Reklama

Mówią, że starość zaczyna się wtedy, kiedy człowiek przestaje chcieć. A ja miałem siedemdziesiąt dwa lata i postanowiłem chcieć.

– Może byś się położył na chwilę, Andrzejku? – mówiła Jadzia, moja żona od pięćdziesięciu trzech lat, kiedy po raz setny przeszedłem się tam i z powrotem po mieszkaniu.

– Leżeć? A niby po co? – burknąłem, jak to mam w zwyczaju. – Co ja, pies? Do spania mam noc.

Marzyłem o tym

Na emeryturę przeszedłem cztery lata temu. Przez pierwsze miesiące było nawet przyjemnie – wstawanie o dziewiątej, kawa, krzyżówki, śniadanie. Potem spacer, czasem wypad na rynek po zakupy. Ale po roku… no właśnie. Po roku już wszystko mnie nudziło. Znałem każdy chodnik w naszej dzielnicy, wiedziałem, o której autobus jedzie z końca pętli i że pani Halinka z parteru wychodzi do sklepu codziennie o 10:15.

Kiedyś, gdy byłem młody, myślałem, że na prawo jazdy jeszcze mam czas. Tylko że potem trzeba było pracować, uczyć się, potem dom, dzieci. Jak w końcu mieliśmy trochę więcej pieniędzy, to zawsze było coś pilniejszego – lodówka, korepetycje dla Maćka, remont kuchni. No i tak przeleciało. Przez całe życie jeździłem rowerem albo autobusem. Znałem rozkłady jazdy lepiej niż niejedna dyspozytorka. Aż któregoś dnia usiadłem w kuchni i powiedziałem Jadwidze:

– Zapisuję się na kurs.

– Jaki kurs? – zdziwiła się.

– Na prawo jazdy – odparłem z kamienną twarzą. – Czas się nauczyć żyć, zanim mnie całkiem rozłożą na części.

Wyśmiali mnie

Wieczorem odwiedził mnie wnuk Kacper. Ma dwanaście lat, chodzi, jakby miał sprężyny zamiast nóg i wie więcej o TikToku niż ja o wędkowaniu.

– Dziadek?! Ty na kurs? Na kierowcę? – śmiał się, prawie dusząc ze śmiechu.

– I co z tego? – odparłem, udając spokój, ale gdzieś tam w środku mnie zagotowało. – Może czas na realizację marzeń?

– Ale dziadek, rajdowcem chcesz być? – parsknął. – Kupisz porsche?

– Kupię to, co będzie miało cztery koła i działało – uciąłem i nalałem mu herbaty, choć zasługiwał raczej na szklankę octu.

W nocy nie spałem. Przewracałem się z boku na bok i myślałem: „A może rzeczywiście jestem za stary? Może to śmieszne? Po co mi to?”.

Na pierwsze zajęcia poszedłem z notatnikiem i długopisem, jak student. W sali było pełno młodych ludzi. Większość patrzyła na mnie ukradkiem, niektórzy z rozbawieniem, jakby czekali, aż się potknę o własne nogi. Instruktor miał może trzydzieści pięć lat. Ubrany na luzie, z taką pewnością siebie, że aż robiło się duszno.

– W tym wieku? Szanuję! – powiedział, gdy rozdawał materiały i podchodził do każdego z osobna.

– Chcę odzyskać wolność – odpowiedziałem.

Byłem najstarszy

Na wykładach słuchałem wykładowcy jak księdza w kościele. Kiedy mówił o skrzyżowaniach, o znakach, o tym, jak ważna jest czujność, miałem wrażenie, jakby mówił do mnie osobiście, jakby chciał mi przekazać coś więcej niż tylko teorię.

Z czasem przestałem zwracać uwagę na szepty i spojrzenia. Jeden z chłopaków, siedzący dwa krzesła obok, którego początkowo podejrzewałem o kpiny, zagadał podczas przerwy:

– Panie Andrzeju, pan to serio wszystko notuje? Ja nawet nie wiem, gdzie mam długopis.

– Jak się uczę, to na poważnie – odpowiedziałem. – Nie mam czasu na powtarzanie tych samych błędów.

Widziałem, że mnie podziwiają. Jeden nawet podszedł któregoś dnia z pytaniem, jak zapamiętać te wszystkie pierwszeństwa przejazdu. Pokazałem mu mój sposób – rysunki, proste skojarzenia. Słuchał uważnie.

Nie wstydziłem się

W domu wnuki dalej żartowały. Kacper przyniósł mi zabawkowy samochodzik i postawił na stole.

– Na rozgrzewkę przed jazdą – powiedział z miną, która miała być dowcipna, ale wyszła z niej bardziej czułość niż kpina.

– Będę pierwszym dziadkiem, który cię zawiezie na lody, zobaczysz – mruknąłem i zabrałem się za powtarzanie znaków.

Wieczorami Jadzia pytała, czy nie przesadzam. A ja mówiłem, że robię to tylko dla siebie. Po raz pierwszy od dawna czułem, że robię coś, co ma sens. Nie żeby uciec od starości, ale żeby ją dogonić i przytrzymać za ramię, póki się jeszcze dało.

Na egzaminie na placu manewrowym serce waliło mi jak dzwon w kościele. Instruktor kazał czekać na egzaminatora, a ja siedziałem w samochodzie i powtarzałem w głowie kolejność: światła, pasy, lusterka. Kiedy wszedł ten młody, chłodny typ z teczką, poczułem, że zaczynam się pocić pod pachami.

Nie poszło mi

Zaczęło się od górki. Samochód mi zgasł. Drugi raz ledwo ruszyłem. Na mieście pomyliłem pas i wjechałem w ulicę jednokierunkową nie z tej strony. Egzaminator nawet nie podniósł głosu, tylko powiedział sucho:

– Dziękuję, proszę zjechać na pobocze.

Wróciłem do domu wcześniej, niż się spodziewała Jadzia. Nic nie mówiłem. Usiedliśmy do kolacji, ale nie miałem apetytu. Wieczorem zadzwonił Kacper.

– No i jak, dziadek? Zdałeś?

– A jak myślisz – odpowiedziałem z udawanym śmiechem.

– Mówiłem, że to nie dla ciebie – rzucił bez cienia złośliwości. Bardziej jakby stwierdzał fakt.

W nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem, czy nie odpuścić. Po co mi to było? Ale potem przypomniałem sobie te wykłady, tamte spojrzenia kursantów, szacunek w ich oczach. I wstyd przed samym sobą był większy niż ta porażka. Nie spałem prawie do świtu. A rano powiedziałem tylko jedno:

– Jeszcze raz.

Byłem uparty

Na drugi egzamin przyszedłem bez długich przygotowań. Nie miałem już w sobie tej nerwowej gorączki, tylko skupienie. Jakby ciało i głowa już wiedziały, co robić, tylko trzeba było im nie przeszkadzać. Egzaminator tym razem był starszy, z siwą brodą, spojrzał na mnie z uwagą.

– Gotowy?

– Zawsze – odpowiedziałem i zapaliłem silnik.

Gdy wjechałem z powrotem na plac po ostatnim skręcie, spojrzał na mnie krótko i powiedział:

– Gratuluję. Zdane.

Nie pamiętam, czy się wtedy uśmiechnąłem. Wiem tylko, że coś we mnie się odblokowało. Jakby ktoś otworzył drzwi, które zawsze były zamknięte. Kilka tygodni później pojechałem z Maćkiem, moim zięciem, obejrzeć samochód. Używany, trochę obtarty, ale silnik chodził równo. Po krótkich targach wręczyłem sprzedawcy kopertę.

– Panie Andrzeju, niech służy – powiedział.

Byłem dumny

Pierwsza jazda samemu… To było coś. Bez celu, przez wiejskie drogi, przez las, obok starego młyna, gdzie kiedyś chodziłem na randki z Jadzią. Jechałem powoli, z otwartym oknem, słuchając szumu drzew i silnika. Nie spieszyło mi się nigdzie. Tydzień później zabrałem Kacpra i jego młodszą siostrę Hanię na lody.

– Dziadek, ale ty serio umiesz tym jeździć! – powiedziała wnuczka z twarzą umazaną czekoladą.

– No pewnie – uśmiechnąłem się.

Wieczorem sąsiadka z naprzeciwka zaczepiła mnie pod klatką.

– Panie Andrzeju, pan nas teraz wszędzie zawiezie! Na grzyby, do lekarza, gdzie tylko trzeba! Taki sąsiad to skarb.

Czułem się potrzebny. Ale najbardziej cieszyły mnie te samotne przejażdżki. Tam, gdzie nikt nie mówił, gdzie nie trzeba było być dla kogoś.

Andrzej, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama