„W pakiecie z adoptowanym psem dostałam nieproszoną byłą właścicielkę. Za późno zachciało jej się być miłosierną”
„Jeden ze świadków wypadku zeznał, że Bary zerwał się mężowi ze smyczy i wbiegł na ulicę. Mąż odruchowo ruszył za nim, by go ratować. I wtedy zdarzył się ten wypadek”.

- Joanna, 52 lata
Chciałam spełnić swoje marzenie
Mam już pięćdziesiątkę z okładem na karku i całe życie byłam sama jak palec. Niedawno uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo odziedziczyłam po zmarłej ciotce domek z ogrodem na peryferiach miasta. Postanowiłam więc, że pustkę w moim życiu wypełni ukochane stworzenie – pies. Zawsze chciałam mieć wiernego czworonoga. Takiego dużego, kudłatego i bardzo łagodnego.
Wcześniej mieszkałam w ciasnym mieszkanku i o trzymaniu w nim dużego zwierzaka nie było nawet mowy. A na zgniłe kompromisy w stylu york, miniaturowy jamnik, czy (o, nigdy w życiu!) ratlerek, nie zamierzałam się godzić.
Postanowiłam zabrać się do sprawy metodycznie. Zanim dokonałam wyboru, przez miesiąc niemal codziennie jeździłam do schroniska dla bezdomnych zwierząt, gdzie obserwowałam kandydatów do przygarnięcia pod swój dach i zasięgałam opinii personelu na ich temat. W końcu wybrałam dużego, puszystego wielorasowca o smutnym spojrzeniu. Był niezwykle przyjazny i od razu zaczął się do mnie łasić.
Widać było, że jest aż do bólu złakniony pieszczot. Był też dobrze wychowany. Reagował na słowo „siad” i „leżeć”. Bez oporów dał sobie założyć smycz i obrożę. Usiłowałam się dowiedzieć, w jaki sposób tak dobrze ułożony pies wylądował w schronisku, ale obsługa nie potrafiła nic konkretnego powiedzieć.
– Właściciele wzięli go ze schroniska, a niedługo potem oddali, nie wiadomo dlaczego… Bary był zdrowy i zadbany. To miły, spokojny pies – zapewniła kierowniczka.
– A więc masz na imię Bary… – przemówiłam do mojego puchatego czworonoga, drapiąc go za uchem.
A potem załadowałam uszczęśliwione psisko do swojego samochodu i zawiozłam do domu. Po bliżej nieokreślonych życiowych doświadczeniach Bary znalazł się nieomal w psim raju. Ciepły kąt, pełna miska, duży ogród do wybiegania się, no i przede wszystkim kochająca właścicielka.
Dobrze się u mnie czuł
Sąsiedzi początkowo nie byli zachwyceni pojawieniem dużego psa tuż pod ich oknami. Bali się, że zacznie się nocne szczekania i inne uciążliwości. Ale nie docenili mnie. Sprawiłam, że wielki Bary był tak szczęśliwy i zrelaksowany, że nie odczuwał żadnej potrzeby szczekania. Przeciwnie, merdając ogonem, okazywał sympatię przechodniom, a przed przytulaniem się do nich i innymi, bardziej bezpośrednimi pieszczotami powstrzymywało go tylko solidne ogrodzenie. Doszło do tego, że kiedy wyprowadzałam psa na spacer, dzieci z osiedla prosiły, by mogły poprowadzić go na smyczy.
Ten pies był dla mnie idealnym towarzyszem. Naprawdę nie mogłam lepiej wybrać. Bary rozjaśnił moje samotne życie, a poza tym zmuszał do długich spacerów, co tylko wychodziło mi na zdrowie. Dzięki sympatycznemu czworonogowi zaczęłam też nawiązywać nowe znajomości z właścicielami innych psów z okolicy, co doskonale wpływało na moje samopoczucie. Same plusy!
– Bary, idziemy na spacer! – wołałam tylko, wyciągając z szuflady smycz i obrożę, a pies radośnie wyskakiwał ze swojego posłania i przybiegał do mnie, merdając ogonem.
Tego dnia poszliśmy na długi wieczorny spacer. Wracając, byłam już tak zmęczona, że ledwo powłóczyłam nogami, więc spuściłam psa ze smyczy, by mnie nie szarpał. I nagle Bary zniknął. Puścił się pędem w jedną z uliczek i przepadł jak kamień w wodę. Zdenerwowana podreptałam w ślad za nim, nawołując:
– Bary! Bary! Wracaj do pani!
Poznał swoją byłą panią
Szukałam go z pół godziny, podejrzewając, że pewnie pognał łobuz za jakąś ponętną suczką. Aż wreszcie dostrzegłam go i oczom nie mogłam uwierzyć. Mój Bary merdał ogonem jak oszalały i łasił się do nóg starszej, bardzo eleganckiej pani. A ona głaskała go po głowie i przemawiała do niego czule:
– Bary! Piesku kochany. Skąd się tu wziąłeś?
Gwizdnęłam na psa, ale on tylko spojrzał na mnie i nie odstępował na krok starszej pani. Podeszłam i zaczęłam się usprawiedliwiać.
– Przepraszam panią bardzo, pies mi uciekł. Powinnam go trzymać na smyczy. Ale proszę się nie bać, jest bardzo łagodny – mówiłam do niej.
– Wiem. Znam Bary’ego… – uśmiechała się starsza pani. – Mieszkał z nami przez dwa lata. Aż do tego tragicznego wypadku… A potem musiałam oddać Bary’ego do schroniska.
– No właśnie, kiedy go tam pierwszy raz zobaczyłam, był taki smutny i nieszczęśliwy… – zwróciłam się do starszej pani z wyrzutem w głosie, bo kto to słyszał brać, a potem oddawać psa do schroniska. Udało mi się wreszcie przypiąć Bary’emu smycz do obroży, więc odciągnęłam go lekko w swoją stronę.
Dopiero teraz zauważyłam, że kobieta ubrana jest w czerń, nawet mały kapelusik na głowie miała czarny.
– Wie pani, kilka miesięcy temu straciłam męża – zaczęła swoją opowieść starsza pani. – Przeżyliśmy razem 40 lat. Dzieci się wyprowadziły z domu i zostaliśmy sami. Wtedy postanowiliśmy wziąć psa ze schroniska. Wybraliśmy szczeniaka. To właśnie był Bary. Polubiliśmy go, chyba z wzajemnością. Ale niestety zdarzył się straszny wypadek… Pewnego dnia mąż wyszedł z Barym na spacer. Długo nie wracali, ale czasami mąż brał psa na dłuższą wędrówkę, więc się za bardzo nie niepokoiłam. Jednak jeden z sąsiadów zadzwonił do mnie domofonem, że nasz pies stoi pod drzwiami.
– Sam pies? – zdziwiłam się. – A gdzie mąż? – zapytałam nawet.
– Nie wiem – odparł sąsiad.
Wpuściłam psa. Cały się trząsł. Po chwili znowu zadzwonił domofon.
– Pani mąż został potrącony przez samochód. Niech pani szybko tam biegnie!
Pobiegłam. Mąż leżał w kałuży krwi z rozbitą głową. Na chodniku stał radiowóz i karetka. Ktoś mnie odciągał, żebym na to nie patrzyła… – opowiadała starsza pani, a po twarzy płynęły jej łzy. Zrobiło mi się żal starszej pani. Wzięłam ją pod rękę i podprowadziłam do ławeczki na skwerku. Widząc, że chce to wyrzucić z siebie, też z nią tam usiadłam. Nieznajoma smutno patrzyła na psa i kontynuowała swoją opowieść.
– Mój mąż doznał rozległych urazów wewnętrznych i w trakcie operacji zmarł. Jeden ze świadków wypadku zeznał, że Bary zerwał się mężowi ze smyczy i wbiegł na ulicę. Mąż odruchowo ruszył za nim, by go ratować. I wtedy zdarzył się ten wypadek… – starsza pani zamyśliła się i zamilkła na dłuższą chwilę.
Pogładziłam ją po szczupłej dłoni, a Bary położył jej swój łeb na kolanach.
– Nie winię za to psa… – mówiła dalej. – Zginął mój ukochany mąż! Ale to był przecież wypadek, zrządzenie losu… Jednak moja córka po śmierci ojca nie mogła patrzeć na Bary’ego. Mówiła, że widok tego psa rani jej serce. Nie miałam wyjścia, musiałam oddać psa do schroniska. Cieszę się, że trafił w pani ręce, bo widzę, że jest szczęśliwy.
I tak poznałam historię życia Bary’ego, ale nie zraziła mnie ona do mojego kudłatego przyjaciela. A elegancka starsza pani, czyli Wanda, jest teraz moją dobrą znajomą. Wieczorami chodzimy razem na spacery. Z Barym na smyczy. Owszem, wydarzyła się tragedia, ale czy pies ma ponosić za nią winę?