Reklama

Jestem matką, babcią, teściową. Jak twierdziła moja synowa, taką, co się „wtrąca w nie swoje sprawy”. Trudno. Wtrącałam się, bo znam się na życiu i nie lubię udawać, że wszystko mi jedno. W moim domu nie było jedzenia na pokaz. Było za to smacznie, konkretnie i z sercem. Kiszonki robiłam od zawsze: ogórki, kapustę, buraczki. A ostatnio, na bazie przepisu od świętej pamięci sąsiadki Grażynki, zaczęłam kisić pomidory. Z czosnkiem, liściem wiśni i zielem angielskim. Cudo. Mój wnuk wcinał, aż mu się uszy trzęsły.

Reklama

Z Kasią od początku było... poprawnie, ale chłodno. Ładna, elegancka, oczytana – taka, co wszystko robiła w wersji „light” i miała dietę na każdą porę roku. A ja próbowałam – naprawdę próbowałam z nią żyć w zgodzie. Ale były chwile, gdy człowiekowi po prostu opadały ręce. Zwłaszcza kiedy ktoś przy stole rzucał w twoją stronę komentarz tak subtelny, jakby ci właśnie podał arszenik w porcelanowej filiżance.

Zagotowałam się

Niedzielny obiad. Wszystko było jak trzeba – stół przykryty białym obrusem, rosół pachniał koperkiem, a dzieci biegały między krzesłami. Krzątałam się w fartuchu, jak przystało na gospodynię. Na środku stołu ustawiłam miseczki z moimi domowymi przetworami. Ogórki kiszone – klasyka. Buraczki z chrzanem – lekko pikantne. I wreszcie – moja duma: kiszone pomidory, żółte i czerwone, błyszczące w zalewie.

– Ooo, babciu, co to za kulki? – zapytał Kubuś, zaglądając z ciekawością do miseczki.

– Pomidorki, kochanie. Ale nie takie zwykłe – kiszone! Spróbuj, są pyszne – odpowiedziałam z uśmiechem.

Mały sięgnął, zjadł jednego i pokiwał głową z zadowoleniem. Serce mi urosło. Ale wtedy Kasia, moja synowa, zrobiła coś, czego długo nie zapomnę. Nachyliła się nad miseczką, powąchała pomidory i zrobiła minę, jakby znalazła coś zepsutego.

– Czy mogę je wyrzucić? Bo pachną jak stara piwnica – rzuciła niby mimochodem.

Nóż w serce. Cisza przy stole. Marek udał, że nie słyszy. Dzieci zamilkły. A ja? Uśmiechnęłam się słodko, ale w środku już się gotowałam.

– Słoiki trzymam w piwnicy. To może dlatego – powiedziałam cicho, ale z ogniem.

Nie odpowiedziała. Wzruszyła ramionami i zabrała się za sałatkę z rukolą. Jeszcze się nie odezwałam. Jeszcze.

Nie byłam już częścią ich świata

Po obiedzie sprzątałam w kuchni sama. Marek zabrał dzieci na spacer, a Kasia... no cóż, Kasia „poszła zadzwonić”. Pewnie do swojej Paulinki z korpo, żeby się pożalić, że teściowa znowu karmiła rodzinę kiszonkami jak za PRL-u. Zaczęłam układać słoiki do szafki i myślałam o innych razach, kiedy robiła te swoje „niewinne” uwagi. Niby uśmiechnięta, niby grzeczna, ale każde słowo miało kolce.

Ciasto trochę ciężkie, nie? – rzuciła kiedyś, odkładając pół sernika na talerzyk.

Albo:

– Ty naprawdę jeszcze używasz zwykłego cukru? Ojej, nie wiedziałam, że ktoś jeszcze tak gotuje...

Nie zapomnę, jak przyszła do mnie z nową książką kucharską i powiedziała:

– Mamo, pożyczam, może coś zrobimy razem. Same lekkie potrawy, bez glutenu i laktozy. Na pewno się spodoba dzieciom.

Czyli: „to, co ty gotujesz, nie nadaje się do jedzenia”. Uśmiechnęłam się wtedy, przytaknęłam, a potem schowałam książkę głęboko w szufladzie. Nigdy jej nie otworzyłam. A Marek? Kiedyś był inny. Pytał mnie o rady, dzwonił, jak gotować zupę dla Kasi. A teraz? Tylko przytakiwał.

– Mamo, nie przejmuj się, ona tak tylko mówi – rzucał, jakby to miało wszystko naprawić.

Ale nie naprawiało. Zaczynałam czuć, że nie byłam już częścią ich świata. Tylko dodatkiem. Przeszkodą. Reliktem.

Zacisnęłam dłonie pod stołem

Tydzień później zaprosili mnie do siebie na kolację. Rzadko się to zdarzało. Kasia gotowała. Z jadalni dobiegał zapach pieczonych batatów i czegoś, co miało być pasztetem – jak się później okazało, z soczewicy.

– Mam nadzieję, że nie jesteś głodna, mamo. To lekka kolacja – zażartował Marek, kiedy zdjęłam płaszcz.

– Byłam, ale trudno. Przeszło mi – mruknęłam, patrząc na zieloną sałatkę z jarmużu, jakby to była dekoracja stołu.

W trakcie jedzenia Kasia zaczęła mówić o nowej diecie.

Odstawiłam wszystko fermentowane. Wiesz, mamo, to takie niepotrzebne obciążenie dla organizmu. Często ukryte alergeny, grzyby, bakterie. Po prostu nie warto ryzykować – mówiła, posypując sałatkę nasionami chia.

Zacisnęłam dłonie pod stołem.

– Ciekawe, że ludzkość przeżyła tyle wieków na kiszonkach. No, ale co ja tam wiem – wypaliłam, nie patrząc na nikogo.

Cisza. Marek spojrzał na Kasię, ale nic nie powiedział. Dzieci przestały jeść. Po kolacji, w kuchni, nie wytrzymałam.

– Ile razy można słuchać, że wszystko, co gotuję, jest złe? Masz coś do mnie, to powiedz wprost.

– Ja tylko miałam inne zdanie. Czy to zbrodnia?

– Nie, ale sposób, w jaki to mówisz, to nie inne zdanie. To była obraza.

– Może po prostu nie potrafisz przyjąć krytyki?

Zrozumiałam wtedy, że to nie była rozmowa. To była walka. O terytorium. O władzę.

Coś we mnie pękło

Następnego dnia poszłam do Gieni, mojej sąsiadki. Tylko ona jeszcze rozumiała, co to znaczy „prawdziwe jedzenie”.

– Gieniu, trzymaj – powiedziałam, stawiając słoik na stole. – Dla ciebie. Bo ty przynajmniej wiesz, co dobre.

– Pomidory? O, kochana, ty wiesz, że ja za nimi przepadam. Twoje są najlepsze – odparła z entuzjazmem.

– No to jedz, póki możesz, bo teraz modne jest gardzić domowym. Wszystko musi być bezzapachowe i bez smaku – mruknęłam z goryczą.

Gienia pokiwała głową, nalała nam kawy i słuchała. A ja mówiłam. O Kasi, o nowoczesnym jedzeniu, o tym, że coraz częściej czułam się jak intruz. Po południu przyszedł Marek.

– Mamo, możemy porozmawiać?

– Możemy. Jeśli nie przyszedłeś mnie uczyć, jak się gotuje – rzuciłam chłodno.

Westchnął i usiadł.

– Kasia... ona czasem mówi rzeczy zbyt wprost. Ale nie chce cię obrażać. Proszę cię, nie prowokuj jej.

Zamarłam. Oto mój własny syn tłumaczył mi, że jego żona mogła mówić, co chciała, ale ja miałam trzymać język za zębami.

– To ja mam się zmieniać, bo komuś nie pasuje zapach jedzenia? – zapytałam, czując, jak coś we mnie pęka.

Marek nie odpowiedział. Tylko spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem. I wtedy poczułam, że nie walczyłam już z synową. Że przegrywałam coś znacznie ważniejszego.

Nie wierzyłam w przypadki

Kilka dni później Kasia przyszła sama. Bez Marka, bez dzieci. Stała w drzwiach z bukietem frezji i wyglądała, jakby chciała się wycofać jeszcze zanim zdążyłam powiedzieć „dzień dobry”.

– Można? – zapytała cicho.

Jak już przyszłaś, to wejdź – odpowiedziałam, odsuwając się z korytarza.

Usiadłyśmy w kuchni. Ona po jednej stronie stołu, ja po drugiej. Między nami stał słoik kiszonych pomidorów, postawiony niby przypadkiem, ale żadna z nas nie wierzyła w przypadki.

– Chciałam… porozmawiać. I przeprosić. Nie chciałam. Po prostu… nie lubię zapachu kiszonych pomidorów. To wszystko – powiedziała, spuszczając wzrok.

Pokiwałam głową.

– To mogłaś powiedzieć po cichu. Albo nic nie mówić. Są rzeczy, których nie komentuje się przy stole – odparłam spokojnie.

Zamilkła. Obie zamilkłyśmy. Potem dodałam:

– Ty miałaś swoje sposoby. Ja miałam swoje. Ale ja nikomu nie wchodzę z butami do kuchni.

– Ja... wiem. I chyba właśnie to mnie irytowało. Że ty wszystko robiłaś „po swojemu”. A ja w tym twoim „po swojemu” zawsze byłam obca.

Spojrzałyśmy na siebie. Po raz pierwszy nie jak teściowa i synowa. Jak dwie kobiety, które czasem po prostu nie umiały się dogadać.

– No to jesteśmy kwita – powiedziałam cicho.

Nie przytuliłyśmy się. Ale nie musiałyśmy. Coś się przesunęło.

Nie powiedziałam ostatniego słowa

Wieczorem weszłam do spiżarki. Usiadłam na małym stołeczku i patrzyłam na słoiki. Rzędy moich kiszonek – każdy zrobiony z sercem. Ogórki na liściach porzeczki, kapusta z marchewką, buraczki z chrzanem. I pomidory – moje najnowsze dzieło, z którego byłam tak bardzo dumna. Zakrętki błyszczały w słabym świetle żarówki. Pachniało tam latem, ziemią, czosnkiem. Dla mnie – domem. Dla Kasi – piwnicą. I pewnie już nigdy tego nie zmienię. Ale czy musiałam?

Wstałam, sięgnęłam po dwa słoiki. Owinęłam je w ściereczkę i włożyłam do torby. Jeden – dla Marka. Niech wiedział, że wciąż byłam jego matką, choć on czasem o tym zapominał. Drugi – dla Kasi. Bez etykiety. Nie powiedziałam, co było w środku. Miała się domyślić. Może spróbuje? A jak nie to trudno. Nie chodziło już nawet o te pomidory. Chodziło o to, żebyśmy się jakoś nauczyły obok siebie żyć. Bez wojny. Bez złośliwości. Z cichym uznaniem, że obie byłyśmy inne, ale żadna nie gorsza. Zamknęłam drzwi spiżarki i zgasiłam światło. Może kiszonki nie pachniały jak świeczki zapachowe z drogerii, ale miały coś, czego tamte nie miały: duszę. A jeśli dobrze się przyjrzeć – były jak ja. Trochę ostre, trochę dziwne, ale z sercem.

A ja przecież jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Ani jako matka. Ani jako teściowa. Ani jako kobieta.

Ewa, 62 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama