Reklama

Nie mieliśmy nigdy dużo, ale wystarczająco. Nasze mieszkanie było nieduże, ale przytulne. Marek – mój mąż – to człowiek łagodny, trochę zamknięty, ale obecny. Nasza córka, Hania, miała w sobie całe słońce tego domu. Lubiłam porządek, ciepłe światło w kuchni, domowe obiady i to uczucie, że dbam o coś więcej niż tylko o meble. Relacja z teściową, Barbarą, od początku była... chłodna. Uprzejma, ale chłodna. Nigdy nie powiedziała nic wprost, ale było coś w jej spojrzeniu, co ustawicznie przypominało mi, że jestem „spoza układu”. Nie przyjęła mnie z otwartymi ramionami – raczej z akceptacją na zasadzie: „Skoro Marek wybrał, trudno”. Nigdy się nie kłóciłyśmy. Ale też – nigdy naprawdę od serca nie rozmawiałyśmy.

Reklama

Starałam się. Naprawdę. Zapraszałam ją na obiady, pamiętałam o imieninach, przynosiłam ciasta i laurki od Hani. Czasem pokiwała głową, czasem pochwaliła dziecko. Ale między nami zawsze był mur – cichy, grzeczny, zbudowany z niedomówień. Kiedy zbliżał się Dzień Matki, chciałam podarować jej coś innego niż kolejną różę w doniczce. Wiedziałam, że Barbara skarżyła się ostatnio na bolące plecy. Siedziała długo przy stole, na twardym, starym krześle. Pomyślałam – skoro nie mogę się zbliżyć słowami, może zbliżę się gestem.

Szukałam długo. Wybrałam coś eleganckiego, prostego, z podparciem pod plecy. Dobre krzesło. Zapakowałam je starannie w kolorowy elegancki papier, przewiązałam wstążką. Dodałam bilecik: „Dla Ciebie – żeby było wygodniej. Od serca. Julia”. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie zrobiłam coś niewybaczalnego.

Nietrafiony prezent na Dzień Matki

Była pogodna niedziela. Niebo czyste, słońce świeciło w okna, aż chciało się wierzyć, że wszystko pójdzie dobrze. Marek zaparkował pod blokiem mamy, a ja z trudem wytaszczyłam ten wielki pakunek. Hania niosła laurkę, z której wystawały naklejki i sypał się brokat.

– Mamo, a babcia się ucieszy? – zapytała.

– Na pewno – odpowiedziałam, choć coś mnie ścisnęło w żołądku.

Barbara otworzyła drzwi, jak zwykle wyprostowana, z chłodnym półuśmiechem.

– Dzień dobry, mamo. Wszystkiego najlepszego – powiedział Marek, całując ją w policzek.

– Dzień dobry – skinęła głową, patrząc badawczo na pakunek.

W salonie rozpakowałam krzesło, ustawiając je tuż przy stole.

– To dla ciebie, mamo. Wiem, że dużo siedzisz przy robótkach, a tamto krzesło już trochę... – zawahałam się. – Wybrałam takie z podparciem lędźwiowym. Żeby było wygodnie. I ładne, pasuje do mebli.

Barbara spojrzała na krzesło jak na coś niepokojącego. Zmarszczyła brwi.

Nie jestem żadną staruszką, której trzeba współczuć – powiedziała chłodno.

Zamarłam.

– Ależ... to nie o to chodzi. Chciałam tylko...

– Sama wiem, czego potrzebuję – przerwała mi. – Nie trzeba mi niczego kupować. A już na pewno nie... mebli.

Marek w milczeniu patrzył w bok. Hania przyglądała się scenie z szeroko otwartymi oczami.

Wyszliśmy wcześniej, niż planowaliśmy. W samochodzie już po wszystkim zapytałam:

– Czy ja naprawdę zrobiłam coś złego?

Marek tylko westchnął i powiedział:

– Z mamą nigdy nie wiadomo.

Upokorzyłam ją tym podarunkiem

Po tej wizycie zrobiło się... dziwnie pusto. Jakbyśmy zostawili coś w tym salonie Barbary i nie mogli już po to wrócić. Nie zadzwoniła do nas. Nie napisała. Przez kolejne dni nie odebrała żadnego mojego telefonu. Pomyślałam: może jest zajęta. Może potrzebuje trochę czasu.

– Dzwoniłaś do mamy? – zapytałam Marka któregoś wieczoru.

– Dzwoniłem. Odebrała po trzecim razie. Mówiła, że nie czuje się najlepiej.

– I tyle?

Wzruszył ramionami.

– Powiedziała, że nie ma ochoty na sztuczne rozmowy.

Zamrugałam.

– To o mnie?

Marek spuścił wzrok. Przez chwilę dłubał palcem w skrawku obrusu.

– Stwierdziła, że ją upokorzyłaś tym krzesłem.

– Czym? – niemal podniosłam głos. – Krzesłem? Dobrym, wygodnym? Z troski?

– Julia… wiem. Ale ona to odebrała inaczej.

Zaczęłam szukać sensu tam, gdzie go nie było. Rozmawiałam z Anką, przyjaciółką.

– Wiesz, co powiedziała? Że ją „upokorzyłam”.

Anka uniosła brwi.

– Może odebrała to jako komentarz do swojego życia? Że sobie nie radzi? Że nie wystarcza?

– Ale ja chciałam jej tylko pomóc. Kupić coś praktycznego. I od serca.

– I tu jest problem. Nie każdy potrafi przyjąć czyjąś bezinteresowną pomoc.

Chciałam jeszcze coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zaczęłam wycofywać się z tej relacji. Nie dzwoniłam. Nie pisałam. Ale bolało. Nie dlatego, że mnie odrzuciła. Ale dlatego, że nie chciała nawet zapytać, co naprawdę miałam na myśli.

Żal nie znika, gdy się go ignoruje

Minęły dwa tygodnie, a cisza stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Barbara nie pojawiła się na imieninach Marka. Nie zadzwoniła nawet do Hani z życzeniami na Dzień Dziecka. To już nie była obraza – to był jawny bojkot. Marek wrócił pewnego dnia z obiadu u matki. Zostałam w domu z Hanią – przeziębienie, nic poważnego. Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, wiedziałam, że coś się wydarzyło.

– Co się stało? – zapytałam od razu.

Zdjął marynarkę, odwiesił ją powoli.

– Mama… mówiła o tobie.

– No proszę – uniosłam brew. – Po miesiącu ciszy.

– Twierdzi, że robisz te wszystkie rzeczy, żeby dobrze wypaść. Że wszystko robisz na pokaz.

Zdębiałam.

– Na pokaz?! Że co? Że krzesło to była jakaś… pokazówka?

– Julia… ja cię znam. Wiem, że to nieprawda. Ale ona uważa, że chcesz kontrolować wszystko. Nawet jej wdzięczność.

Usiadłam na kanapie. Wszystko mi opadło. Nie wiedziałam, czy czuję złość, czy zmęczenie. Miałam poczucie, że walczę z czymś, czego nie da się przezwyciężyć.

– Nigdy nie prosiłam jej o nic – powiedziałam powoli. – Nie chciałam podziękowań, poklasku. Chciałam, tylko żeby mogła wygodnie usiąść i nie bolały jej plecy.

Marek milczał. Patrzył na mnie z tym samym rozdarciem, które widziałam od dawna – pomiędzy matką a mną. Po tym przestałam próbować. Tylko że żal nie znika, gdy się go ignoruje. Zaczyna rosnąć powoli i po cichutku.

Chciałam, żeby czuła się ważna

W lipcu zdecydowałam się na coś, czego wcześniej unikałam. Napisałam do Barbary. Krótko, bez sentymentów: „Czy możemy się spotkać i porozmawiać? Nie chcę, żeby było między nami źle”. Odpowiedź przyszła po kilku godzinach. Jedno zdanie: „Nie widzę potrzeby. Wszystko już zostało powiedziane”.

Stałam wtedy w kuchni, z telefonem w ręku, i czułam, jak wszystko we mnie tężeje. Ale po kilku dniach i tak pojechałam. Bo nie umiem zostawić czegoś w zawieszeniu. Bo chciałam raz jeszcze spróbować. Zabrałam sernik, jej ulubiony. Hania zrobiła rysunek, który wsunęłam do torebki. Barbara otworzyła drzwi z wyraźnym zaskoczeniem.

– Nie mówiłam, żebyś nie przychodziła? – powiedziała chłodno. – Nie wiem, co chcesz tym osiągnąć?

– Rozmowę – odparłam cicho.

Usiadłyśmy w salonie. Krzesło, to moje, stało w kącie. Wciąż nieużywane, z oryginalną metką na nodze.

– Mamo… – zaczęłam – ja naprawdę nie chciałam cię urazić. To był gest troski, nie krytyka. Nie chodziło o litość.

– Ja nie potrzebuję niczyjej troski – przerwała. – Całe życie radziłam sobie sama. Nie musisz mi urządzać domu.

Spojrzałam na nią.

– Ale może ktoś po prostu chciał, żeby ci było wygodniej? Żebyś czuła, że jesteś ważna?

Zamilkła. Ja też.

Po piętnastu minutach wyszłam. Drzwi zamknęły się powoli, cicho.

Odsunęłam się tak samo jak ona

Minął kolejny miesiąc. Nie dostałam żadnej wiadomości. Żadnego „dziękuję”, żadnego „przepraszam”, choć nie wiem nawet, czy tego jeszcze oczekiwałam. Pogodziłam się z tym, że niektóre rzeczy po prostu nie wracają na swoje miejsce. Aż któregoś dnia dostałam od znajomej zdjęcie z rodzinnego przyjęcia – urodziny syna kuzynki Marka. Barbara urządzała je u siebie. I była na tym zdjęciu. Uśmiechnięta. W eleganckiej sukience. I siedziała… na krześle! Moim krześle!

Przez chwilę patrzyłam w ekran, nie wiedząc, co czuję. Radość? Że jednak go używa? Że uznała, że jest wygodne? Czy może coś zupełnie odwrotnego – rozczarowanie, że zrobiła to po cichu, bez słowa?

Wieczorem, kiedy Hania już spała, pokazałam zdjęcie Markowi.

– Aha – powiedział tylko. – No, przynajmniej się przydało.

– Tylko że… nie powiedziała mi nic. Ani jednego zdania. Nawet nie wiem, co to wszystko ma znaczyć.

Marek podrapał się po szyi, zmieszany.

– Może zrozumiała, że miałaś dobre intencje. Ale przecież wiesz… Ona nie umie powiedzieć, że ktoś inny miał rację, ani że popełniła błąd.

– Tylko że ja już nie chcę snuć domysłów. Mam dość ciszy, która ma być znakiem zgody.

Odłożyłam telefon, zgasiłam lampkę. Czułam, że coś się we mnie zamknęło. Nie obraziłam się. Po prostu… odsunęłam się. Po cichu. Tak samo, jak ona wcześniej.

Cień wzajemnego zrozumienia

Wrzesień był niespodziewanie chłodny. Hania zaczęła szkołę, a ja powoli wracałam do pracy, do rytmu, do siebie. Zaparzałam herbatę wcześniej niż zwykle, wieczory spędzałam z książką na kolanach. Czułam, że coś się zmieniło. Może nie ostatecznie. Ale wystarczająco, bym już nie musiała się tak wewnętrznie szarpać. Pewnego popołudnia wyszłam na spacer. Przechodziłam niedaleko bloku teściowej. Barbara siedziała na balkonie. Znowu na moim krześle. Tym samym, którego kiedyś nie chciała nawet rozpakować. Miała koc na kolanach, filiżankę kawy, wyglądała spokojnie. Nawet pogodnie. Nie doszło między nami do pojednania, objęć, wielkich słów. Ale jednak pojawił się cień wzajemnego zrozumienia. Nie zadzwoniłam do niej. I nie oczekiwałam, że ona się do mnie odezwie. Nie chciałam i nie musiałam też już nic nikomu udowadniać.

Julia, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama