Reklama

Nasz pies od dwóch dni cierpiał na jakąś niestrawność. Musiałem wyprowadzać go na dwór co 2–3 godziny, bo z taką częstotliwością piszczał pod drzwiami.

Reklama

Było grubo po północy, gdy znowu poleciał do przedpokoju. Żona i dzieci dawno spały, narzuciłem więc na piżamę spodnie od dresu i kurtkę, zapiąłem psiakowi smycz i poprowadziłem go do parku. Nie bałem się. Któreś z rodziców Borysa musiało być postawnym wilczurem, bo odziedziczył ten wygląd. Budził respekt.

Na skraju parku odpiąłem smycz.

– Idź – powiedziałem, wiedząc, że pies będzie się trzymał blisko.

To mądre stworzenie… Popatrzyłem w niebo, na pełnię księżyca, zamyśliłem się.

Obowiązek wyprowadzania psa spadł na mnie, kiedy pół roku temu straciłem pracę. Zlikwidowano fabrykę, w której pracowałem od 15 lat. Nowej pracy nie mogłem znaleźć, więc pogodziłem się z tymczasowym statusem bezrobotnego i wziąłem na siebie dużą część domowych obowiązków. Ludka, moja żona, pracowała, syn i córka chodzili do szkoły, a ja nie chciałem być darmozjadem, więc umówiliśmy się z żoną, że w dni, kiedy nie mam rozmów o pracę, będę odwoził i przywoził dzieci ze szkoły, gotował obiady, sprzątał…

A że ofert zatrudnienia było jak na lekarstwo, stałem się „gospodynią domową” pełną gębą. Ku własnemu zdziwieniu całkiem dobrze radziłem sobie w nowej roli. I dobrze się w niej czułem. Po raz pierwszy w dorosłym życiu nie musiałem zrywać się bladym świtem, miałem czas dla żony i dzieci, natomiast gotowanie i sprzątanie wcale nie były takie straszne.

Chętnie też chodziłem na długie spacery z Boryskiem. Mogłem w pełni docenić, jaka to mądra bestia! Gdy dwa lata temu, ulegając wreszcie namowom dzieci, pojechaliśmy do schroniska po psa, byłem sceptyczny. Gdy jednak zobaczyłem przerażonego, wychudzonego szczeniaka, z jakimiś okropnymi ranami na głowie, serce mi skruszało. Żona i dzieci czuli podobnie.

Borys pod naszą opieką szybko wydobrzał, zawojował całą naszą czwórkę. Był ciekawski i pocieszny. Uwielbiał się uczyć. Podczas spacerów nie odmawiałem mu więc tej przyjemności. Nauczyłem go kilku sztuczek – na przykład na komendę „pies nie żyje”, Borys leżał bez ruchu, a na hasło „piruet”, kręcił się niczym baletnica. Nie można się było nie roześmiać!

Zewsząd wypadli na mnie faceci w kominiarkach!

Borys miał też wybitny dar do wyszukiwania na spacerach różnych łupów, które przynosił mi ze szczęściem w oczach. Niemal codziennie wyjmowałem mu więc z pyska połamane zabawki, części od rowerów i inne, walające się po parku śmieci…

O, znowu! Dzięki jasnemu księżycowi dokładnie widziałem, że wychodzący z krzaków Borys trzyma coś w pysku. Gdy podszedł, zabrałem mu znalezisko. Co tym razem? Podniosłem przedmiot do oczu. Saszetka?! Czymś wypełniona?

Na ziemię! Na ziemię! Policja! – usłyszałem nagle przerażające krzyki.

W sekundę zrobiło się jasno, zza drzew zaczęli wybiegać jacyś ludzie. Na twarzach mieli kominiarki. Dwóch dopadło do mnie. Mieli pistolety i mierzyli we mnie.

– Kładź się na twarz!!! – wrzeszczeli.

Byłem w szoku, serce waliło mi jak młot. Intuicyjnie chwyciłem Borysa za obrożę.

– Leżeć! – wydałem psu komendę i razem z nim położyłem się na ziemi; trząsł się ze strachu nie mniej niż ja.

Jest agresywny? – usłyszałem pytanie.

– Nie – odparłem, choć wcale nie miałem pewności, czy Borys ze strachu nie rzuci się na tych ludzi; wtedy go zastrzelą!

Chwyciłem mocniej psią obrożę, przysunąłem Borysa do siebie.

– Puść psa, my się nim zajmiemy!

Z wielkim oporem zdjąłem rękę z Borysa. W tym samym momencie poczułem, jak na obu dłoniach zaciskają mi się kajdanki. Odwróciłem lekko twarz. Ci ludzie wyglądali jak antyterroryści. Tylko czego mogli chcieć ode mnie?! Byłem sparaliżowany strachem. Bałem się odezwać. Podnieśli mnie i powlekli w stronę radiowozu. Wepchnęli mnie do auta. Za chwilę wskoczył Borys przyprowadzony przez jednego z policjantów. Miał opuszczone uszy i trząsł się jak galareta.

– Psa też bierzemy – zakomenderował zamaskowany, a ja poczułem cień ulgi.

Na komendzie zaprowadzili mnie i Borysa do jakiegoś pokoju. Czekało tam już trzech policjantów. Jeden z nich wezwał przez telefon jakiegoś Krzyśka, po czym zwrócił się do mnie:

– To fachowiec od psów policyjnych. Zajmie się pańskim zwierzakiem w czasie, kiedy my będziemy pana przesłuchiwać.

Przesłuchiwać?!

Nie wiedziałem, czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy po prostu śnię jakiś głupi sen. Chciałem uszczypnąć się w ramię, ale wciąż nie zdjęli mi kajdanek.

– Ma pan prawo zadzwonić do swojego adwokata – usłyszałem.

– Adwokata?! – wyrwało mi się. – W życiu nie miałem adwokata!

W końcu mnie rozkuli i pozwolili zadzwonić do Ludki. Skłamałem zaspanej żonie, że jestem na policji, bo byłem świadkiem wypadku. I nie wiem, o której wrócę.

Policjanci zaczęli wypytywać, jak się nazywam, gdzie mieszkam, gdzie pracuję. Gdy spisali dane, przeszli do sedna:

– Gdzie przetrzymujecie porwanego? – usłyszałem pytanie.

– Ja… Jakiego porwanego? – wystękałem, nic z tego nie rozumiejąc.

– Podjął pan okup za porwanego Sławomira Grajka. Pytam, gdzie go przetrzymujecie?! – jeden z policjantów był naprawdę ostry.

– Okup? – bełkotałem zdziwiony.

– Niech pan nie udaje! Pies przyniósł panu okup z wyznaczonego miejsca!

Nagle wszystko zrozumiałem. Borys znalazł w parku saszetkę, w której były pieniądze! Ale ja nie miałem o tym pojęcia! Siedziałem tam roztrzęsiony i próbowałem wyjaśnić, że to pomyłka. Ale gdzie tam! Na dworze robiło się już jasno, a oni dalej mnie zadręczali pytaniami.

Sugerowali udział w porwaniu. Raz prośbą, raz groźbą. Myślałem, że oszaleję! Chciało mi się jeść i spać, byłem wyczerpany. Nie wiem, jakby to się skończyło, gdyby nagle nie zaterkotał telefon. Jeden z mundurowych odebrał go, po czym wyraźnie zbladł. Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie wyraźnie zmieszany.

– Panie Zawilski – powiedział. – Bardzo przepraszam, to rzeczywiście pomyłka. Koledzy dorwali prawdziwych porywaczy. Jeszcze raz przepraszam w imieniu policji, postaramy się panu zrekompensować to zamieszanie… Póki co, odwieziemy pana.

Wyszedłem z komisariatu na miękkich nogach. Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem. Policjant, który zajmował się Borysem, czekał na mnie na dworze. Pies oszalał z radości na mój widok. A mundurowy powiedział:

– Fajny i mądry ten pana psiak. Widać, że bardzo pan o niego dba.

Nie chciało mi się już z nikim gadać. Wziąłem Borysa, obaj wsiedliśmy do radiowozu i wróciliśmy do domu.

Żonie opowiedziałem o tej przygodzie dopiero po południu, kiedy wróciła z pracy, a ja zdążyłem odespać nocny koszmar. Wpadła we wściekłość.

– Do sądu ich trzeba podać! Zażądać odszkodowania za straty moralne! – krzyczała.

Ledwo jej to wyperswadowałem. Nie miałem najmniejszej ochoty włóczyć się po sądach. Chciałem jak najszybciej zapomnieć. Ale jakieś dwa tygodnie później listonosz przyniósł mi polecony list. Z policji. Sam komendant wojewódzki zapraszał mnie w nim na spotkanie…

W sali, do której mnie skierowano, było kilku policjantów, wśród nich ci, którzy mnie przesłuchiwali. Wszyscy bardzo mili. Komendant wygłosił krótką mowę, w której bardzo mnie za wszystko przepraszał, a potem wręczył mi ładnie opakowane pudełko.

– To symboliczne zadośćuczynienie, żeby nie miał pan do policji żalu – powiedział, gdy wyjąłem z pudełeczka markowy zegarek.

Nagle komendant oznajmił:

– Mamy do pana jeszcze jedną sprawę. Ale o tym powie komisarz Maj.

Kiedyś ja uratowałem jego, teraz on mnie

Zobaczyłem tego policjanta, który zajmował się feralnej nocy Borysem. I głupio mi się zrobiło, że nawet mu nie podziękowałem. Ale on nie wyglądał na urażonego.

– Panie Januszu – zwrócił się do mnie po imieniu. – Czy znalazł pan już pracę?

– Niestety, nie…

– Bo wie pan, ja doskonale znam się na psach – komisarz uśmiechnął się życzliwie. – Kieruję w komendzie przewodnikami psów policyjnych, jestem też trenerem zwierząt. I tamtej nocy zobaczyłem w Borysie mądrego, świetnie ułożonego czworonoga. Widać, że pan o niego dba, ma serce i podejście. A my w komendzie właśnie szukamy kogoś, kto lubi psy, i mógłby pomagać ich przewodnikom w opiece. Chodzi o karmienie, wyprowadzanie, wożenie do weterynarza. Chcielibyśmy to stanowisko zaproponować panu. Co pan na to?

Co ja na to?! Myślałem, że pod sufit zacznę skakać z radości.

I tak znalazłem naprawdę fajną pracę! Psy, które mam pod opieką, są bardzo mądre i lubię się nimi zajmować. W końcu to psy policyjne – szukają zaginionych ludzi, tropią bandytów. Czworonożni bohaterowie! Polubiły mojego Borysa, więc do pracy chodzimy obaj.

Zaprzyjaźniłem się też z komisarzem Majem. Namówił mnie na niesamowitą rzecz! Otóż razem z Borysem szkolimy się u niego – Borys na psa poszukującego ludzi pod gruzami, ja na jego przewodnika. Zafascynowało mnie to zajęcie, dzięki któremu razem z ukochanym pupilem będę mógł ratować ludzi.

Reklama

Mam więc pracę, pasję, moje życie nabrało nowego wymiaru. A wszystko dzięki kochanemu Boryskowi! Kiedyś ja go uratowałem, zabierając ze schroniska, a teraz on, w pewnym sensie, uratował mnie. To był naprawdę szczęśliwy przypadek.

Reklama
Reklama
Reklama