Reklama

Zanim pojawiły się dwie kreski na teście ciążowym, moje życie wyglądało... poprawnie. Nie wybitnie, nie dramatycznie – po prostu poprawnie. Miałam trzydzieści lat, pracowałam w marketingu w jednej z dużych korporacji. Mieszkałam z Michałem – moim partnerem od prawie sześciu lat. Mężczyzną spokojnym, stabilnym, takim, który znał mój ulubiony smak chipsów i zawsze ładował zmywarkę zgodnie z moimi oczekiwaniami.

Na zewnątrz wszystko się zgadzało. Miałam swoją rutynę, wyprzedaże w sieciówkach, kartę z benefitami i zaproszenia na śluby znajomych, których już ledwo pamiętałam ze studiów. Ale wewnętrznie... coś zgrzytało. Przez całe życie miałam wrażenie, że muszę coś udowadniać. Komuś, sobie, mamie. Szczególnie mamie.

– Kasia, nie ogarniasz. – mówiła mi odkąd pamiętam. – Ty to taka z głową w chmurach jesteś, z takich nic nie będzie.

I jakoś tak... to we mnie zostało. Że „nic nie będzie”. Że jestem emocjonalna, zbyt rozedrgana, nieogarnięta. A więc starałam się być czymś więcej. Być skuteczna, kompetentna, zajęta. Mieć wszystko dopięte na ostatni guzik. I tak było, aż do pewnego czwartkowego poranka.

Czułam tylko strach

Stałam w łazience, gdzie właśnie powinnam malować się na spotkanie z klientem, gdy to zobaczyłam. Na białym pasku pojawiło się coś, co wyglądało jak błąd. Druga kreska. Mocna, różowa, wyraźna.

– Nie… – szepnęłam do siebie. – Nie teraz

Stałam chwilę w bezruchu, z testem w dłoni i głową pełną myśli, których nie umiałam ogarnąć. Zamiast radości poczułam panikę. Strach, który oblewał moje ciało jak zimna woda. Wieczorem, przy kolacji, powiedziałam Michałowi. Podałam mu test tak, jakby to była faktura do opłacenia.

– Michał… jestem w ciąży.

Zamarł. Wziął test do ręki. Uśmiechnął się, ale ostrożnie, jakby nie chciał mnie wystraszyć.

– Serio? Kasiu… to… wow. To niesamowite.

– To... nic takiego. – rzuciłam szybko. – Jeszcze się okaże, że to fałszywy alarm. Albo że coś się wydarzy. Nie ma co się nastawiać.

Nie spojrzałam mu w oczy. W mojej głowie już słyszałam głos mamy:

– Dziecko? Ty? Przecież ty sama potrzebujesz jeszcze matki.

Nie wiedziałam, że to dopiero początek.

Jej reakcja mnie zabolała

Zadzwoniłam do mamy tego samego dnia, chociaż bardzo się wahałam. Nie była to rozmowa, na którą miałam ochotę, ale czułam, że muszę. Jakby niewypowiedziane słowa miały we mnie urosnąć i rozsadzić mnie od środka. Usiadłam na krześle w kuchni i wbiłam wzrok w kropki na obrusie, czekając aż odbierze.

– No, słucham – usłyszałam jej głos. Krótki, niecierpliwy.

– Mamo... jestem w ciąży.

Przez chwilę była cisza. Chciałam wierzyć, że się wzruszy, że zapyta, jak się czuję, ale zamiast tego usłyszałam śmiech bez cienia ciepła.

– O Boże… I co teraz? Przecież ty ledwo ogarniasz siebie.

Zacisnęłam palce na telefonie tak mocno, że zbielały mi knykcie. Wiedziałam, że coś takiego powie. Wiedziałam. A jednak zabolało mnie tak, jakby powiedziała to pierwszy raz.

– Dam sobie radę – powiedziałam cicho.

– No, ale jest się czego obawiać – odpowiedziała bez namysłu, jakby czekała na tę okazję. – Zawsze byłaś przewrażliwiona. Jak nie rozpłakana, to rozkojarzona. A ciąża to nie zabawa, Kasiu.

Nie odpowiedziałam. Poczułam, że jeżeli powiem cokolwiek więcej, rozpłaczę się na głos, a nie chciałam dać jej tej satysfakcji. Rozłączyłam się bez słowa.

W nocy nie mogłam zasnąć. Leżałam na plecach i gapiłam się w sufit. W mojej głowie wciąż brzmiały jej słowa: „nie dasz rady”. Powtarzały się jak echo. Przypomniało mi się, jak w podstawówce nie pojechałam na wycieczkę, bo mama stwierdziła, że na pewno się zgubię. Albo jak kiedyś rozbiłam szklankę, a ona powiedziała, że z takim podejściem nie nadaję się do niczego. To nie były pojedyncze sytuacje. To był cały krajobraz mojego dzieciństwa. Zbudowany z niedowierzania, z krytyki, z chłodnych spojrzeń i zawodu.

Przerzucałam się z boku na bok. Michał spał spokojnie obok, zupełnie nieświadomy tego, co działo się we mnie. Leżałam i czułam, jak to zdanie matki osiada mi w piersi jak ciężar, z którym będę musiała chodzić przez następne miesiące. A może i dłużej. Postanowiłam wtedy w duchu, że jej udowodnię. Nie będę taka jak ona. Będę lepsza. Będę matką, która docenia. Która wie, jak się rozmawia z dzieckiem, jak się je przytula, jak się słucha, nie oceniając. Nawet jeśli miałabym uczyć się tego od zera, to dam radę. Bo nie chciałam, żeby moje dziecko kiedykolwiek usłyszało ode mnie to, co ja słyszałam przez całe życie.

Chciałam być najlepsza

W ciągu kilku dni zamówiłam pięć książek o ciąży, zaczęłam prowadzić dziennik objawów, aplikację do śledzenia tygodni rozwoju płodu i planer z listą rzeczy do kupienia na każdy miesiąc. Wkleiłam pierwsze zdjęcie z USG do nowego zeszytu, który miał być „naszym dziennikiem ciąży”, chociaż już wiedziałam, że Michał do niego nie zajrzy. Nie miał takiej potrzeby, ale ja miałam. Potrzebowałam punktów, których mogę się trzymać. I czegoś, co da mi wrażenie, że panuję nad sytuacją.

Zapisałam się na zajęcia z jogi prenatalnej i do szkoły rodzenia. Czułam, że muszę mieć wszystko pod kontrolą, być zawsze krok do przodu. Wszystko po to, żeby nauczyć się być dobrą matką. Michał próbował dotrzymać mi kroku, ale widziałam, że czuje się pozostawiony na uboczu. Wracał z pracy, siadał przy stole i patrzył na te wszystkie wydruki i listy rzeczy z opiniami użytkowników. Nie mówił nic, ale widziałam jego zmieszanie. Któregoś wieczoru, kiedy znów do późna czytałam, zapytał:

– Nie musisz mieć wszystkiego zaplanowanego co do dnia, wiesz?

– Mylisz się. Właśnie muszę. Bo jak nie ja, to kto?

To nie wyścig, Kasia…

– Dla mnie trochę jest.

Popatrzył na mnie długo, ale już nic nie powiedział. Zamknęłam laptopa dopiero przed północą. W łazience spojrzałam w lustro. Miałam podkrążone oczy i włosy związane byle jak, ale w głowie tylko jedno pytanie: co jeszcze mogę zrobić, żeby być gotowa?

Leżąc w łóżku, przypomniałam sobie jedno z nielicznych wspomnień z dzieciństwa, które miało w sobie coś ciepłego. Miałam może pięć lat. Mama uszyła mi spódnicę z resztek materiału, które zostały po jej bluzce. Pamiętam, że włożyłam ją rano i stałam przed lustrem, kręcąc się wokół własnej osi. Mama powiedziała wtedy: „No, raz się postarałaś”. I poszła robić herbatę.

Wtedy się ucieszyłam. Dopiero później zrozumiałam, że to było coś w rodzaju pochwały. Wypowiedziane w połowie zdania, zastrzeżone przez „raz”. Ale zapamiętałam, bo to był jedyny moment, kiedy poczułam, że może jestem wystarczająco dobra. Może dlatego tak bardzo chciałam, żeby mama kiedyś powiedziała: „myliłam się”. Żeby spojrzała na mnie i zobaczyła coś innego niż nieogarniętą wersję siebie. Marzyłam, że jak urodzę, że jak zrobię to dobrze, to może w końcu usłyszę: „Jesteś świetną matką”. I wtedy faktycznie nią będę.

To przelało czarę goryczy

Pojechałam do mamy sama, bez Michała. Pomyślałam, że może będzie łatwiej. Że jak zostanę z nią sam na sam, powie coś innego niż zwykle. Przywitała mnie szybko, jakbym wpadła tylko na chwilę, a nie po to, żeby być z nią trochę bliżej.

– Jakoś mizernie wyglądasz – rzuciła po chwili, kiedy zdjęłam kurtkę. – Co, macierzyństwo już cię przerasta?

Poczułam, jak ściska mi się gardło. Usiadłam przy stole, próbując zachować spokój.

– Czemu zawsze musisz mnie oceniać? – zapytałam cicho.

– Bo ktoś musi cię sprowadzać na ziemię – odpowiedziała bez wahania. – Świat nie będzie cię głaskał po głowie.

– A może wystarczyłoby, żebyś po prostu powiedziała, że wierzysz we mnie?

Spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem, jakby nie rozumiała, o czym mówię.

– Nie jesteś już dziewczynką, Kasiu. Czas dorosnąć.

Wyszłam wcześniej, niż planowałam. Po drodze do domu w głowie przewijały mi się rozmowy z dzieciństwa – krótkie, chłodne, pozbawione rodzinnego ciepła. Mama była obecna, ale nie pod względem emocjonalnym. Zawsze bardziej skupiona na tym, co trzeba zrobić, niż na uczuciach. Zaczęłam rozumieć, że przez całe życie próbowałam udowodnić coś kobiecie, która sama nie wiedziała, jak być matką.

Było w tym coś wyzwalającego

Poród był długi. W sali było jasno i duszno, a każdy skurcz odbierał mi poczucie, że mam jakąkolwiek kontrolę. Nie byłam bohaterką. Nie krzyczałam głośno, nie zaciskałam zębów z godnością. Płakałam, błagałam o przerwę. Patrzyłam błędnym wzrokiem na Michała. Kiedy w końcu usłyszałam płacz dziecka, byłam wykończona. Położono mi ją na piersi, a ja nie umiałam nic powiedzieć. Wpatrywałam się w jej twarz, w maleńki nos, powieki, które ledwo się poruszały.

– Nie będziesz musiała niczego udowadniać – wyszeptałam. – Już jesteś wystarczająca.

Michał pogładził mnie po włosach. Usiadł obok i uśmiechnął się przez łzy.

– Byłam pewna, że wszystko zawalę – powiedziałam, patrząc w sufit. – A potem pomyślałam, że może wcale nie muszę być doskonała. Może wystarczy, że będę.

Tego dnia pierwszy raz poczułam ulgę. W tym bólu, w tej bezradności, było coś wyzwalającego. Już nie musiałam udawać. Już nie musiałam spełniać niczyich oczekiwań. Zaczynałam coś nowego. I nie miałam pojęcia, jak to będzie. Ale wiedziałam, że jestem tu. I że mam prawo nie wiedzieć, uczyć się, nawet na błędach.

Jestem wystarczająca

Kilka tygodni po porodzie patrzyłam na moją córkę, jak spała w małym łóżeczku przy naszym łóżku. Miała zmarszczone czoło i dłonie zaciśnięte w pięści, jakby już coś przeżywała, choć przecież dopiero zaczynała życie. Czułam spokój, którego nie znałam wcześniej. Byłam zmęczona, nie wyspana, ale spokojna.

Wróciłam myślami do ciąży. Do rozmów z mamą, do słów, które mnie bolały, choć już nie złościły. Czułam raczej smutek, może żal. Zrozumiałam, że ona nie potrafiła inaczej. Że miała swoje rany, których nigdy nie opatrzyła. Nie umiała dawać czułości, bo sama jej nie dostała. Nie wszystko jej wybaczyłam i pewnie nigdy nie wybaczę. Ale przestałam się z nią kłócić w mojej głowie. Nie potrzebuję już udowadniać, że jestem lepsza. Bo to już nie chodzi o nią.

Pewnego dnia pojechałam do niej z córką. Trzymałam Lenę w ramionach, kiedy otworzyła drzwi. Nie powiedziała nic wielkiego. Tylko spojrzała. Przez chwilę myślałam, że się uśmiechnie. Ale nie. Po prostu odsunęła się i wpuściła mnie do środka.

Byłam na ciebie wściekła – powiedziałam cicho. – Nadal czasem jestem. Ale nie chcę już tego nosić w sobie. Mam córkę. I chcę jej dać coś więcej niż strach przed błędem.

Mama skinęła głową, jakby to wystarczyło. Może dla niej to było dużo. Może to było wszystko. Wieczorem, kiedy Lena znowu spała, usiadłam na łóżku i popatrzyłam na siebie w lustrze. Nie taka jak ona. Ale nie muszę się od niej odcinać, żeby być sobą. Jestem wystarczająca. Taka, jaka jestem.

Katarzyna, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama