„Wszyscy narzekają na teściowe jak z horrorów. A moja uratowała rodzinną Wielkanoc i wyciągnęła do mnie pomocną dłoń”
„Może to był ten zapach białej kiełbasy, może śmiech dzieci, może dłoń Haliny, która odgarnęła włosy z czoła Oli, tak naturalnie, jakby robiła to codziennie. Spojrzałam w stronę ołtarza i pomyślałam: „Może właśnie tego potrzebowałyśmy. Nie nowej tradycji. Ale starej, z nowym sercem”.

- Redakcja
Mam na imię Alicja. Mam 37 lat i jestem mamą dwóch dziewczynek: Oli i Leny. Mój mąż, Paweł, zmarł trzy lata temu. Nagle. Za szybko. Czasem myślę, że nie zdążyłam się pożegnać. A może nie chciałam... bo wtedy musiałabym zaakceptować, że to naprawdę się dzieje.
Od jego śmierci żyję trochę jak maszyna – praca, dzieci, pranie, rachunki. Wszystko na czas, wszystko po kolei. Bez miejsca na chaos i emocje, które kiedyś mnie zjadały. A najwięcej tych emocji pojawiało się wtedy, gdy myślałam o Halinie – mamie Pawła.
Nie, nie pokłóciłyśmy się. Nie było awantury. Po prostu... po pogrzebie przestałam odbierać telefony. Nie od razu. Najpierw raz, drugi. Potem zaczęłam udawać, że nie słyszę dzwonka. Aż w końcu ona przestała dzwonić. Może zrozumiała. Może się obraziła. A może, jak ja, nie miała już sił.
Córki – zwłaszcza starsza, Ola – zaczęły ostatnio zadawać pytania.
– Mamo, a czemu nie mamy babci jak inne dzieci?
– Przecież kiedyś była, nie? Lena mówiła, że pamięta.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Aż w końcu się ugięłam:
– Może zaprosimy ją na Wielkanoc?
Nie wiem, dla kogo bardziej to robię. Dla dzieci, które chcą mieć babcię? Dla siebie, bo w środku usycham z tęsknoty za rodziną, nawet jeśli nie była idealna? A może... dla Pawła?
Bo chyba chciałby, żebyśmy się odnalazły.
Teściowa nas odwiedziła
Przyjechała we wtorek po południu. Za oknem padał mokry śnieg, taki co zaraz znika na chodniku. Wysiadła z autobusu z wiklinowym koszem i torbą na kółkach. Stałam za firanką, patrzyłam, jak rozgląda się nerwowo po ulicy. Serce biło mi jak przed egzaminem.
Dziewczynki wybiegły do przedpokoju, gdy tylko usłyszały dzwonek.
– Babcia! – zapiszczała Lena. – To babcia, prawda, mamo?!
Nie zdążyłam odpowiedzieć. Halina stała w progu, trochę mniejsza, niż ją zapamiętałam, w granatowym płaszczu, z rozwianym szalem. Uśmiechała się niepewnie.
– Dzień dobry – powiedziała cicho. – Mam nadzieję, że nie pomyliłam dnia.
Lena rzuciła się jej na szyję, Ola trzymała się z tyłu, patrząc uważnie. Halina uklękła, przytuliła młodszą wnuczkę, potem wyciągnęła rękę do Oli.
– To ty pewnie jesteś starsza. Mam dla was coś w koszu – dodała z uśmiechem.
W kuchni rozpakowała wszystko: jajka, barwniki, korę cebuli, cukrowego baranka, serwetki z haftem. Mówiła dzieciom, jak się kiedyś robiło pisanki w cebuli i że bazie trzeba zebrać na spacerze.
– A ten baranek? Czemu jest z cukru? – dopytywała Lena.
– Bo ma symbolizować czystość i radość. Ale można mu też urwać ogon, jak nikt nie patrzy – zażartowała Halina.
Dziewczynki rechotały.
A ja? Stałam w progu, trzymałam filiżankę z kawą i patrzyłam, jak Halina ożywa. Jakby cofnęła się w czasie o dwadzieścia lat. Jakby odzyskała wnuczki, których właściwie nigdy nie miała.
Zaczęłam czuć... coś dziwnego. Ulgę? Żal? Może jedno i drugie.
I trochę zazdrość. Bo one śmiały się z nią tak, jak dawno nie śmiały się ze mną.
Córki były zachwycone
Nazajutrz teściowa wstała wcześniej niż my wszyscy. W kuchni pachniało wanilią i drożdżami. Stała przy blacie w fartuchu w żółte kurczaczki, ucierała ciasto.
– Babciu, co robisz? – zapytała Ola, ziewając.
– Babkę wielkanocną. Chcecie pomóc?
Dzieciaki aż zapiszczały z radości. Przez chwilę miałam ochotę cofnąć się do sypialni, udawać, że śpię. Ale weszłam. Bo wypadało. Bo może też chciałam poczuć się częścią świątecznych przygotowań.
– Masz drugą deskę? – zapytałam, siadając przy stole.
Halina spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem. Uśmiechnęła się.
– Jasne, wzięłam dwie. Wiedziałam, że dołączysz.
Zaczęłyśmy razem kroić kandyzowaną skórkę pomarańczową. Dzieci wsypywały bakalie, trochę przy okazji podjadając. Śmiały się, miały białe nosy od mąki. A ja patrzyłam na Halinę. Miała zmarszczki wokół oczu, jak Paweł, kiedy się uśmiechał.
Po południu rozłożyłyśmy farbki, łyżki, serwetki. Halina pokazywała dziewczynkom, jak owijać jajka liśćmi pietruszki i zawijać w pończochy. Były zachwycone.
– Mama też kiedyś tak robiła? – zapytała Ola.
Zamarłam. Ale Halina spokojnie odpowiedziała:
– Tak, i była w tym lepsza ode mnie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilę w kuchni zapadła cisza. Potem Lena chlapnęła farbą na podłogę i znowu słychać było śmiech.
Wieczorem, kiedy dziewczynki poszły spać, zostałyśmy same przy herbacie.
– On byłby z ciebie dumny – powiedziała nagle Halina.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
– Ty też dobrze sobie radzisz – odparłam cicho.
To były pierwsze ciepłe słowa, które między nami padły od lat.
Nie mogłam powstrzymać łez
W Wielki Czwartek wieczorem dzieci nie chciały iść spać.
– Babciu, opowiedz nam bajkę! – krzyczały jedna przez drugą.
Halina, zamiast sięgnąć po książkę, spojrzała na mnie pytająco. Skinęłam głową. Miała prawo. One miały prawo.
– Dobrze, ale nie bajkę. Opowiem wam o waszym tacie.
Ola od razu usiadła po turecku na dywanie, Lena przytuliła się do poduszki. Ja stanęłam przy framudze, niezauważona, ale słuchałam każdego słowa.
– Wasz tata miał może siedem lat, kiedy pierwszy raz robił pisanki. Tyle że zamiast jajek ugotowanych... pomalował surowe. A potem chciał pokazać mi, jak pięknie wyglądają. No i... upuścił całą misę na podłogę.
Dziewczynki zaczęły chichotać.
– A jak schował się pod stół i zjadł pół mazurka, zanim przyszli goście? – Halina roześmiała się, a głos jej lekko drżał. – Zawsze miał łobuzerskie oczy. Takie jak Ola.
Usiadłam w kuchni. Nie chciałam płakać przy dzieciach. Siedziałam w ciemności, słyszałam ich śmiech za ścianą, a łzy same płynęły.
Po chwili ktoś stanął w drzwiach.
– Alicja... – Halina. Podeszła, usiadła obok. – Przepraszam, nie chciałam...
– Nie, dobrze, że im o tym mówisz. One muszą go znać. A ja... ja nie wiem, czemu tak długo cię nie zapraszałam.
Zamilkła. Potem wyszeptała:
– Ja też nie dzwoniłam. Bałam się, że mnie tu nie chcesz.
Siedziałyśmy tak długo. W ciszy, z kubkami letniej herbaty, z cieniem Pawła między nami. Ale już nie bolesnym.
Tego było nam trzeba
W sobotę rano dziewczynki wstały wcześniej niż zwykle. Ubrały się w odświętne sukienki, które kazały przygotować już dzień wcześniej. Lena z dumą niosła koszyczek. Ola trzymała drugi – przygotowany przez Halinę. Wypełniony pisankami, chrzanem, solą, barankiem i maleńką babką.
– Mamo, czy babcia może trzymać mnie za rękę? – zapytała Lena.
Skinęłam głową. A Halina, wzruszona, ujęła obie dziewczynki pod ręce. Szłyśmy tak przez osiedle, wśród innych rodzin, wśród spojrzeń, które kiedyś pewnie by mnie irytowały. Teraz... czułam coś innego. Nie wstyd. Nie dumę. Spokój.
Przed kościołem stali znajomi. Jedna sąsiadka z klatki wykrzyknęła:
– Halinka! To twoje wnuczki?
Teściowa zadrżała, ale zaraz odpowiedziała z uśmiechem:
– Tak. Moje kochane wnuczki.
Ola spojrzała na nią spod rzęs, Lena przytuliła się mocniej.
W kościele było tłoczno. Dzieci niecierpliwie podskakiwały w ławkach. Halina tłumaczyła im szeptem znaczenie każdego elementu w koszyczku. Obserwowałam je, z boku, jak widz.
A potem coś się we mnie poruszyło.
Może to był ten zapach kiełbasy, może śmiech dzieci, może dłoń Haliny, która odgarnęła włosy z czoła Oli, tak naturalnie, jakby robiła to codziennie.
Spojrzałam w stronę ołtarza i pomyślałam:
„Może właśnie tego potrzebowałyśmy. Nie nowej tradycji. Ale starej, z nowym sercem”.
Potrzebowałyśmy się nawzajem
Obudził mnie zapach pieczonego mięsa i śmiech dzieci dobiegający z kuchni. Była niedziela, Wielkanoc. Lena wbiegła do pokoju z pomalowanym jajkiem i okrzykiem:
– Mamo! Ola schowała jajka w ogrodzie! A babcia mówi, że jak znajdę złote, to będę miała szczęście przez cały rok!
Złote jajko? Spojrzałam pytająco na Halinę, która właśnie wkładała do piekarnika drugą porcję pasztetu.
– To stara zabawa z mojej wsi. Trochę sprejowanego brokatu i mamy magię – mrugnęła do mnie.
Dzień był słoneczny, jakby wbrew prognozom. Dziewczynki biegały po ogrodzie, szukając jajek, a my z Haliną siedziałyśmy na tarasie. Pomiędzy nami filiżanki, pascha, trochę ciszy. Takiej dobrej.
– Dawno nie miałam tak spokojnych świąt – powiedziała Halina, poprawiając okulary.
– Ja chyba nigdy – odparłam szczerze.
Potem był obiad. Wspólny. Bez napięcia. Ola opowiadała o tym, że chce kiedyś prowadzić cukiernię, Lena – że chce być archeologiem, żeby odkopywać „skamieliny pisanek”. Halina śmiała się głośno, bez skrępowania. Ja też. W którymś momencie złapałam się na tym, że po prostu... dobrze się bawię.
Po południu dzieci usnęły na sofie, przytulone do siebie. Włączyłam cicho radio. Przez chwilę siedziałyśmy z Haliną w milczeniu. Potem powiedziałam:
– Dziękuję, że przyjechałaś. One cię potrzebują.
Spojrzała na mnie uważnie.
– A ty?
Wzięłam głęboki oddech.
– Ja chyba też.
I tak siedziałyśmy – dwie kobiety, kiedyś związane tylko przez mężczyznę, teraz przez coś więcej. Przez pamięć, przez dzieci, przez wspólny stół.
Alicja, 37 lat
Czytaj także:
- „Marzyłam o spokojnym ślubie, ale siostra miała inne plany. Odstawiła scenę jak z tandetnej telenoweli”
- „Wielkanoc z żoną i matką była dla mnie jak utknięcie między młotem a kowadłem. O rodzinnej sielance nie było mowy”
- „Teściowa miała mi pomóc przy dzieciach, a zamiast tego leży i pachnie. Przecież obowiązkiem babci jest dbanie o wnuki”