Reklama

Rodzinne spotkania na działce moich teściów zawsze miały swój rytuał – grill z lekko przypaloną karkówką, wujek delektujący się kaszanką i ciotka Hela opowiadająca po raz setny o swojej operacji woreczka. Wszystko było przewidywalne, może trochę nudne, ale stabilne. Do czasu. Do tamtej jednej soboty, kiedy w centrum całej awantury znalazły się... pomidory.

Reklama

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że przez te przeklęte warzywa od roku nie rozmawiam z Pauliną – moją szwagierką i samozwańczą ekspertką od wszystkiego. Taka, co to zawsze wie lepiej i musi mieć ostatnie słowo. Sytuacja eskalowała tak szybko, że zanim zdążyłam się zorientować, byłyśmy na wojennej ścieżce. I tak już zostało. Przynajmniej przez kolejne dwanaście miesięcy.

Ale mnie wkurzyła

Weszłam na działkę, jeszcze nieświadoma, że to tego dnia przypada rocznica naszej legendarnej pomidorowej batalii. Może i dobrze, bo pewnie bym nie przyjechała.

– Weronika! – zawołała mnie teściowa. – Paulina zrobiła zupę pomidorową, specjalnie dla wszystkich! Na zgodę, mówiła!

O, jakie to... wzruszające.

Uśmiechnęłam się przez zęby, ściągając okulary przeciwsłoneczne.

– Mam nadzieję, że tym razem pomidory były wystarczająco dojrzałe.

Szwagierka odwróciła się od gara, w dłoni trzymała chochlę jak broń.

Nie zaczynaj. To tylko zupa. Nie dramat.

– Nie dramat? Rok milczenia przez twoje głupie zachowanie?

Ty w ogóle słyszysz, co mówisz? – zaśmiała się sucho. – Pokłóciłaś się o warzywa.

– Bo mi wmawiałaś, że nie odróżniam zielonych od czerwonych! I jeszcze podważałaś, jak sadzę pomidory!

– Bo sadziłaś je jak ogórki!

Ty to wiesz wszystko najlepiej, prawda?

Wokół stołu zapadła cisza. Dzieci przestały jeść. Mąż przewrócił oczami. Teściowa chrząknęła, udając, że nie słyszy.

– Podaj mi sól – rzuciła Paulina chłodno.

– Z przyjemnością. Mam nadzieję, że zupa nie będzie zbyt mdła – podałam jej solniczkę z teatralnym uśmiechem.

Znowu to zrobiłyśmy. Znów.

Nie umiałam odpuścić

Przez ten rok unikałyśmy się jak ognia. Rodzinne imprezy były majstersztykiem logistyki – jedna wchodziła, druga wychodziła. Milczenie stało się naszym wspólnym językiem. Tyle że za plecami szumiało – jak to w rodzinie. Ktoś zawsze musiał coś dopowiedzieć, przekręcić, podgrzać.

Przesadzasz, serio – powiedział mój mąż, gdy znów wróciłam do tematu po działce.

– No właśnie. Ta, co wie, jak podlewać moje pomidory na działce, chociaż sama hoduje je w skrzynkach.

– A może byście się pogodziły?

– A może ty byś się do niej wprowadził? To twoja siostra, to ty ją lepiej znasz.

– Weronika…

– Co? Przeproszę ją, bo jest rodziną? Serio?

– Może po prostu warto zakopać topór wojenny.

– A może tylko chce wyglądać jak męczennica. Wybaczająca biednej wariatce.

– Przestań. Robisz z igły widły.

– Nie. Ona zrobiła. Ja tylko pamiętam.

Pamiętałam każdą jej minę, każde przewrócenie oczami, każde „a ja myślę, że lepiej będzie tak”. I ten uśmieszek, gdy powiedziała: „Ty się może nie znasz, ale te zielone jeszcze się nie nadają”. Jakby mówiła: „Ty się może w ogóle do tej rodziny nie nadajesz”. Nie umiałam odpuścić. Nie chciałam być tą, co zapomina. Bo co mi wtedy zostanie? Urażona duma.

Tylko machnęłam ręką

Siedziałam za szopą, udając, że przeglądam telefon. Nie miałam ochoty wracać do tego cyrku z zupą i fałszywą uprzejmością. I wtedy usłyszałam znajomy głos.

Ona po prostu taka jest, mamo – mówiła Paulina do teściowej. – Wszystko odbiera osobiście. A ta zupa… to miał być gest, ale jak zwykle wszystko przeinaczyła.

– Może to był błąd. Po co ją prowokować?

– Ja? Prowokować? Przyniosłam jedzenie, nie granat. Ona żyje w ciągłej gotowości bojowej!

Wyszłam zza szopy, zanim mój mózg zdążył powiedzieć „nie rób tego”. Stanęłam przed nimi jak oskarżycielka.

– No proszę. Gest. Tak go nazywasz?

– Podsłuchiwałaś?

– Nie musiałam. Słychać było waszą paplaninę.

– Przyniosłam zupę na zgodę, a ty z niej zrobiłaś pokaz.

Bo nie znoszę fałszu! Wkładasz uśmiech jak płaszcz i myślisz, że wszyscy uwierzą.

– A ty co? Czekasz, aż ktoś uklęknie i poprosi o przebaczenie?

Przynajmniej jestem szczera. Nie gram świętej.

– Dziewczyny, proszę... – teściowa próbowała coś powiedzieć, ale machnęłam ręką.

– Niech sobie gada. Ja swoje usłyszałam. I już mi wystarczy.

Odwróciłam się i odeszłam. Nie dlatego, że wygrałam. Bo wiedziałam, że znów przegrałyśmy – obie.

Miała mnie za głupią

Leżałam na kanapie, wpatrując się w sufit i analizując każde słowo, które dziś padło. Westchnęłam i sięgnęłam po telefon. W końcu zadzwoniłam do Oli, mojej przyjaciółki.

– No i co? Znowu się żarłyście? – zapytała bez ceregieli.

– Nie, tym razem to była kulturalna wojna. Uśmiechy, sarkazm i moralne wyższości. A potem podsłuchałam ją za szopą.

– Podsłuchałaś?

– Nie planowałam. Sama przyszła z gębą. I co mówi? Że przeinaczam. Że dramatyzuję. Że zupa to był „gest”.

– No i?

– No i mnie ruszyło. Wiesz co? Najgorsze jest to, że… wzruszyła mnie ta zupa. Serio. Przez chwilę myślałam, że wyciągnę rękę na zgodę.

– To może po prostu...

– Nie. Wzruszyła mnie, ale nie potrafię przełknąć tej sztucznej słodyczy.

– Czyli?

– Czyli wszystko w niej było zbyt sztuczne. Jakby mi ktoś podał prezent owinięty w papier z wyrzutów sumienia.

– Ty chyba jednak nie chcesz się pogodzić.

– Chcę. Tylko nie za cenę tego, że udam, że mnie nie bolało. Bo nie chodziło o pomidory. Tylko o to, że ona zawsze wie lepiej. Zawsze jestem tą głupszą.

– A może… to tylko twoje poczucie?

Albo jej cel.

I wtedy dotarło do mnie, że w tej walce nikt nie chciał zwycięstwa. Chciałyśmy, żeby ta druga się przyznała.

Przekonała mnie

Dzwonek do drzwi zadzwonił po ósmej rano. Jeszcze w piżamie, z rozczochranymi włosami, otworzyłam i... zamarłam. Paulina stała w progu z rękami w kieszeniach.

– Co chcesz? – zapytałam sucho.

Nie musimy się lubić – powiedziała bez wstępów. – Nie kłóćmy się. Nie przez pomidory.

– Myślisz, że chodziło o pomidory?

– Wiem, że nie, ale od czegoś trzeba zacząć.

Zamilkłam. Patrzyłyśmy na siebie jak dwie zawodniczki przed walką.

– Wiem. I nie będę przepraszać za wszystko, bo ty też nie jesteś święta – powiedziała cicho.

– Nie jestem. Tylko nie lubię, jak mnie traktujesz jak idiotkę.

– Czasem masz taką minę, że trudno się powstrzymać.

Parsknęłam śmiechem. Ona też się uśmiechnęła.

– Jesteśmy jak dwa druty pod napięciem – mruknęła.

– Tylko że obie mamy dzieci, rodzinę…

– Dlatego tu jestem. Nie z zupą. Z rozmową. I nowym układem.

– Jakim?

– Ty nie udajesz, że wszystko zapomniałaś. Ja nie udaję, że nic się nie stało. I żyjemy obok siebie, jak dorośli.

– Bez uśmiechów na pokaz?

– Bez. I bez wojny.

Pokiwałam głową. To nie była zgoda. To był rozejm. I może tyle wystarczy.

Nie pogodziłyśmy się

Na kolejnym spotkaniu działkowym nikt nie wspomniał o naszej sprzeczce. A może inaczej – nikt nie powiedział o niej nic na głos. Czuło się ją między słowami, między łyżkami pomidorowej, którą tym razem podała teściowa. Nie wiem, czy ugotowała ją Paulina. I nie zapytałam. Jadłam w milczeniu. Szwagierka siedziała naprzeciwko mnie, zajęta krojeniem chleba dla swoich dzieci. Od czasu do czasu wymieniałyśmy uprzejme spojrzenia. Takie, co nie kłamią, ale też nie zdradzają za wiele. Obie wiedziałyśmy, że pewnych spraw się nie cofnie. Że to, co się wydarzyło, zostawiło ślad. Tylko że teraz już nie próbowałyśmy go zakrywać.

Nie było pojednania w hollywoodzkim stylu. Nie rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Nikt nie płakał, nikt nie mówił „a pamiętasz, jak...”. Były za to sztućce stukające o talerze, dzieci popisujące się nowymi słowami, dorośli narzekający na inflację. W pewnym momencie Paulina zapytała:

Chcesz jeszcze trochę?

Spojrzałam na nią. Uśmiech był lekki, ale prawdziwy.

– Tylko odrobinę – odpowiedziałam. – I nie za dużo śmietany.

No przecież wiem – odparła i nalała.

Idealnie. Tak, jak lubię. To było tyle. Tylko zupa. Aż zupa. Czasem nie trzeba więcej. Nie zapomniałam. Ona też nie. Chyba obie zdecydowałyśmy, że nie będziemy już tej historii ciągle przewijać w głowie. Bo można się w tym pogubić. Zupa była ciepła, gęsta i aromatyczna. Zjadłam ją ze smakiem. I może właśnie to była nasza forma zgody.

Weronika, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama