– Marek, po co ty to robisz?! Ziemię dziurawisz jak ser, na co ci to?!

– Mam prawo – powiedziałem spokojnie. – To moja działka.

– Przecież to bagno! Co chcesz tu znaleźć, złoto?

Wkrótce przyjechali też Paweł i Anna. Stali we trójkę, krzyczeli, machali rękami, jakby ktoś im coś zabrał.

– To niepoważne! – wrzeszczała Anna. – Marnujesz pieniądze, czas! Weź się za coś sensownego!

– Sensownego? – powtórzyłem. – Takiego jak wasze inwestycje przy szosie, które teraz stoją puste?

W tym momencie z kontenera wyszedł geolog. Nie wiedział, że to moje rodzeństwo.

– Panie Marku, mamy to! – powiedział z błyskiem w oku. – To potężne źródło geotermalne. Serio. Można tu stawiać elektrownię. Czysta energia, wielka wartość.

Rodzeństwo zamilkło. Patrzyli na mnie jak na obcego. A ja nie mogłem się ruszyć. Czułem, jak krew uderza mi do głowy.

– To pewne? – zapytałem szeptem.

– Mamy dane. To kopalnia złota, tylko w cieple.

Tej nocy nie spałem. Wiedziałem jedno – muszę działać szybko. Zabezpieczyć teren, patenty, zgody. Rodzeństwu nic nie powiem. Jeszcze nie teraz. Za bardzo lubili wyrywać innym z rąk to, co dobre. Ale tym razem się nie uda.

Sąd stanął po mojej stronie

Pozwali mnie. Dokładnie tak, jak się spodziewałem. Najpierw przyszło wezwanie do ugody, potem pozew. Twierdzili, że podział majątku był nieuczciwy, że ojciec był już wtedy chory i nie wiedział, co podpisuje. Że zmanipulowałem go, żeby wcisnął mi „tę ziemię”, bo niby wiedziałem, co tam jest.

– Bezczelność – mruknął mój prawnik, przeglądając dokumenty. – Ale dobrze, że masz wszystko. Oryginały, potwierdzenia, podpisy notarialne. Będzie dobrze.

Na sali rozpraw siedzieliśmy po przeciwnych stronach jak obcy ludzie. Anna nie patrzyła mi w oczy, Tomasz miał zaciśnięte pięści, a Paweł z miną ofiary.

– Chcemy sprawiedliwości – mówiła Anna. – Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, że Marek wiedział. I to wykorzystał.

– Wiedziałem tylko tyle, że mam błoto po kolana i rodzinę, która mnie nie szanuje – odparłem spokojnie.

Sędzia słuchał uważnie. Prawnik z naszej strony punktował ich zeznania, porównywał daty, cytował testament i umowę notarialną. Każdy szczegół grał na moją korzyść. W końcu zapadł wyrok: wszystko było zgodne z prawem. Ziemia należy do mnie. Nie mają prawa do ani metra. Gdy usłyszeli orzeczenie, zbladli. Anna zacisnęła usta, Tomasz zdołał tylko wycedzić pod nosem:

– Oszukałeś nas. Zrobiłeś z siebie idiotę, żebyśmy cię zlekceważyli.

Patrzyłem na nich i nie czułem triumfu. Czułem pustkę. Ale wiedziałem jedno: wygrana to dopiero początek.

Mam pieniądze, nie mam rodziny

Spotkaliśmy się jeszcze raz. Bez prawników, bez świadków, bez sędziego. W domu Anny. Tak jak dawniej, tylko że tym razem nikt się nie śmiał, nie częstował herbatą. Panowała grobowa cisza.

Wiedziałeś od początku? – zapytał Paweł cicho, patrząc na mnie spode łba.

– Nie – odpowiedziałem szczerze. – Ale coś mi podpowiadało, że nie można oceniać wszystkiego po wyglądzie.

– Nigdy ci tego nie wybaczę – Anna wstała od stołu. – Rodzina to nie gra. Nie zdobywa się jej fortuny podstępem.

– To nie był podstęp – powiedziałem, starając się mówić spokojnie. – Po prostu nie byłem głupi, jak myśleliście. I może dlatego to boli najbardziej.

Tomasz nie odezwał się ani słowem. Wyszedł pierwszy. Anna po nim. Paweł został jeszcze chwilę.

– Wiesz… czasem myślę, że tata to wszystko specjalnie tak zrobił. Żeby sprawdzić, kto co z tym zrobi. Chciał nas przetestować.

– Może – przyznałem. – Może też wiedział, że ta łąka to nie tylko trawa i bagno.

– Ale nawet jeśli wygrałeś… – Paweł zamilkł na chwilę – to teraz jesteś sam.

– Wiem – odpowiedziałem. I to była prawda.

Zyskałem fortunę, ale straciłem rodzinę. Byłem tym, który wygrał wszystko… i został sam przy stole. Wyszedłem z domu Anny w ciszy. Wiedziałem, że to już koniec. Żadne pojednanie, żadne święta razem. Może kiedyś. Ale nie teraz.

Wszystko i nic

Elektrownia stanęła po trzech latach. Inwestorzy nie mogli uwierzyć, że tak potężne źródło ciepła przez lata leżało nieodkryte. Zatrudniłem ludzi z okolicy, postawiłem biura, centrum badawcze, zadbałem o szkołę i przedszkole. Wieś odżyła. Mówili o mnie „ten Marek, co wyciągnął gminę z błota”. Śmiali się, że to nie tylko metafora.

Ale za każdym razem, gdy słyszałem te pochwały, coś we mnie bolało. Bo nie miałem z kim się tym dzielić. Rodzeństwo przestało się odzywać. Rozeszli się po cichu, jakbyśmy nigdy nie byli rodziną. Pieniądze? Są. Uznanie? Jest. Ale kiedy siadam wieczorem na tarasie mojego nowego domu, patrząc na światła elektrowni w oddali, czuję pustkę. Może to wszystko za dużo kosztowało. Może mogłem inaczej.

Czasem śni mi się ojciec. Stoi na tej łące, tak jak ja wtedy. Uśmiecha się lekko i mówi:

– Wiedziałem, że sobie poradzisz.

Ale potem znika, a ja budzę się sam. Nie żałuję tego, że zawalczyłem o swoje. Żałuję tylko, że nikt z bliskich nie był gotowy, by przyznać, że byłem wart więcej niż im się wydawało. Być może za bardzo mnie zlekceważyli. Być może ja za bardzo chciałem udowodnić, że się mylili. Dali mi najmniej. A jednak to ja wygrałem. I wszystko straciłem.

Marek, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama