Reklama

Mam trzydzieści jeden lat, jestem mężem Klary od sześciu. Poznaliśmy się na studiach – ona była wtedy tą dziewczyną z notatkami z każdego wykładu, ja – tym, który się u niej tych notatek dopraszał. Klarę zawsze podziwiałem za uporządkowanie, precyzję, chłodny rozsądek. Miała plan na wszystko: na studia, pracę, nasz ślub, nawet na miejsce zamieszkania – „maksymalnie dwadzieścia minut do biura i blisko siłowni”. No i może właśnie to mnie ujęło. Ona wiedziała, czego chce. A ja? Ja dopiero to odkrywałem.

Reklama

Z biegiem lat to właśnie poukładanie Klary stało się zarazem największym plusem i największą drzazgą naszego związku. Bo choć nigdy się nie kłóciliśmy, nie wybuchaliśmy i nie przechodziliśmy burz, to też... nie przeżywaliśmy specjalnie uniesień. Było jak w dobrze naoliwionej maszynie – przewidywalnie. Czasem łapałem się na tym, że tęsknię za chaosem. Za niepewnością. Za czymś, co nie pasuje do harmonogramu.

I dlatego tak bardzo cieszyłem się na majówkę. Klara zarezerwowała domek w górach, tylko dla nas dwojga. Już widziałem ten wieczór przy winie, długie rozmowy przy ognisku, może wreszcie powiemy sobie coś nowego, zamiast przeglądać Instagrama przy śniadaniu w ciszy. To miała być nasza szansa, żeby wrócić do początku.

Tyle że dwa dni przed wyjazdem Klara wyszła z łazienki z mokrymi włosami i oznajmiła:

– Kochanie, nie pojadę. Matka musi odpocząć, a ja muszę skończyć projekt do środy. Ale rezerwacja przepadnie, więc może pojedziesz z nią. Przewietrzysz się. I przypilnujesz, żeby wzięła tabletki na ciśnienie.

Patrzyłem na nią w milczeniu. Nawet nie zapytała, czy chcę. Po prostu „pojedziesz z nią”. Z Olgą. Z tą samą Olgą, która nawet na naszym ślubie wyglądała, jakby nie była do końca przekonana, czy dobrze zrobiła, wydając córkę za mnie. Z tą, która zamiast „dzień dobry” mówiła „niezbyt punktualnie, panie Bartku”.

Nie miałem siły się kłócić. Pokiwałem głową, choć buzowała we mnie złość. Na Klarę. Na siebie. Na tę przeklętą majówkę, która znowu miała być nie taka, jak sobie wyobrażałem.

Pojechałem na majówkę z teściową Olgą

– Nie rozumiem, dlaczego Klara nie pojechała. Miała wszystko gotowe – rzuciła teściowa, ledwo zapięła pasy w moim samochodzie.

– Praca. Projekt. Wiesz, jak to u niej – odparłem, starając się brzmieć neutralnie.

Praca to nie wszystko – prychnęła, wpatrując się w drogę. – Ale skoro już ruszamy, to ruszmy. I nie jedź szybko, mój drogi. To nie wyścigi.

Cisza. Nawet radio jakby się obraziło, bo akurat puścili reklamę nawozów. Zaproponowałem muzykę klasyczną, ale Olga skrzywiła się, jakbym właśnie zaproponował techno.

– Chyba, że wolisz ciszę – zasugerowałem, dając za wygraną.

Czasem dobrze pomyśleć – odpowiedziała z wyższością.

Jechaliśmy, jakbyśmy odbywali karę. Ona – sztywno wyprostowana, z dłońmi na kolanach. Ja – z rękami kurczowo zaciskającymi kierownicę. Próbowałem ratować sytuację.

– Dawno pani nie była w górach?

– Nie przepadam. Brudno, tłoczno i drogo. Ale Klara mówiła, że pensjonat porządny. Chociaż... czy musieliśmy jechać aż tyle kilometrów?

– Klara chciała ciszy – powiedziałem bez przekonania.

Olga zamilkła. Po chwili skomentowała:

– Ciszy? Ona zawsze była niezdecydowana. Najpierw chce, potem nie. Taka już jest.

W tej jednej chwili poczułem się, jakby ktoś mnie kopnął pod żebra. „Ona zawsze była niezdecydowana” – powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o dziecku, które od małego robiło jej wstyd. Jakby Klarę znała lepiej niż ktokolwiek. Może i znała. Ale to był mój samochód, mój wyjazd i moja żona. Dotarliśmy w końcu do pensjonatu. Padał deszcz. Z dachu spływała woda, drzwi były ciężkie, a pani w recepcji miała kwaśną minę. Olga tylko westchnęła.

– Typowe.

Teściowej po winie rozluźnił się język

Na kolację poszliśmy bez większego entuzjazmu. Ja – bo miałem dość tej dziwnej, napiętej atmosfery, a Olga – bo „nie zamierzała leżeć jak warzywo przez cały wieczór”. W pensjonatowej restauracji było pusto. Jedna para w rogu, starszy kelner, który wyglądał, jakby był tam za karę.

– Usiądźmy przy oknie, chociaż widoku dziś nie ma – mruknęła Olga i wybrała stolik z najbardziej zaparowaną szybą w lokalu.

Zamówiłem butelkę czerwonego. Szczerze mówiąc, dla przełamania nudy i dla odwagi.

– Wino? – zdziwiła się, ale nie w tonie dezaprobaty. – No dobra. Czemu nie.

Kiedy kelner nalał pierwsze kieliszki, a ja uniosłem szkło do ust, zauważyłem, że Olga już pociągnęła pierwszy łyk. Bez ceremonii. Bez „na zdrowie”. Po drugim kieliszku zaczęła mówić więcej. Śmiała się z niektórych moich uwag, choć miałem wrażenie, że bardziej z samej siebie niż z żartu. Powoli zsuwała z ramion płaszcz, a jej surowość topniała, jak śnieg na wiosnę.

– Miałam dwadzieścia lat, kiedy pierwszy raz pojechałam z chłopakiem w góry – rzuciła nagle, bez pytania. – Pomyślałam wtedy, że przyroda jest przereklamowana. Ale seks w schronisku miał swój urok.

Zakrztusiłem się winem. Spojrzała na mnie z tym swoim półuśmiechem.

– Klara chyba nigdy nie była taka... impulsywna – dodała spokojnie.

Ona jest... inna – powiedziałem ostrożnie.

– Inna, czyli bardziej praktyczna. Klarze zawsze pasowały wygodne układy. Nawet w miłości – powiedziała, upijając kolejną porcję.

Zatkało mnie. Siedzieliśmy przy tym stole, a ja coraz mniej czułem się jak zięć, a coraz bardziej jak uczestnik jakiejś gry, której zasad nikt mi nie wyjaśnił.

Moja żona nie potrafi kochać?

Trzeci kieliszek był już niepotrzebny. Przynajmniej moim zdaniem. Ale Olga poprosiła o dolewkę i zrobiła to z takim luzem, jakbyśmy pili sobie w kuchni, nie w pensjonatowej restauracji w środku zapomnianej przez Boga majówki.

– Wiesz – powiedziała nagle, odstawiając kieliszek i patrząc mi prosto w oczy – Klara cię nigdy nie kochała.

Zastygłem. W jednej sekundzie świat zwolnił. Myślałem, że się przesłyszałem. Ale nie. Teściowa patrzyła na mnie z tym spokojem ludzi, którzy właśnie zrzucili mocno śmierdzący pakunek.

– Co? – zapytałem, ledwo słysząc swój głos.

– Nie kochała. Po prostu uznała, że z tobą będzie bezpiecznie. Tak mówiła. Że jesteś „rozsądnym wyborem”. Że z tobą nie będzie dramatów, więc może wreszcie trochę odpocznie – uśmiechnęła się krzywo. – A ja głupia myślałam, że ją jeszcze odwiodę.

– Dlaczego... – zacząłem, ale nie miałem siły dokończyć.

– Dlaczego ci to mówię? Bo nikt inny ci tego nie powie. A może lepiej wiedzieć wcześniej, niż po dwudziestu latach, prawda? – wyprostowała się, jakby właśnie wygłosiła jakiś wykład. – Nie chodzi o ciebie, Bartku. Po prostu... ona nie potrafi kochać.

Patrzyłem na nią, a potem na swoje dłonie, które zadrżały na obrusie. Wszystko we mnie krzyczało: „To nieprawda”. Ale... coś zaczęło się układać. Wszystkie te chłodne spojrzenia Klary, jej spokojne, wyważone gesty, brak emocji, kiedy wracałem późno, kiedy mówiłem, że za nią tęsknię. Wstałem gwałtownie. Krzesło zaskrzypiało, kelner spojrzał w naszą stronę. Olga uniosła brew, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Ale nie dałem jej szansy.

– Muszę się przewietrzyć – rzuciłem. Wyszedłem na zewnątrz, prosto w wilgotne powietrze, które w tej chwili było jedynym, co mnie nie trzymało przy zdrowych zmysłach.

Nie wiedziałem, co z tą prawdą robić

Nie wiem, ile czasu chodziłem wokół pensjonatu. Deszcz przeszedł w mżawkę, kurtka przemokła mi na ramionach, ale nie chciało mi się wracać. W głowie miałem jeden wielki hałas – nieustanny, przeszywający, jakby ktoś wiercił mi w czaszce pytaniem: „A co jeśli to prawda?”. Kiedy w końcu wszedłem do pokoju, Olga już spała. Przynajmniej tak wyglądało. Leżała nieruchomo, twarzą do ściany, światło z korytarza padało na jej siwe włosy i rysy, które po winie wydawały się łagodniejsze. Ja jednak nie potrafiłem już jej zobaczyć inaczej – tylko jako tej złośliwej kobiety, która rozbiła moje wyobrażenie o małżeństwie jednym zdaniem przy kolacji.

Położyłem się u siebie w ubraniu. I gapiłem w sufit. Każda myśl o Klarze była jak drzazga pod paznokciem. Czy naprawdę mnie nie kochała? Czy to wszystko było tylko układem? Wspólne mieszkanie, wspólne śniadania, plany na kredyt, na wakacje... czy to wszystko było zaprojektowane, a nie przeżywane? W końcu zasnąłem. Albo straciłem przytomność z bezsilności. Gdy się obudziłem, było jeszcze ciemno. Wyszedłem przed pensjonat. Góry spały, tylko gdzieś w oddali słychać było ujadanie psa. Poszedłem w stronę lasu, nie wiedząc po co.

I wtedy usłyszałem.

– On nie zasłużył na takie kłamstwo. Przynajmniej ktoś w tej rodzinie powinien być uczciwy – głos Olgi, rozmawiającej wyraźnie przez telefon, lekko stłumiony.

Stanąłem jak wryty. Była z boku budynku, nie zauważyła mnie. Mówiła jeszcze coś, ale już jej nie słuchałem. Wiedziałem jedno – Olga wiedziała, że mnie rani. Ale zrobiła to, bo uważała, że... mam prawo wiedzieć. Nie wiedziałem, co z tą prawdą zrobić.

W tej ciszy między nami było wszystko

Nie odzywałem się do niej w drodze powrotnej celowo. Olga to wyczuła. Nie pytała. Wysiadła przed domem z torbą w ręce i powiedziała tylko:

– Nie musisz mi dziękować, Bartku. Naprawdę nie.

I zniknęła za drzwiami klatki.

Wszedłem do mieszkania. Klara siedziała przy stole z laptopem, z herbatą w ręce. Miała na sobie szary sweter, ten sam, który nosiła zawsze, gdy chciała wyglądać „domowo”. Spojrzała na mnie.

– I jak było?

Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na nią – na kobietę, z którą spędziłem sześć lat. Której znałem ulubioną kawę, sposób, w jaki odkłada telefon, jej poranne westchnięcia, gdy budzik dzwoni za wcześnie.

Ale nie znałem jej serca.

– Musimy porozmawiać – powiedziałem w końcu, głosem obcym nawet dla mnie.

Klara odłożyła kubek i zamarła.

– Twoja mama... powiedziała mi coś. Coś, co rozbiło mnie na kawałki – dodałem.

– Co takiego?

Że nigdy mnie nie kochałaś. Że po prostu uznałaś, że ze mną będzie ci wygodnie. Bezpiecznie.

Klara zbladła.

– To nie tak...

– Powiedz mi, chociaż raz, że mnie kochasz. Nie że „doceniasz”, „szanujesz”, „jesteś wdzięczna”. Tylko... kochasz.

Milczała. Jej usta się poruszyły, ale nie padło żadne słowo. Wreszcie wydusiła z siebie:

– Nie wiem. Nie jestem pewna...

To wystarczyło. To było wszystko.

– Dziękuję – powiedziałem i odszedłem do drugiego pokoju. Nie trzaskałem drzwiami. Nie krzyczałem. W tej ciszy było wszystko.

Nie chcę już żyć w kłamstwie

Kiedy się obudziłem, Klary już nie było. Zostawiła mi karteczkę przy ekspresie do kawy. „Poszłam do biura. Będę późno. Zostawiłam ci lunch w lodówce.” Tak, jak zawsze. Jakby nic się nie wydarzyło. Stałem w kuchni z tą kartką w dłoni, czując się jak ktoś, kto właśnie zgubił coś ważnego, ale jeszcze nie wie co. Tylko że to „coś” miało imię i twarz kobiety, której nie potrafiłem już zrozumieć. Nie rozmawialiśmy o tym wieczorem. Ani następnego dnia. Przechodziliśmy obok siebie jak para współlokatorów – grzecznych, kulturalnych, troszczących się o to, by nie zostawić za dużo brudnych naczyń w zlewie. Jakbyśmy oboje bali się przyznać, że coś się skończyło. Albo – co gorsza – że nigdy się nie zaczęło.

Zastanawiałem się, czy odejść. Czy spakować torbę i powiedzieć, że potrzebuję przerwy. Ale bałem się, że Klara tylko przytaknie, że nie będzie walczyć, nie zapyta dlaczego. A ja... nie wiem, czy umiałbym się wtedy jeszcze zatrzymać. Olga się nie odezwała. Może uznała, że już zrobiła swoje. Może myśli, że mnie uratowała. A może po prostu – w końcu – poczuła się zmęczona. Siedzę teraz na naszym balkonie, piję zimną kawę i patrzę, jak dzieciaki na dole grają w piłkę. Myślę o Klarze. O tej rozmowie, której nigdy nie odbyliśmy na początku, a którą dopiero teraz próbujemy nadrobić. O słowach, które nie padły wtedy, kiedy powinny.

Nie wiem, co dalej. Może zostanę. Może odejdę. Może ta majówka, która miała być zwykłym odpoczynkiem, okazała się początkiem czegoś prawdziwego. Nie wiem jeszcze czego. Ale wiem jedno – nie chcę już żyć dłużej w wygodnym kłamstwie.

Bartosz, 31 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama