„Wygrałam w zdrapce 100 tysięcy i zalała mnie fala nagłych odwiedzin. W morzu fałszywców był tylko 1 bezinteresowny”
„W kiosku spojrzałam na te kolorowe zdrapki. Wzięłam jedną. Ot tak. Dla zabawy. Zdrapałam paznokciem już przy wyjściu – Pomyślałam, że coś się nie zgadza. Odruchowo weszłam z powrotem do kiosku. – Może mi pani sprawdzić, czy coś wygrałam? – Proszę pani, pani wygrała sto tysięcy złotych! Zamarłam”.

- Redakcja
Jestem wdową i mieszkam sama w trzypokojowym mieszkaniu na drugim piętrze bloku z wielkiej płyty. Miasteczko niewielkie, niby wszyscy się znają, ale tak naprawdę – co kto ma w lodówce, wie tylko on sam. Mój dzień to schemat: herbata z sokiem malinowym o szóstej rano, potem „Pytanie na śniadanie”, krzyżówka z „Angory”, obiad, drzemka, wieczorem „Ojciec Mateusz” i telefon do Basi, jeśli łaskawie odbierze.
Od kiedy Stefan zmarł, minęło dziesięć lat. Tęskniłam na początku, oj, bardzo. Ale z czasem człowiek się przyzwyczaja. Najpierw jest pustka, potem cisza, potem... ulga. Taka spokojna samotność. Z nikim się nie kłócisz, nikt nie włącza telewizora za głośno, nie zostawia brudnych szklanek w zlewie. Czasem tylko brakuje mi tego, że ktoś obok ziewnie, kichnie albo się uśmiechnie znad gazety.
Zimą, jak zawsze, ciepło się ubrałam i wyszłam po chleb. W kiosku koło piekarni spojrzałam na te kolorowe zdrapki. Jedna miała rysunek choinki i napis „Zimowa Szansa”. Wzięłam jedną. Ot tak. Dla zabawy. Zdrapałam paznokciem już przy wyjściu – śnieżynka, dzwonek, dzwonek. Pomyślałam, że coś się nie zgadza. Odruchowo weszłam z powrotem do kiosku.
– Może mi pani sprawdzić, czy coś wygrałam? – zapytałam, podając zdrapkę dziewczynie z czerwonymi paznokciami.
Zerknęła, uniosła brwi i wpisała coś w komputerze. I wtedy spojrzała na mnie innym wzrokiem.
– Sto tysięcy – powiedziała cicho. – Proszę pani, pani wygrała sto tysięcy złotych...
Zamiast skakać z radości, zamarłam. Poczułam, jak ręce mi drżą.
– Przepraszam... A co ja mam teraz z tym zrobić? – spytałam, a głos mi się załamał. – Ja nawet karty bankomatowej nie mam...
Wygrałam i należało mi się
Najpierw nie mówiłam nikomu. Trzymałam ten kupon w szufladzie z bielizną, zawinięty w serwetkę po komunii Basi. Przychodziłam do niego co rano, jak do świętego obrazka. Patrzyłam, dotykałam i chowałam z powrotem. A potem, któregoś dnia, gdy Czesiek wpadł na kawę, nie wytrzymałam.
– Czesiek, ja coś wygrałam – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Sto tysięcy.
Zamarł na chwilę z łyżeczką w ręku, a potem wybuchnął śmiechem.
– No to teraz piec wreszcie zmienisz! – zawołał. – Ten twój to przecież trup na resorach. Jeszcze trochę i sam się rozpadnie.
Miał rację. Stary piec straszył od lat, rzęził, ciekł i dymił. A ja się uparcie łudziłam, że jeszcze kolejny sezon wytrzyma. Po tygodniu miałam już nowy piec, biały, z elektroniką i jakimś trybem eko, którego nie umiałam włączyć. Do tego wymieniłam okna, zamówiłam rolety, kupiłam nowy dywan do salonu i wreszcie zasłony, takie jak zawsze chciałam – bordowe, ciężkie, z miękkiego weluru. Basia zadzwoniła następnego dnia. Ostatnio kontaktowałyśmy się raz na dwa tygodnie, a tu nagle:
– Mamo, jak się czujesz? – zapytała słodko. – A może przyjechać na weekend?
– Skąd ten nagły zapał? – spytałam, nie kryjąc zdziwienia.
– Tęskniłam – powiedziała, ale coś w jej głosie zabrzmiało fałszywie.
Niecałe dwa dni później zadzwoniła kuzynka Hanka z Gdyni, której nie widziałam od pogrzebu Stefana.
– Grażynko, kochana, tak sobie o tobie myślałam… Jak się trzymasz? – trajkotała, zanim zdążyłam odpowiedzieć. – Może byśmy się spotkały?
Potem był Paweł z Łodzi, syn ciotki Wandy, chyba. Przynajmniej tak twierdził.
– Ciociu, słyszałem… gratuluję. Dobrze, że coś dobrego się wydarzyło, należy ci się!
Należało mi się, to prawda. Ale czemu akurat teraz wszyscy to zauważyli? Basia przyjechała w niedzielę. Przywiozła sernik i trochę za dużo uśmiechów. Pochwaliła zasłony, piec i nowe firanki, choć nigdy wcześniej ich nie komentowała.
– Mamo, zawsze mówiłam, że powinnaś się sobą zająć – zaczęła. – A może byśmy ci pomogli te pieniądze zainwestować?
Zatrzymałam się przy czajniku.
– Jak to, zainwestować?
– No wiesz, żeby nie leżały, tylko pracowały. Można kupić mieszkanie na wynajem albo coś pod działalność gospodarczą.
Nie odpowiedziałam. Postawiłam czajnik i nalałam wrzątku do filiżanek. Pachniało herbatą z maliną, jak zawsze. Poczułam mieszankę zadowolenia i niepokoju. Z jednej strony – miałam. Wreszcie coś miałam. Z drugiej – zaczęłam się zastanawiać, kto teraz naprawdę się cieszy, a kto tylko przelicza.
Zalała mnie fala odwiedzin
Nigdy nie miałam tyle gości. Przez ostatnie pięć lat moje drzwi otwierały się może raz w miesiącu, a teraz – co dwa, trzy dni ktoś pukał. Najpierw kuzynka Hanka, potem jej syn Jasiek, student podobno, ale jakoś bez książek. Później przyszła sąsiadka z parteru, ta z kotem, z którą nie rozmawiałam od czasu, gdy pomyliła moje drzwi z drzwiami śmietnika. Przychodzili z sernikiem, herbatą, a czasem z niczym, tylko z uśmiechem. Wszyscy się interesowali. Każdy chciał wiedzieć, co u mnie, jak się czuję, czy nie potrzeba pomocy. A potem, niby od niechcenia, temat schodził na pieniądze.
– Wiesz, Grażynko – zaczęła któregoś dnia Hanka, kiedy siedziałyśmy przy stole – mój Jasiek to by na studia chciał, ale teraz wszystko takie drogie...
Nie spojrzałam na nią. Mieszałam herbatę.
– Tyle się mówi o tym, żeby inwestować w młodych – ciągnęła dalej. – On by może i pracował, ale jak? Dla niego to teraz najważniejszy moment w życiu. I tak sobie pomyślałam...
Nie dokończyła, ale ja już wiedziałam. Czesiek przyszedł któregoś dnia i zapytał wprost:
– Ty, Grażyna, ty masz teraz tych krewnych więcej niż ja znajomych na cmentarzu. Ty w ogóle jeszcze rozpoznajesz, kto jest kto?
Wzruszyłam ramionami.
– Pamiętam nazwiska. Twarze już mniej.
– A ty ich słuchasz?
– Czasem. Czasem tylko udaję.
– Nie boisz się?
– Czego?
Spojrzał na mnie poważnie.
– Że cię wyczyszczą. Jak nie rękami, to słowem.
Westchnęłam. Nie byłam głupia. Po prostu człowiek lubi wierzyć, że jak ktoś mówi „ciociu”, to znaczy „lubię cię”, a nie „liczę na twoją kasę”. Wieczorem siedziałam sama w kuchni i przyglądałam się pustej szklance po kompotach, które kiedyś podarowałam Basi. Wtedy naprawdę się ucieszyła, że je ode mnie dostała. Dzisiaj ucieszyłaby się bardziej, gdybym miała dla niej przelew.
– Nie o studia tu chodzi – powiedziałam do siebie cicho – tylko o to, że zwęszyli łatwą gotówkę.
Zaczęłam liczyć, ile jeszcze takich odwiedzin wytrzymam, zanim znowu zostanę sama. I ile jestem w stanie wydać, zanim przestanę być potrzebna.
Pieniądze zaczęły się kończyć
Wszystko działo się jakby poza mną. Rachunki płaciły się same, okna lśniły, kuchnia była jak z folderu reklamowego. A ja któregoś ranka otworzyłam zeszyt, w którym zapisywałam wydatki, i uświadomiłam sobie, że zostało mi ledwie kilka tysięcy. Sto tysięcy – ta suma, która brzmiała jak wygrana życia, zniknęła między rachunkami, prezentami, nowymi rzeczami, i – przede wszystkim – ludźmi.
Pamiętam dokładnie ten dzień. To była środa. Poszłam do sklepu po mleko i chleb. Ekspedientka, ta młodsza, co zawsze mówiła „dzień dobry” z uśmiechem, spojrzała jakby chłodniej. Może tylko mi się wydawało, ale poczułam, że coś się zmieniło. Nikt nie dzwonił. Nikt nie przyszedł. Basia napisała sms: „Mamo, przepraszam, teraz mam trudny okres w pracy. Odezwę się w weekend”. Weekend minął. Milczenie. Potem kolejny tydzień. Cisza. Znowu siedziałam w kuchni, ale już bez tej herbaty z maliną. Patrzyłam na nowy piec. Taki piękny, taki porządny. Mógłby grać w jakimś serialu. Ale ja siedziałam naprzeciwko i czułam, jakbym patrzyła na drogą pomyłkę.
– To nie była żadna wygrana – powiedziałam na głos. – To była naga prawda. Taka, której nikt nie mówi na głos.
Bo przecież oni nie przyszli do mnie. Przyszli do tych pieniędzy. A jak zniknęły, zniknęli i oni. Przez chwilę pomyślałam, żeby zadzwonić do kogoś. Do Basi, do Hanki, nawet do Pawła. Ale zaraz potem uświadomiłam sobie, że nie wiem, co im powiedzieć. „Cześć, tu Grażyna. Pieniądze się skończyły. Zostałam tylko ja”. Zrobiłam sobie kanapkę z serem. Usiadłam przy stole i jadłam powoli, patrząc w okno. Życie szło dalej, jak zwykle. Tylko już bez fanfar.
Mój spokój i prawda za 100 tysięcy
Z początku cisza bolała. Słyszałam tykanie zegara, kapanie kranu, skrzypienie drzwi balkonowych. Dźwięki, których wcześniej nie zauważałam, teraz były jak echo tego, co odeszło. Ale z każdym dniem przestawałam je słyszeć. Albo przestawały mi przeszkadzać. Wróciłam do starych rytuałów. Herbatka o szóstej. Krzyżówki. Spacer z Cześkiem, który znów wpadał, ale już nie pytał o pieniądze, tylko o to, co w telewizji.
– To jak tam, Grażyno, znowu na stare śmieci wracasz? – rzucił któregoś dnia, kiedy zobaczył, że podlewam pelargonie na balkonie.
– Cisza za sto tysięcy – odpowiedziałam. – Dobra cena, nie?
Uśmiechnął się bez słowa. I tylko tyle. Nic więcej mi nie było trzeba.
Grażyna, 67 lat
- „Teściowa upokarzała mnie publicznie, więc postanowiłam się zemścić. Szkoda, ze nie wiedziała, z kim ma do czynienia”
- „Na plaży w Rowach młody ratownik szybko złapał mnie w swoją sieć. Ale okazałam się kroplą w morzu jego zdobyczy”
- „Gdy na weselu pojawiła się była mojego męża, przeczuwałam kłopoty. Ale nie podejrzewałam, że tak się to skończy”