Reklama

Niektórzy mówią, że życie na osiedlu domków szeregowych to sielanka. I pewnie mają rację – jeśli ktoś lubi porządek, sąsiedzkie plotki i widok idealnie przystrzyżonych trawników. Ja właśnie tak lubię. Mam własny ogródek, który dopieszczam z czułością godną matki – pelargonie w glinianych donicach, bukszpany przycięte co do milimetra, róże pachnące aż na chodnik.

Reklama

To moja oaza

Z sąsiadkami trzymamy się razem. Mamy swoje rytuały: kawa na tarasie u Izy, wymiana sadzonek, czasem wspólny grill z mężami, choć ci głównie narzekają, że znowu muszą. Znamy się niemal na wylot. To taka mikrospołeczność – wszyscy wszystko o sobie wiedzą, i może to czasem bywa irytujące, ale daje też poczucie bezpieczeństwa.

W tym naszym raju była też pani Halina – starsza pani z końca szeregu. Wdowa, samotna, zgryźliwa, ale jaką miała rękę do kwiatów! Jej balkon przez całe lato wyglądał jak tropikalna oranżeria. Pelargonie, begonie, surfinie – wszystkie kwitły jak szalone. Zawsze twierdziła, że trzeba z roślinami rozmawiać. A jak coś mówiła, to raczej ostrym tonem, bo język miała cięty jak brzytwa. Ale i tak ją lubiłyśmy – może przez to, że była sobą.

Pewnej nocy zniknęły bratki z ogródka u Grażyny. Później – tulipany od Beaty. Potem przyszedł czas na moje lilie. A jak w zeszłym tygodniu ktoś wykopał z ziemi świeżo zasadzone róże Izy – zrobiło się poważnie.

Rośliny zaczęły znikać

Na początku myślałyśmy, że to dzieciaki. Ot, głupi żart. Potem ktoś rzucił, że może wandale. Ale nikt nie chciał powiedzieć na głos tego, co i tak wszystkim siedziało w głowie: że to musi być ktoś od nas. Ktoś, kto zna nasze ogródki. Ktoś, komu ufamy.

– Widziałaś, co się stało u Beaty? – Iza podeszła do mnie z samego rana.

Stała już na swoim trawniku z filiżanką kawy i jak zwykle wyglądała, jakby była gotowa na konferencję prasową, nie poranną pogawędkę z sąsiadką.

– Znowu coś zniknęło? – zapytałam, chociaż wiedziałam, że tak.

Kiedy kwiaty zaczęły znikać, wszystko było tylko kwestią czasu. Tym razem padło na bzy, które Beata zasadziła dwa tygodnie temu przy płocie. Ktoś nie dość, że je wykopał, to jeszcze zostawił stertę rozgrzebanej ziemi i porwaną etykietkę ze sklepu ogrodniczego.

– Wyobrażasz sobie? Beata płakała – powiedziała Iza cicho, jakby ta informacja była czymś wstydliwym. – I wiesz co? To musiało się stać nocą. Mój Szymek wrócił z imprezy po drugiej i mówi, że ziemia już była przekopana.

– Czyli nie dzieciaki – rzuciłam, patrząc na własne grządki.

Nic nie zginęło, ale na trawniku znalazłam kilka podeptanych źdźbeł. Nie zwróciłam wcześniej na to uwagi, myślałam, że może kot sąsiadów, ale teraz… Nie byłam już tego taka pewna.

Zaniepokoiliśmy się

– Może jakiś bezdomny? Albo ktoś z tych nowych, co się niedawno wprowadzili – Iza zerknęła znacząco w stronę bliźniaka pod numerem 28, gdzie od miesiąca mieszkała para z Krakowa.

Nie znaliśmy ich jeszcze dobrze, a Iza była typem, który nie ufał nikomu nowemu.

– A może po prostu ktoś, kto zna się na kwiatach. Wiesz, co znikało? Same zdrowe, młode rośliny. Takie, które się jeszcze przyjmą się gdzie indziej – rzuciłam niby mimochodem, ale w mojej głowie już zaczęły układać się podejrzenia.

Iza zmarszczyła brwi.

– Myślisz, że to ktoś stąd?

– Nie wiem, ale jeśli tak, to lepiej się dowiedzieć wcześniej niż później. Zamontuję kamerkę.

– Kamerkę? – zapytała zaskoczona.

– Mam jedną, taką z poprzedniego mieszkania. Niepozorna. Powieszę ją w kuchni, przy oknie. Złapie połowę ogrodu i wejście od strony furtki. Może to nic nie da, ale przynajmniej spróbuję.

Iza spojrzała na mnie uważnie. Wiedziała, że jak coś sobie postanowię, to trudno mnie od tego odwieść.

– Dobra. Ale nie mów nikomu. Jeszcze wyjdzie, że jesteś jakaś paranoiczka.

Podjęłyśmy działania

Wieczorem, kiedy mój mąż przeglądał aukcje ze sprzętem elektronicznym i nawet nie zauważył, że znikam z kuchni na ponad godzinę, zamontowałam urządzenie. Zasłoniłam je firanką, ale tak, by miało czysty obraz. Sprawdziłam kąt, ostrość i włączyłam tryb nocny. Ustawiłam, żeby nagrywało tylko przy ruchu. Czułam się trochę jak bohaterka jakiegoś filmu, ale też byłam zdeterminowana. To było nasze osiedle. Nasze ogródki. Nasze kwiaty.

Następnego dnia Iza przyszła do mnie już po ósmej. Miała na sobie dres i wyglądała, jakby całą noc nie spała.

– No i co? Masz coś? – zapytała od progu, zanim jeszcze zdążyłam zaparzyć kawę.

Podłączyłam kartę do laptopa. Przewinęłam nagranie z nocy. Pierwsze dwie godziny – pusto. Nic. Delikatne ruszenie firanki, może przeciąg. I nagle – ruch. Obraz zadrżał, ale był wyraźny. Na ekranie pojawiła się postać. Niska, szczupła. Latarka w jednej ręce, mała łopatka w drugiej.

– Stop – powiedziała Iza. – Przewiń trochę… jeszcze, jeszcze… o matko.

Postać pochyliła się nad rabatą pod ogrodzeniem. Przez chwilę grzebała w ziemi. Światło latarki przesunęło się po jej twarzy.

– No nie… czy to pani Halina?! – Iza zakryła usta dłonią.

Nie mogłyśmy uwierzyć

Zbliżenie pokazało wszystko. Chustka na głowie, znana sylwetka. Pani Halina, emerytka z końca szeregu, wykopywała moje tulipany z taką wprawą, jakby robiła to od lat.

– Co ona wyprawia… – wyszeptałam.

Iza przez chwilę nie mogła się uspokoić. Najpierw śmiech, potem niedowierzanie. A mnie ogarnęło coś pomiędzy rozczarowaniem a bezradnością.

– Przecież ona zawsze mówiła, że kocha kwiaty… – mruknęłam bardziej do siebie niż do niej.

Iza spojrzała na mnie poważnie.

– I chyba dlatego je zbiera. Tylko nie tam, gdzie powinna.

Zebrałyśmy się we cztery: ja, Iza, Beata i Grażyna. Odczekałyśmy do północy i wyszłyśmy. Schowałyśmy się za krzakami przy drodze, naprzeciwko domu pani Haliny, by zobaczyć, dokąd pójdzie.

Latarnie rzucały długie cienie na chodnik, powietrze było chłodne i pachniało mokrą trawą. I nagle ją zobaczyłyśmy. Pani Halina ruszyła w stronę domu Grażyny, z latarką i szpadelkiem w ręce. Gdy doszła, podwinęła spódnicę i coś grzebała w ziemi, nie zważając na to, że jest praktycznie pod latarnią.

Czuła się bezkarna

– Pani Halino – odezwałam się pierwsza, może zbyt stanowczo.

– Co pani robi? – zapytała Beata z lekkim drżeniem w głosie. – To pani zabierała nasze róże?

Pani Halina powoli się wyprostowała. Trzymała w dłoni coś, co wyglądało na młodą sadzonkę.

– Przesadzam. Ratuję – odpowiedziała i spojrzała na nas twardo. – Te kwiaty i tak by zwiędły. Źle je sadzicie. Nie macie pojęcia o ziemi.

– Ale to nie są pani kwiaty – odezwała się Grażyna. – Nikt nie dał pani pozwolenia, żeby…

– Rośliny są dla wszystkich. Natura nie zna granic. To wy myślicie, że ziemię da się podzielić jak tort. Że pelargonia wie, czy rośnie u Grażyny czy u Beaty.

Iza próbowała coś powiedzieć, ale pani Halina machnęła ręką i zaczęła iść w stronę swojego domu. Minęła nas bez słowa, z wysoko uniesioną głową.

– To się dzieje naprawdę – powiedziała Beata, jakby potrzebowała potwierdzenia.

Wracając do domu, zerknęłam na balkon pani Haliny. Doniczki stały, ale suche. Jakby i one wiedziały, że nie ma sensu dalej kwitnąć.

Anna, 43 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama