„Żona nasłuchała się bredni w telewizji i chciała zmienić nasze życie o 180 stopni. Nie pozwolę, by puściła nas z torbami”
„Anna miała serce na dłoni, ale głowę w chmurach. Nie potrafiła oszczędzać. Pracowała, owszem, ale to ja rozporządzałem pieniędzmi. Ona sama mówiła kiedyś, że dobrze, że się tym zajmuję, bo ona by przepuściła wszystko na pierdoły. Więc ustaliliśmy prosty układ: oddaje mi swoją wypłatę, a ja dbam o naszą przyszłość.”.

- Redakcja
Zawsze wiedziałem, co jest dobre dla naszej rodziny. Od początku byłem tym, który twardo stąpał po ziemi — pilnowałem rachunków, inwestycji, wydatków. Anna… Anna miała serce na dłoni, ale głowę w chmurach. Nie potrafiła oszczędzać. Pracowała, owszem, ale to ja rozporządzałem pieniędzmi. Ona sama mówiła kiedyś, że „dobrze, że się tym zajmuję, bo ona by przepuściła wszystko na pierdoły”. Więc ustaliliśmy prosty układ: oddaje mi swoją wypłatę, a ja dbam o naszą przyszłość.
Przez lata działało to bez zarzutu. Kupiliśmy mieszkanie, pojechaliśmy na kilka wakacji, raz nawet zmieniliśmy samochód na nowy. Stabilność — to było nasze największe osiągnięcie. Moje osiągnięcie.
I naprawdę wierzyłem, że Ania to docenia. Jeszcze niedawno patrzyła na mnie z takim zaufaniem, jakby wiedziała, że wszystko, co robię, robię dla nas. Ale coś się zmieniło. Ostatnio coraz częściej miała ten dziwny wyraz twarzy — jakby coś ukrywała, jakby się ode mnie odcinała. Pyskowała, stawiała pytania, które wcześniej w ogóle by jej nie przyszły do głowy.
Pewnie Magda jej coś nagadała. Jej przyjaciółka. Zawsze mieszała Ani w głowie, podsuwając jakieś głupie pomysły o "wolności" i "niezależności". Ale ja wiem jedno: Ania beze mnie sobie zwyczajnie sobie nie poradzi. A ja... ja nie zamierzam patrzeć, jak niszczy to, co razem budowaliśmy.
Nie rozumiałem jej
Wróciła z pracy później niż zwykle. Trzasnęła drzwiami, rzuciła torebkę na fotel i bez słowa przeszła do kuchni. Patrzyłem na nią spod oka, czekając, aż — jak zawsze — wyciągnie kopertę z wypłatą i położy ją na komodzie. Minuty mijały. Cisza.
– Daj mi to, kochanie – odezwałem się w końcu spokojnym, niemal ojcowskim tonem, podchodząc do niej. – Rozliczę wszystko jak zwykle.
Wyciągnąłem rękę, pewien, że zaraz usłyszę znajome: "Dzięki, Marek, że się tym zajmujesz".
Ale ona nie drgnęła. Stała odwrócona do mnie plecami, zgarbiona, jakby coś w niej pękło.
– Wiesz co... Chcę mieć własne konto – powiedziała nagle, zaskakująco stanowczo.
Zamarłem, czując, jak powietrze gęstnieje między nami. Próbowałem się zaśmiać.
– No co ty, Anka? Znowu ci Magda naplotła o "wolności finansowej"? – zażartowałem, starając się, by mój głos zabrzmiał lekko.
Ona za to odwróciła się do mnie powoli. I wtedy zobaczyłem w jej oczach coś, czego nie widziałem od lat. Obojętność. Nie bunt, nie złość – obojętność.
– Marek, naprawdę chcę mieć coś swojego. Nie muszę się z niczego tłumaczyć, ale… mam dosyć oddawania wszystkiego, rozumiesz?
Otworzyłem usta, ale nie znalazłem słów. Coś we mnie zadrżało. Instynktownie poczułem, że to nie jest zwykły kaprys. Że ta rozmowa to nie jakiś mały bunt, który minie.
Mimo to w głowie układałem sobie własną wersję wydarzeń. "Pochodzi, powydziwia, uspokoi się". Bo przecież ja wiem lepiej. Ja zawsze wiem lepiej.
Miałem dość tych bredni
Siedziałem w salonie, niby oglądałem wiadomości, ale tak naprawdę jednym uchem nasłuchiwałem. Ania zamknęła się w sypialni i już od dobrej godziny rozmawiała przez telefon. Ciche śmiechy, szepty, a potem coś jakby... buntownicze tony. Coś mi nie pasowało.
Podszedłem bliżej drzwi, niby przypadkiem, niby poprawiając obraz na ścianie. I wtedy usłyszałem:
– Magda, masz rację... Ja muszę zacząć żyć po swojemu. Nie mogę wiecznie być tylko dodatkiem do czyjegoś życia. Mam przecież prawo do własnych pieniędzy, do własnych decyzji.
Poczułem, jak zaciska mi się pięść. Magda. Oczywiście, że to ona. Cała Magda — od zawsze z głową pełną idiotycznych pomysłów i feministycznych hasełek. To przez nią Ania zaczęła mieć "potrzeby". Przez nią nagle zaczęła się czuć niewystarczająca w naszej spokojnej, poukładanej codzienności.
Cisnąłem pilotem w sofę i ruszyłem do kuchni, żeby się uspokoić. Wziąłem kilka głębokich oddechów. "Nie dam się wciągnąć w ich histerie", pomyślałem. "To tylko chwilowe. Przejdzie jej. Zawsze przechodziło".
Przecież Ania mnie kocha. Przecież dobrze jej było tak, jak było. To tylko Magda ją podjudza, ale ja ją sprowadzę na ziemię. Jeszcze zobaczy.
Nie mogłem w to uwierzyć
Kolacja była gotowa. Schabowy, ziemniaki, buraczki — klasyka. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy stole. Ja nakładałem jedzenie, ona przesuwała widelcem po talerzu. Dookoła panowała cisza, której nie dało się już zignorować.
– No i co? – rzuciłem w końcu z udawaną obojętnością. – Nadal się gniewasz?
Ania podniosła na mnie wzrok. Spokojny, chłodny.
– Nie gniewam się, Marek. Ja podjęłam decyzję. Od przyszłego miesiąca cała moja pensja wpływa na moje konto.
Zamrugałem. Z trudem przełknąłem ślinę.
– Słucham? – roześmiałem się nerwowo. – Anka, nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, że to ja ogarniam nasze finanse. Bez tego... rozleci się wszystko.
– Trudno – odparła cicho. – Jeśli się rozleci, to znaczy, że było słabe.
Wstałem gwałtownie, talerz zakołysał się na stole.
– Ty naprawdę myślisz, że sobie sama poradzisz?! Że wystarczy ci karta i dobre chęci?! – podnosiłem głos, choć w głębi duszy czułem raczej strach niż złość.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Ale wolę próbować niż dalej udawać, że to normalne.
Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Jak to możliwe? Przecież zawsze byłem dla niej opoką! Przecież bez mojego pilnowania konta, budżetu, planowania wydatków, dawno bylibyśmy w długach!
– Rozwalasz wszystko, co zbudowaliśmy! – wyrzuciłem z siebie.
I wtedy przyszła myśl, której nie chciałem dopuścić. Że może nigdy niczego wspólnie nie budowaliśmy. Może tylko ja budowałem... dla siebie. A Ania była trybikiem w maszynie, którą sterowałem, żeby czuć się silny.
Zostałem sam
Siedziałem na kanapie, wpatrując się w puste miejsce po niej. Przed chwilą jeszcze tu była, z buraczkami na widelcu i tą obojętną miną. Teraz — cisza. Z pokoju dochodził dźwięk szurania walizki po kaflach.
Zerwałem się.
– Anka, co ty robisz? – głos mi się załamał.
Nie odpowiedziała. Układała rzeczy metodycznie, spokojnie, jakby pakowała się na zwykły weekendowy wyjazd. Patrzyłem na nią bezradnie, jakbym oglądał film, w którym nie byłem już aktorem, tylko widzem.
– Przestań, proszę – podszedłem bliżej. – Kochanie, ja to robię dla nas... zawsze robiłem dla nas!
Wyciągnąłem ręce, jakbym chciał ją zatrzymać. Nie spojrzała nawet.
– Przecież nie musimy tak od razu... – jęczałem dalej. – Możemy porozmawiać. Możemy coś ustalić!
Wzięła kurtkę z wieszaka. Wtedy zrobiłem coś, czego sam się po sobie nie spodziewałem. Uklęknąłem przed nią.
– Zostań. Błagam cię.
Na moment zawahała się. Widziałem to. Ale potem tylko westchnęła cicho i — nie mówiąc ani słowa — otworzyła drzwi. Jeszcze przez chwilę stała w progu, jakby coś rozważała. Potem wyszła, ciągnąc za sobą walizkę, której stukot na schodach brzmiał jak wyrok.
Zostałem sam. Z rękoma na kolanach i uczuciem, że właśnie rozsypał mi się cały świat.
Nic mi nie zostało
Przez trzy dni nie wychodziłem z domu. Telewizor grał w tle, ale nie wiedziałem nawet, co pokazują. Siedziałem w fotelu, w tym samym ubraniu, w którym żegnałem Anię. Telefon milczał. Ona też. Tylko raz zadzwonił Paweł, jej brat.
– Marek, spotkajmy się – powiedział chłodno.
Nie chciałem. Bałem się tego, co usłyszę. Ale zgodziłem się. W kawiarni czekał już na mnie. Wstał tylko na powitanie, spojrzał z jakąś dziwną mieszaniną współczucia i pogardy.
– Ona już nie wróci – powiedział od razu, bez ceregieli.
Zaparło mi dech. Chciałem zaprzeczyć, wyśmiać go, powiedzieć, że Anka się tylko boczy, że zaraz wróci po rozum do głowy. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Za późno zrozumiałeś, że człowiek to nie projekt do zarządzania – dodał Paweł i napił się kawy.
Siedziałem jak skamieniały, wpatrując się w pustą filiżankę przed sobą. Za późno? Przecież ja tylko chciałem dobrze. Przecież ja wiedziałem, co jest najlepsze. Czyżby? – podpowiadał mi jakiś głos w środku, cichy, ale nieznośnie uparty. Wróciłem do pustego domu. Usiadłem na sofie. Spojrzałem na jej krzesło przy stole. Na puste miejsce obok w łóżku. Na szafkę nocną, na której zawsze stał jej kubek z herbatą. Nic. Cisza. I po raz pierwszy w życiu poczułem, że naprawdę jestem sam. Że nie mam nad niczym kontroli. Że wszystko, czym się tak szczyciłem, rozsypało się w pył.
Marek, 37 lat
Czytaj także:
- „Żona nagle chciała wrócić do panieńskiego nazwiska. Od razu wiedziałem, że to zły znak dla naszego małżeństwa”
- „Moja żonka urządzała sobie schadzki z sąsiadem pod moim nosem, a potem udawała niewiniątko. Nie ze mną takie numery”
- „Zamiast z żoną wylądowałem na majówce z teściową. Tak się otworzyła, że zdradziła mi jej tajemnicę”