„Wnuczka wykorzystała moją miłość i wyciągnęła ode mnie kasę. Teraz spłacam po 700 zł co miesiąc i nie mam na leki”
„W nocy nie mogłam spać. Leżałam i patrzyłam się w sufit. Może rzeczywiście... Może popełniłam błąd? Ale wtedy przypomniałam sobie, jak Ola mówiła, że nikt w nią nie wierzy tak jak ja. I znowu czułam się silna. Bo może właśnie wiara w dziecko jest tym, co może zmienić los”.

- Redakcja
Mam siedemdziesiąt trzy lata, mieszkam sama w bloku z wielkiej płyty na warszawskiej Pradze i... mam nadzieję, że jeszcze potrafię kochać bezgranicznie. Chociaż od jakiegoś czasu zastanawiam się, czy miłość bez granic to nie przypadkiem przepis na katastrofę.
Ola, moja wnuczka, była od zawsze moim oczkiem w głowie. Pojawiła się na świecie w trudnym czasie, kiedy mój syn Jarek z Karoliną, jej matką, rozstawali się w atmosferze awantur i wzajemnych oskarżeń. Wtedy postanowiłam sobie jedno – że niezależnie od wszystkiego, Ola zawsze będzie mogła na mnie liczyć. W każdej sprawie. Do śmierci. Bo dzieci nie powinny cierpieć za błędy dorosłych.
Po maturze Ola przybiegła do mnie z wiadomością, że chce studiować za granicą – w Barcelonie, psychologię społeczną. Mówiła o tym z takim błyskiem w oku, z taką pasją, że nawet sama nie wiedziałam, kiedy zaczęłam szukać wszelkich sposobów, żeby jej pomóc. Ona miała marzenie, ja – pieniądze z oszczędności, które wystarczyłyby na pogrzeb. Ale przecież nie miałam zamiaru jeszcze umierać, tylko... żyć tak, by jej życie było lepsze.
Kiedy w banku odmówiono mi kredytu, prawie się rozpłakałam. A potem przyszedł list – oferta od prywatnej firmy pożyczkowej.
A Ola powiedziała:
– Babciu, to tylko mały pierwszy krok. Jak się dostanę, potem znajdę pracę i wszystko się ułoży.
Jarek, mój syn, był wściekły. Krzyczał, że zwariowałam. Że dziewczyna nie jest gotowa, że to szaleństwo. Ale ja... ja miałam nadzieję. I podpisałam. Przelałam pieniądze na jej konto tydzień później. Dzień, w którym Ola wyjechała, był piękny. Zamiast rozpaczać, że jej nie zobaczę długi czas, byłam dumna i szczęśliwa jak nigdy. Czułam się, jakbym znów miała trzydzieści lat – zakochana w świecie, gotowa na ryzyko. Nie przypuszczałam, że właśnie zaczęłam najboleśniejszy etap mojego życia.
Czy popełniłam błąd?
– Ty chyba oszalałaś! – Jarek uderzył pięścią w stół tak, że podskoczyły talerze.
Stałam przy zlewie, trzymając filiżankę po herbacie. Ręce mi się trzęsły. Ale głos miałam spokojny, choć trochę zbyt cichy:
– Jarek, ona ma marzenia. Trzeba dać jej szansę...
– Szansę?! Mamo, ona nie ogarnia nawet tego, żeby zapłacić rachunek za telefon w terminie! A ty chcesz, żeby mieszkała sama, w obcym kraju?!
– Dorośnie...
– Nie dorasta się w magiczny sposób po wejściu do samolotu!
Odwróciłam się powoli. W oczach miał łzy – pierwszy raz od... nie pamiętam kiedy.
– Wiesz, że ona nie wróci. Jak raz wyjedzie, to już po wszystkim. Zostaniemy sami.
Nic nie powiedziałam. Bo co mogłam powiedzieć?
W nocy nie mogłam spać. Leżałam i patrzyłam się w sufit. W głowie huczały mi jego słowa. Może rzeczywiście... Może popełniłam błąd? Ale wtedy przypomniałam sobie, jak Ola mówiła:
– Babciu, nikt we mnie nie wierzy tak jak ty.
I znowu czułam się silna. Bo może właśnie wiara w dziecko jest tym, co może zmienić los. Co pomaga góry przenosić.
Cisza bolała coraz bardziej
– Będę dzwonić, babciu, przysięgam – Ola przytuliła mnie tak mocno, że aż zabolało.
Stałyśmy na przystanku, wiatr zawiewał jej włosy na twarz. Miała nową walizkę i plecak większy niż ona sama. Pachniała świeżym szamponem i jakimś kwiatowymi perfumami. Uśmiechała się przez łzy.
– Tylko nie martw się, dobra? Będę pisać. I mówiłam ci, że na uczelni mają stypendia, coś się znajdzie. Będzie dobrze.
– Oczywiście, Oleńko – odpowiedziałam, starając się nie pokazać, jak jednak boli mnie to rozstanie.
Pierwszy tydzień – wiadomości codziennie. Że dotarła, że pięknie, że poznała dziewczynę z Włoch. Drugi – już tylko krótkie „hej” na Messengerze. Trzeci... cisza. Napisałam: „Olu, wszystko w porządku?”. Dwa dni później – „Zadzwoń, martwię się”. Kolejnego wieczoru siedziałam przy telefonie i patrzyłam w ekran. Nic.
Zaczęłam się budzić w nocy. Słyszałam, jakby ktoś chodził po mieszkaniu. Ale to był tylko wiatr. Czy coś się stało? Czy mnie okłamała? Nie! Ola by tak nie zrobiła. Nie ona. Tłumaczyłam sobie, że ma dużo zajęć. Że może zgubiła ładowarkę. Że na pewno zaraz się odezwie. A jednak z każdym dniem ta potworna cisza bolała coraz bardziej.
Rzuciła studia po 3 tygodniach
Minęły dwa miesiące. Dwa długie miesiące ciszy. Na początku próbowałam sobie tłumaczyć – dużo zajęć, nowi ludzie, może choruje, jest zmęczona. Potem zaczęłam się modlić. Żeby nic się jej nie stało. Żeby po prostu napisała jedno zdanie. Cokolwiek. Ale telefon milczał.
W niedzielę po obiedzie usłyszałam dzwonek do drzwi. Jarek. Bez zapowiedzi, z jakimś dziwnym napięciem na twarzy. Wszedł, nie zdejmując kurtki.
– Muszę ci coś pokazać – powiedział i wyjął telefon.
Podał mi ekran. E-mail. Suchy, urzędowy. W tytule: „Rezygnacja ze studiów – Aleksandra Kowalska”.
– Co to jest? – zapytałam, chociaż odpowiedź już właściwie znałam.
– Ola rzuciła studia. Po trzech tygodniach. Nie powiedziała nikomu. Nawet ci nie pisnęła? Chciałem to sprawdzić, bo… miałem złe przeczucia.
Patrzyłam w ekran, jakby to mogło sprawić, że słowa znikną. Ale nie znikały.
– Może coś się stało… Może była w złym stanie… może… – zaczęłam, ale Jarek tylko pokręcił głową.
– Mamo, nie tłumacz jej. Okłamała nas z tymi studiami i nie daje znaku życia. Bóg jeden wie, co się z nią teraz dzieje.
Usiadłam, jak stałam. W głowie miałam szum, w oczach łzy, ale nie płakałam. Jeszcze nie. Jak można tak po prostu zamilknąć? Po tym wszystkim? Po wszystkim, co dla niej zrobiłam? Byłyśmy przecież ze sobą tak blisko... Zrobiło mi się zimno. I tak cholernie głupio.
Wiadomości bez odpowiedzi
„Olu, jak się czujesz? Czy wszystko w porządku? Martwię się. Odezwij się, proszę. Babcia Basia”. Kliknęłam „Wyślij” i patrzyłam na ekran, jakby odpowiedź miała wrócić natychmiast. Nic. Słyszałam tylko szum lodówki w tle.
Minęły dwa dni. Potem cztery. Napisałam jeszcze raz: „Wiem, że masz swoje sprawy, ale jedno zdanie wystarczy. Tylko napisz, że jesteś cała i zdrowa. Nic więcej”. Znowu nic. Kolejną wiadomość napisałam w środku nocy. Nie spałam, siedziałam w szlafroku i grzebałam w zdjęciach. Znalazłam jedno z jej osiemnastych urodzin – miała bordową sukienkę, śmiała się, a ja stałam obok niej z tortem. „Pamiętasz tamten wieczór, gdy miałaś osiemnaste urodziny? Byłaś wtedy taka szczęśliwa. Ja też. Ola, ja nie chcę cię oceniać. Chcę tylko wiedzieć, co się dzieje. Napisz cokolwiek”. I wysłałam. Minęła godzina. Żadnej reakcji. Ani przeczytane, ani dostarczone. I znowu – cisza. Cisza, która zaczęła brzmieć głośniej niż jakikolwiek krzyk.
Siedziałam w kuchni i patrzyłam w okno. Na zewnątrz mżyło, szyby były szare od deszczu jak moje myśli. Na stole leżał harmonogram spłat. Co miesiąc ponad siedemset złotych. Po wszystkim zostawało mi ledwie tyle, by kupić jedzenie i leki. I wtedy do mnie dotarło. Jak lodowata woda w twarz.
– Ona mnie zostawiła – powiedziałam na głos, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Nie chodziło już o pieniądze. Chodziło o to, że nie potrafiła napisać choćby jednego zdania. „Babciu, nie dałam rady, przepraszam”. Nic. Zupełnie nic. Byłam dla niej wszystkim. Przez całe życie. A ona... zniknęła. Jakby mnie nigdy nie było. Jakbym była tylko bankomatem bez żadnych emocji.
– Głupia stara baba – prychnęłam gorzko. – Naiwna.
Spojrzałam na zdjęcie z jej matury, stojące na komodzie. Uśmiechała się na nim jak promień słońca. Przez chwilę miałam ochotę je zrzucić, rozbić. Ale nie zrobiłam tego. To wciąż była moja wnuczka. Tylko... już nie ta sama.
Coś we mnie pękło. To nie była nienawiść. To nie był smutek. To było coś znacznie gorszego – obojętność. Jakby jakiś fragment mojego serca po prostu zniknął. Bezszelestnie. Bez dramatu. Nie wiedziałam już, czy jeszcze na nią czekam. Ale wiedziałam jedno: nie potrafiłam już nikomu ufać tak jak kiedyś.
Nie czułam już zupełnie nic...
Telefon zadzwonił w środę po południu. Numer był obcy, zagraniczny. Serce zabiło mi jak dawniej – jak wtedy, gdy jeszcze na nią czekałam.
– Halo? – zapytałam cicho.
– Babciu, to ja. Ola.
Zamarłam. Tyle miesięcy ciszy, a ona odezwała się tak zwyczajnie, jakbyśmy rozmawiały dopiero wczoraj.
– Ola… – wydusiłam. – Gdzie ty jesteś, dziecko? Co się z tobą działo?
– Przeprowadziłam się. Wynajęłam coś z chłopakiem. Nie miałam głowy do uczelni, to rzuciłam. Po prostu życie potoczyło się inaczej.
Mówiła spokojnie, bez napięcia, bez emocji. Jakby to wszystko – pożyczka, moje zmartwienia, noce spędzone na pisaniu wiadomości do niej – nie istniało.
– I nie pomyślałaś, żeby choć raz do mnie napisać? Że ja tu się martwię, odchodzę od zmysłów? Że spłacam pieniądze, co wzięłam dla ciebie, na te studia?
– Wiem, babciu. Ale nie chciałam się tłumaczyć. Wyszło, jak wyszło. Przykro mi, że tak to wygląda, ale… to moje życie. Chciałam przeżyć je po swojemu. A nie według waszych wyobrażeń. No i żyję.
Nie miałam siły odpowiadać. Nie złościłam się. Nie płakałam. Czułam tylko niewyobrażalną pustkę tam, gdzie kiedyś tliła się nadzieja.
– Dobrze, Olu – powiedziałam po długiej chwili. – Jeśli tak postanowiłaś... To dobrze, że chociaż zadzwoniłaś.
– No. To trzymaj się. Może jeszcze kiedyś się odezwę – rzuciła i rozłączyła się bez pożegnania.
Usiadłam przy stole. Patrzyłam na wyłączony telefon i nie czułam już zupełnie nic...
Barbara, 73 lata
Czytaj także:
- „W Wielkanoc teściowa przeszła samą siebie. Zamiast podzielić się jajkiem, urządziła nam inspekcję i zaglądała w gary”
- „Oświadczyłem się Marcie przy wielkanocnym stole, bo mama mi kazała. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem”
- „Siostra oznajmiła w Wielką Sobotę, że związała się z bogatym starcem. Twierdzi, że to miłość, ale ja wiem swoje”