Reklama

Myślałam, że te głuche trzaski i stłumione kaszlnięcia wydobywają się z radia, dlatego kompletnie je zlekceważyłam. Zorientowałam się, że coś nie gra, dopiero gdy wysiadła cała elektronika i auto samo zaczęło zwalniać. Odruchowo wcisnęłam pedał gazu, lecz to nic nie dało. Mój samochód przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i stanął. Na szczęście udało mi się zachować resztki przytomności umysłu i skierować go na pobocze.

Reklama

– A żeby cię, złomie, rdza zeżarła! – krzyknęłam wściekła i walnęłam dłonią w sam w środek Bogu ducha winnej kierownicy.

W dodatku awaria przytrafiła mi się w środku lasu, jakieś 10 kilometrów za stacją, na której zatankowałam paliwo. Mamrocząc pod nosem same niecenzuralne słowa, wyciągnęłam z torebki komórkę. Zadzwoniłabym do Kamila, ale rzucił mnie wczoraj, co za pech.

– Oby tylko na tym zadupiu był zasięg – mruknęłam.

Znów miałam szczęście – był, więc wystukałam numer pomocy drogowej. Powiedzieli, że muszę poczekać około godziny.

Zobacz także

– O matko! – jęknęłam. – I co ja mam przez tę godzinę robić?

Nie wzięłam z domu żadnej książki, gazety, niczego, co mogłoby zabić nudę, więc wysiadłam z auta i zapaliłam papierosa.

Rosnący po obu stronach szosy las wyglądał całkiem zachęcająco

Zakiełkowała mi w głowie myśl, żeby wybrać się na spacer. Na pewno to ciekawsze niż siedzenie w aucie nagrzanym czerwcowym słońcem albo snucie się bez celu po poboczu drogi. Zamknęłam samochód i powoli wkroczyłam między drzewa. Nie planowałam zapuszczać się zbyt daleko w głąb lasu. Z moją orientacją od razu bym zabłądziła. Miałam zamiar poruszać się skrajem w taki sposób, by nie tracić z oczu drogi i mojego auta.

Już po kilku metrach spotkała mnie miła i bardzo smaczna niespodzianka. Na ocienionej polance rosły jagody. Całe morze jagód! W powietrzu unosił się zapach, który skojarzył mi się z dzieciństwem. Kiedy byłam mała, uwielbiam kluski gotowane na parze oblane ciepłą jagodową breją z dodatkiem bitej śmietany. „Oto pomysł na oryginalną kolację!” – pomyślałam z uśmiechem i wróciłam do auta po słoik, który trzymałam w bagażniku.

Zrywanie jagód sprawiło mi niesamowitą frajdę i bez reszty mnie pochłonęło. Ignorowałam ból krzyża, drętwiejące kolana, wkurzone pszczoły i łażące mi po stopach pająki. Chciałam zebrać jak najwięcej owoców, a świadomość, że mam tylko godzinę, zmuszała mnie do pośpiechu. Nie wiem, co mnie opętało. Mogłam przecież pojechać na targ i kupić bez problemu całe wiadro, ale takie rozwiązanie, nie przyszło mi wtedy do głowy. Zajęta zbieraniem nie zwróciłam uwagi, że coraz bardziej oddalam się od szosy, a kiedy dostrzegłam rosnące nieopodal poziomki, rozum mi odebrało.

W lesie nigdy nie jest cicho, dlatego nie robiły na mnie wrażenia rozlegające się wokół dźwięki. Szum liści, śpiew ptaków, bzyczenie owadów, trzaski gałęzi i drzew brzmiały swojsko. Jednak w pewnej chwili dotarł do mnie hałas, który nijak do pozostałych nie pasował. Było to powtarzające się w regularnych odstępach czasu dziwne chrypienie. Po chwili dołączyły do niego podejrzane szelesty, szuranie i coś jakby głuche tupnięcia.

„Chyba ktoś się zbliża” – pomyślałam ze zdumieniem.

Podniosłam się i uważnie rozejrzałam po okolicy, ale nikogo nie zobaczyłam. Gdzieś tam daleko połyskiwał w słońcu lakier mojego auta, a w pobliskich krzakach buszowały ptaki. Mój wzrok nie zarejestrował niczego podejrzanego. A jednak w uszy wciąż wdzierało się: szur, tup, tup, chrrr, szur, tup, chrrr i zdawało do mnie przybliżać. Poczułam niepokój i dziwny chłód pełzający po plecach, który w magiczny sposób przenika przez skórę, każe sercu mocniej bić i łaskocze cebulki włosów.

„Może to coś mechanicznego? Może pod ziemią są jakieś rury?” – przebiegło mi przez głowę.

Wytężyłam zmysły i wstrzymałam na chwilę oddech

Szur, tup, tup, chrrr – rozległo się ponownie całkiem niedaleko. Skierowałam wzrok na południe, w stronę wijącej się między drzewami leśnej ścieżki.
Odniosłam wrażenie, że to właśnie tam znajduje się źródło nietypowego hałasu. Jakby na potwierdzenie moich przeczuć z pobliskich chaszczy wyfrunął spłoszony ptak, a ułamek sekundy później złamało się z trzaskiem kilka suchych gałązek.

„A jeśli w krzakach czai się psychopatyczny morderca i czeka na dogodny moment, żeby się na mnie rzucić?!” – pomyślałam przerażona.

Podniosłam leżący na mchu słoik i zaczęłam się rakiem wycofywać z owocowej polany.

– Hej, jest tam kto?! – krzyknęłam, wpatrując się w zieleń.

Szurrr, tup, tup – usłyszałam.

W miejscu, gdzie kończyły się zarośla, parę centymetrów nad ziemią wzbił się w górę obłoczek kurzu, jakby po ścieżce przebiegła jaszczurka. Niektóre gałązki wygięły się, chociaż nie było wiatru. Powietrze stało nieruchome. Sekundę później hałasy ucichły. Powinno mnie to chyba uspokoić, jednak zamiast tego zadrżałam, moje ciało obsypało się gęsią skórą, a po plecach spłynęła kropla zimnego potu.

Intuicja podpowiadała mi, że nie jestem w lesie sama, że w zaroślach czai się jakieś licho.

Ktoś mnie obserwował

Instynkt kazał mi uciekać. Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem ruszyłam do samochodu. Korciło mnie, żeby zacząć biec, lecz nie chciałam wykonywać gwałtownych ruchów, bojąc się upadku, no i... pogoni. Co jakiś czas zerkałam z obawą przez ramię, ale nic mnie nie goniło – ani podejrzane dźwięki, ani psychopata z nożem.

Kiedy miałam do szosy najwyżej pięćdziesiąt metrów, upiorne szurr, tup, tup, chrrr rozległo się tuż za moim plecami. Zastygłam w bezruchu. Słoik z jagodami upadł na wysuszoną na kamień ziemię z głuchym łoskotem. Coś się o mnie otarło, coś zimnego i miękkiego, a potem przeszyło do szpiku kości jak podmuch mroźnego powietrza. Przez chwilę miałam wrażenie, że krew ścina mi się w żyłach, a serce lodowacieje, że wpadam w jakąś czarną otchłań bez dna i tracę świadomość. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, lecz było straszne jak dotyk śmierci.

Kiedy minęło, poczułam na twarzy chrapliwy oddech, a w moje nozdrza wdarł odór stęchlizny. Zobaczyłam wirujące w powietrzu drobiny kurzu, drgające w słońcu złote zygzaki, które ułożyły się po chwili w falujący zarys ludzkiej postaci. Ktoś przede mną stał. Wydaje mi się, że duży mężczyzna. Nie posiadał fizycznej formy, ale istniał naprawdę. Nie mam pojęcia, kim był. Myślę, że duchem, i to złym duchem, bo jego bezcielesna obecność przerażała mnie bardziej niż cokolwiek.

Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie doświadczyłam. Nie miałam pojęcia, co znaczy zmienić się w słup soli i stracić kontrolę nad ciałem i umysłem. Nie sądziłam, że strach może tak sparaliżować człowieka i wyssać z płuc cały zapas powietrza. Nie mogłam się ruszyć ani nawet oddychać, a to coś chrypiało mi w twarz z coraz większą mocą. W pewnym momencie owo chrypienie przestało być dla mnie bezsensownym dźwiękiem. Zmieniło się w konkretne słowa.

– Jesteś taka ciepła, chodź ze mną – usłyszałam…

Nie wiem, co byłoby dalej, gdyby nie nadjechała pomoc drogowa i nie zaczęła głośno trąbić.

W tym miejscu działają siły nieczyste

Duch natychmiast zniknął. Jakby zapadł się pod ziemię. Bardziej to czułam, niż wiedziałam. Najwyraźniej spłoszył go dźwięk klaksonu i ruch na drodze. Bogu dzięki! Inaczej byłoby kiepsko… Uspokoiłam dudniące wariacko serce i poruszyłam nogami. Wcale nie byłam pewna, czy jestem w ogóle w stanie chodzić, bo kolana miałam jak z waty. Kiedy się okazało, że mogę, pognałam na złamanie karku w stronę szosy. Czekało tam na mnie dwóch panów odzianych w czerwone uniformy i terenowy wóz z lawetą. Jeden z panów posłał mi zaniepokojone spojrzenie.

– Dobrze się pani czuje? – spytał.

Zamiast od razu odpowiedzieć, zerknęłam nerwowo przez ramię, wręczyłam mu kluczyki i bąknęłam, że Reńka zdechła.

– Kto taki? – nie zrozumiał.

– Moje auto nazywa się Reńka, od Renault – wyjaśniłam.

Chyba uznał mnie za szurniętego babsztyla… I trudno mu się dziwić. Miałam potargane włosy, spoconą twarz i obłęd w oczach, a ręce latały mi jak alkoholiczce. Chwilę później stał się cud. Silnik mojego samochodu odpalił za pierwszym podejściem.

– Jak na mój gust, wszystko gra – uśmiechnął się mechanik. – Mówi pani, że nic nie działało? Przytaknęłam.

– Czyli albo pech, albo chwilowy brak napięcia, albo w tym miejscu działają siły nieczyste – oznajmił mi pół żartem, pół serio i puścił oko do kumpla.

Kwadrans później przekonałam się osobiście, że Renia chodzi jak szwajcarski zegarek. Po kilku minutach jazdy zobaczyłam na poboczu dwie młode dziewczyny handlujące jagodami. Na widok owoców serce podskoczyło mi do gardła i uświadomiłam sobie z smutkiem, że od tej pory fioletowe kuleczki już nie będą mi się kojarzyć wyłącznie ze smakami dzieciństwa...

Kiedy opowiedziałam mamie, co mnie spotkało, zaśmiała się.

– Chyba nieźle zabalowałaś na tym swoim wyjeździe integracyjnym – stwierdziła. – Duchy nie istnieją. I koniec, kropka.

Reklama

Dwa dni wcześniej zapewne całkowicie bym się z nią zgodziła. Ale po tym, co przeżyłam, nie jestem już tego taka pewna.

Reklama
Reklama
Reklama