Reklama

Nie wiem, czy to był impuls, czy raczej desperacja. Ale gdy Marek rzucił pomysł: „A może pojedziemy gdzieś, tylko we dwoje? Tak, żeby znów pobyć razem?” – zgodziłam się niemal bez zastanowienia.

Reklama

Może to i głupie, ale uwierzyłam, że ten wyjazd coś zmieni. Że wrócimy do siebie, do czasów, kiedy umieliśmy się śmiać z byle czego. Nie to, co teraz – ciche wieczory, każde w swoim telefonie, udawane zainteresowanie.

– Myślisz, że ten domek będzie miał ogrzewanie? – zapytałam, choć wiedziałam, że to głusza. Gdzieś w Bieszczadach, bez zasięgu.

– Ma kominek. I drewno w zestawie – Marek przewrócił oczami. – Kasia, serio, nie zaczynaj już teraz, dobra?

– Ja tylko chcę, żeby to miało sens. Żebyśmy naprawdę tam pojechali dla siebie. Nie po to, żeby uciec.

– No właśnie. Jedziemy tam, żeby spróbować wszystko naprawić – odpowiedział, jakby czytał z jakiejś broszury dla par.

Pierwszej nocy nie mogłam zasnąć. Deszcz bębnił w dach, jakby chciał się dostać do środka. Kominek nie dawał wystarczającego ciepła. Owinęłam się kocem i siedziałam na kanapie, patrząc, jak mój mąż przegląda coś w telefonie.

– Nie ma tu zasięgu. Na co ty tam patrzysz?

– Gram offline. Można, prawda?

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego chwilę, mając nadzieję, że sam poczuje, jak bardzo mnie ignoruje. Ale on tylko wzruszył ramionami i zajął się dalej tym, co miał przed oczami.

Męczyło mnie to

Następnego dnia było tylko gorzej. Zimno, wilgoć, brak światła i to nieznośne uczucie, że robię wszystko, by podtrzymać coś, co i tak się już wypaliło. Poprosiłam go, żeby porąbał kilka szczap na opał, bo zapas w schowku był śmiesznie mały. Wyszedł niechętnie, a wrócił po dwudziestu minutach, z twarzą jak burza i trzema kawałkami drewna, z czego dwa były mokre.

– Naprawdę? Tyle? – zapytałam, nie kryjąc frustracji.

– To może sama sobie idź do lasu i nazbieraj, skoro jesteś taka mądra – rzucił, rzucając drewno na podłogę z hukiem.

– Przepraszam, że próbuję, żeby było nam ciepło. Przepraszam, że jeszcze mi zależy.

– A mnie niby nie? – uniósł głos. – Myślisz, że chciało mi się tu jechać, w te chaszcze? Myślisz, że mi też nie jest ciężko?

– Ciężko? Bo musisz ze mną spędzić czas? Bo musisz udawać, że ci zależy?

Zamilkł. Odwrócił się i poszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Zostałam sama, jak coraz częściej w naszym małżeństwie. W tamtym momencie zaczęłam się naprawdę bać, że nic z tego nie będzie.

Miałam dość

Następnego dnia pogoda była jeszcze gorsza, ale ja wstałam wcześniej i zaczęłam szykować śniadanie. Zamiast chleba wzięłam się za naleśniki, których nie robiłam od miesięcy. Kiedyś je lubił. Mówił, że kojarzą mu się z niedzielnymi porankami. Wszedł do kuchni zaspany, z włosami w nieładzie.

– Pachnie… dobrze – powiedział, siadając do stołu.

Uśmiechnęłam się, choć z trudem. Podałam mu talerz.

– Myślałam, że może usiądziemy razem. Pogadamy.

– Jasne – powiedział, ale bardziej jak ktoś, kto chce mieć coś z głowy.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. W końcu odłożyłam widelec.

– Marek… Czy ty w ogóle chcesz tu być?

– Przestań dramatyzować – odpowiedział. – Przecież jesteśmy tu, prawda? To o co ci chodzi?

– O to, że mam wrażenie, że już od dawna jesteśmy obok siebie, a nie razem. I nie wiem, co gorsze: twoje milczenie, czy to, że już nawet nie próbujesz udawać, że ci zależy.

– Może po prostu się zmieniliśmy. Ty, ja, wszystko.

– A uczucia? One też się zmieniły?

Nie odpowiedział. Oparł się o krzesło, wbił wzrok w okno. Czułam, że coś się we mnie zapada.

Przeczuwałam coś

Pojechałam na ten wyjazd, żeby nas odzyskać, a czułam się, jakbym walczyła o coś, czego już nie ma. Nie płakałam. Po prostu zebrałam talerze i poszłam do kuchni. Tamtego wieczoru nie powiedzieliśmy sobie już ani słowa.

Nie planowałam iść na spacer. Chciałam tylko odetchnąć, pobyć chwilę sama. Marek znowu grał. Nawet nie zapytał, dokąd idę. Założyłam kurtkę, wsunęłam buty i wyszłam na deszcz. Chodziłam po mokrej ścieżce, oddychając chłodnym powietrzem, aż przemokły mi spodnie, a woda zaczęła chlupać w butach.

Wróciłam, kiedy zaczęło zmierzchać. Domek był cichy. W środku paliła się jedna lampa. Zanim zdjęłam kurtkę, zauważyłam jego telefon leżący na ławie przy kominku. Coś mnie tknęło. Wzięłam telefon. Przesunęłam palcem. Nie miał hasła.

Zobaczyłam jej imię od razu. Litera „K.”, z serduszkiem. Przescrollowałam w górę. Zdjęcia. Kolejne zdania. Żarty, które znałam. Słowa, które powtarzał kiedyś mnie. „Tęsknię za twoim śmiechem”. „Kiedy znowu się zobaczymy?”. Odłożyłam telefon, zanim usłyszałam jego kroki.

– Zgubiłeś coś – powiedziałam chłodno, wskazując na ławę.

Spojrzał. Zrozumiał.

– Kasia…

– To z nią jesteś myślami, kiedy patrzysz na mnie jak przez szybę?

Milczał.

– Ile to trwa?

Nie odpowiedział. Zacisnęłam dłonie. W środku czułam złość, której nie potrafiłam już zdusić.

– Wiesz, co jest najgorsze? Że nawet teraz nie próbujesz mnie zatrzymać.

Zostawiłam go

Weszłam do sypialni, spakowałam rzeczy. Przechodząc przez salon, spojrzałam mu w oczy po raz ostatni. Siedział na kanapie. Nie wstał. Zamknęłam za sobą drzwi. Deszcz ustał. Nie było mi zimno.

Szłam leśną drogą, mijając kolejne zakręty, kałuże, porzucone gałęzie. Przez chwilę myślałam, że zgubiłam się w tym lesie tak samo, jak zgubiłam się w naszym małżeństwie. Ale nogi same wiedziały, dokąd iść. Po kilkunastu minutach dotarłam do szosy. Zatrzymałam się, wystawiłam dłoń. Pierwsze auto mnie minęło. Drugie też. Trzecie się zatrzymało. Kierowcą była kobieta w średnim wieku. Spojrzała na mnie uważnie, nie pytając o nic.

– W porządku? – zapytała cicho.

– Potrzebuję tylko dotrzeć do najbliższej stacji.

Kiwnęła głową. Wsiadłam. Przez resztę drogi milczałyśmy.

W autobusie do miasta usiadłam przy oknie. Patrzyłam, jak mijają drzewa, światła, stare stacje benzynowe. W głowie pojawiały się obrazy – Marek przy grillu na działce, nasze pierwsze wspólne wakacje nad morzem, jak siedzieliśmy po kolacji, bose stopy na piasku. I ten jego śmiech, który kiedyś był tylko mój.

Katarzyna, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama