„Gdy wygrałam wycieczkę all inclusive do Egiptu, byłam w niebie. Nie sądziłam, że przeżyję taki koszmar w Hurghadzie”
„Do hotelu wróciłam wyczerpana, spocona i z bólem głowy. Zamiast przeżyć coś magicznego, walczyłam o przetrwanie. Chciałam, żeby to wszystko już się skończyło”.

- Redakcja
Pracuję w urzędzie miejskim na stanowisku referenta i, jakby to ująć, żyję spokojnie... aż za spokojnie. Mieszkam sama, męża ani dzieci nie mam. Kiedyś byłam zaręczona, ale narzeczony pewnego dnia spakował się i pojechał „na chwilę do Niemiec” i już nie wrócił. Od tamtej pory minęło jedenaście lat, a ja coraz częściej łapię się na tym, że mój świat to cztery ściany, herbata z malinami i sudoku przed snem. Codzienność... no cóż. Biurko, pieczątki, kawka o dziesiątej, obiady na stołówce i rozmowy o promocjach w pobliskim dyskoncie. Dlatego, kiedy pewnego poranka w pracy usłyszałam w radiu ogłoszenie konkursowe: „Wygraj rajskie wakacje w Egipcie!”, coś we mnie zaiskrzyło. Wystarczyło zadzwonić i odpowiedzieć na pytanie o stolicę kraju faraonów. Zadzwoniłam – ot, z głupia frant.
– Dzień dobry! Jak ma na imię słuchaczka? – odezwał się wesoły głos prowadzącego.
– Katarzyna.
– Świetnie, pani Katarzyno, proszę powiedzieć, jakie miasto jest stolicą Egiptu?
– Kair! – wypaliłam, niemal dusząc się z emocji.
– Brawo! Właśnie wygrała pani tygodniowy pobyt w ekskluzywnym kurorcie w Hurghadzie!
Nie pamiętam, co było dalej. Telefon wypadł mi z ręki. Ludzie z pokoju obok przyszli zobaczyć, czy nie dostałam zawału. W tym samym dniu opowiedziałam wszystko Grażynce, mojej koleżance z pracy. Siedziałyśmy przy kawie, a ja aż kipiałam z radości.
– Wyobraź sobie, że polecę samolotem! Nigdy nie leciałam! I to do Egiptu! Wygrałam! Ja! – piszczałam.
– Cudownie! – Grażyna aż klasnęła w dłonie. – Musisz sobie kupić nowy kostium! Taki z falbanką. I koniecznie krem z wysokim filtrem. Tam to słońce cię spali na wiór!
– Już wszystko zapisuję. Nowy kostium, kapelusz, okulary, krem z filtrem, sandały. I przewodnik po Egipcie!
– Będziesz królową pustyni! – śmiała się Grażyna.
Zaczęłam się przygotowywać jak do wyprawy życia. Kupowałam wszystko, co mi przyszło do głowy. Pierwszy raz miałam polecieć samolotem! Leciałam do raju!
Z emocji trzęsły mi się ręce
Dzień wylotu był jak sen. Wstałam o czwartej rano. Nie mogłam spać. Z nerwów, z ekscytacji, z poczucia, że zaraz wydarzy się coś wielkiego. Spakowana byłam już dzień wcześniej, walizka czekała przy drzwiach, a ja co chwilę zaglądałam, czy mam paszport, czy nie zapomniałam ładowarki, czy strój kąpielowy na pewno leży na wierzchu. Na lotnisku byłam za wcześnie. Stałam jak słup, wpatrując się w tablicę odlotów. Hurghada. 9:20. Lot czarterowy. Gdy podeszłam do kontroli bezpieczeństwa, trzęsły mi się ręce. A potem... samolot. Już z autobusu, który wiózł nas na płytę, robiłam zdjęcia. Gdy tylko weszłam na pokład, od razu dotknęłam fotela, jakby miał mi dać szczęście. Wszystko mi się podobało – światełka nad głową, schowek na bagaż, instrukcja bezpieczeństwa. Gdy koła oderwały się od ziemi, wydałam z siebie cichy pisk, a potem klasnęłam. Sąsiad obok spojrzał na mnie z rozbawieniem.
– Pierwszy raz? – zapytał.
– Tak, spełnia się moje marzenie – odpowiedziałam.
Lecieliśmy kilka godzin. Przez okno widziałam tylko niebo i chmury, ale i tak robiłam zdjęcia co chwilę. Gdy kapitan ogłosił, że zaczynamy schodzenie do lądowania, poczułam ścisk w żołądku. Po wyjściu z samolotu uderzył mnie gorąc. Prawdziwy, duszny, parzący. Stałam na płycie lotniska, a żar lał się z nieba. Wokół palmy i gwar ludzi. Weszłam do autobusu, który miał nas zawieźć do hotelu. Już wtedy poczułam lekki niepokój. Kierowca nie znał ani słowa po polsku, a przewodnik mówił szybko po angielsku, którego ledwo co rozumiałam. Wszystko wydawało się chaotyczne. Autobus stary, klimatyzacja ledwo dyszała.
– To chyba nie ten hotel z folderu, co? – zagadnął mnie starszy pan, który siedział dwa rzędy dalej.
– A wie pan, że też mam takie przeczucie? – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się niepewnie.
Na razie jednak trzymałam się myśli, że to tylko wstęp. Że zaraz zobaczę palmy, basen, chłodne drinki z parasolką i czysty pokój z widokiem na morze.
Uderzył mnie zapach wilgoci
Gdy tylko zajechaliśmy pod hotel, poczułam, że coś jest nie tak. Elewacja była brudna, okna porysowane, a w recepcji panował półmrok. To miało być czterogwiazdkowe all inclusive z widokiem na morze i nowoczesnymi wnętrzami. Tymczasem sufit nad recepcją miał zaciek, a klimatyzator warczał, jakby miał się zaraz rozsypać. Dostałam kartę do pokoju i poszłam na górę. Windy nie działały, więc musiałam wciągnąć walizkę na drugie piętro. Otworzyłam drzwi i od razu cofnęłam się o krok. Uderzył mnie zapach wilgoci i czegoś jeszcze... czegoś zepsutego. Ściany były odrapane, zasłony brudne, a w rogu łazienki – pleśń. Podeszłam do klimatyzatora i włączyłam go, ale tylko zamrugał światełkiem i zaczął buczeć. Powietrze w pokoju było duszne, nie do wytrzymania. Otworzyłam balkon, ale za drzwiami znalazłam nie widok na morze, a mur innego budynku i śmietnik. Zeszłam do recepcji, żeby zgłosić problem. Czekałam chwilę, aż mnie zauważą, po czym podeszłam i powiedziałam najspokojniej, jak umiałam:
– Przepraszam, w moim pokoju śmierdzi. Proszę o zmianę.
Przewodnik spojrzał na mnie zniecierpliwiony.
– To normalne. Wilgotność. Klimat. Pani przesadza.
– Przesadzam? – powtórzyłam zdumiona. – W pokoju nie ma czym oddychać. A klimatyzacja nie działa!
– Proszę otworzyć okno. Rano będzie lepiej – rzucił i odwrócił się do portiera.
Wracałam do pokoju zła i rozczarowana. Usiadłam się na łóżku, które skrzypnęło pod moim ciężarem. Włączyłam wiatrak stojący w rogu, który zrobił tylko tyle, że wzniecił zapach stęchlizny z dywanu. Leżałam i gapiłam się w sufit. Tygodniowy pobyt w raju? Już pierwszego wieczora chciałam wrócić do domu. Wieczorem poszłam na kolację. Jajka na twardo, suche bułki, jakieś warzywa, których nie odważyłam się tknąć. Wzięłam sok pomarańczowy, który okazał się rozwodnionym syropem. Po dwóch łykach rozbolał mnie brzuch. Myślałam, że to stres. Ale bóle nie ustępowały. Kolejne dwa dni spędziłam na toalecie. Czułam się bezradna, sama, daleko od wszystkiego, co znałam. Nie miałam siły iść na plażę, nie miałam siły robić zdjęć. Nawet nie chciało mi się płakać.
Walczyłam o przetrwanie
Trzeciego dnia pomyślałam, że jeśli nie spróbuję czegoś z tym zrobić, to wrócę z tych wakacji nie tylko zła, ale i zdołowana. Zobaczyłam na tablicy w recepcji ogłoszenie o wycieczkach. Jedna z nich prowadziła do Luksoru. Pomyślałam, że może to mi wszystko wynagrodzi. Zapisałam się bez dłuższego zastanowienia. Wyjazd był o szóstej rano. Wstałam o piątej, zebrałam się szybko i czekałam przed hotelem. Autobus spóźnił się prawie godzinę. Kierowca nie powiedział ani słowa, przewodnik znowu mówił wyłącznie po angielsku. W środku było gorąco, bo klimatyzacja działała tylko wtedy, gdy autobus jechał, a korki były nie do zniesienia. Po dwóch godzinach jazdy miałam już dosyć, ale zaciskałam zęby. Przecież miało być warto.
Na miejscu nie było lepiej. Tłumy ludzi, przewodnicy krzyczący do mikrofonów. Upał był nie do wytrzymania. Czułam, jak spływa mi pot z pleców i z twarzy. Wypiłam całą butelkę wody już w pierwszej godzinie, a potem nie mogłam znaleźć miejsca, gdzie można by kupić kolejną. Szliśmy z grupą, ale każdy szedł we własnym tempie. Gubiłam się co chwilę. W świątyni w Karnaku było pięknie, ale jedyne, co zapamiętałam, to ścisk, duszność i słońce palące jak piekło. Do hotelu wróciłam wyczerpana, spocona i z bólem głowy. Zamiast przeżyć coś magicznego, walczyłam o przetrwanie. Marzyłam, żeby tylko zasnąć i nie czuć ciała.
Kolejne dni były już tylko liczeniem godzin do powrotu. Miałam wysypkę na plecach, nie mogłam patrzeć na jedzenie, więc żywiłam się sucharami przywiezionymi z Polski. W pokoju wciąż śmierdziało pleśnią. Klimatyzator dalej buczał, ale nie chłodził. Tęskniłam za moim łóżkiem, za chlebem z masłem, za spokojem. Wieczorami dzwoniłam do siostry.
– Mam dość – mówiłam szeptem, leżąc pod prześcieradłem. – Tu się nie da oddychać, a jedzenie to jakaś kpina. Twoja działka to luksus. Rozkładam na leżaku, słucham świerszczy i wiem, że nikt mnie nie oszuka. A tu? Tu człowiek walczy o przeżycie.
– Przecież nie wiedziałaś, co cię czeka. Nie obwiniaj się – odpowiadała. – Jeszcze trochę i wrócisz do domu. A wtedy pojedziemy razem na moją działkę. I zrobimy grilla.
Zaśmiałam się przez łzy. Chciałam, żeby to wszystko już się skończyło.
Poczułam ulgę
W dniu wylotu obudziłam się o świcie. Posprzątałam po sobie, choć nie musiałam. Zostawiłam napiwek na stoliku, bo taki był zwyczaj, ale miałam w sobie tylko ulgę, żadnej wdzięczności. Autobus na lotnisko też się spóźnił. Inni turyści też byli cicho, zmęczeni, jakbyśmy wszyscy razem coś przeżyli, ale nikt nie chciał o tym mówić. Na lotnisku panował chaos. Wreszcie weszliśmy do samolotu, a ja poczułam ulgę. Usiadłam przy oknie i spojrzałam w szybę. Chciałam już tylko wrócić do domu. Gdy samolot wylądował w Warszawie, poczułam łzy w oczach. Nie ze wzruszenia. Z ulgi. Na hali przylotów czekała na mnie Ewa.
– Jak tam po urlopie życia? – zapytała z tym swoim przekornym uśmiechem.
– Urlop życia... tylko że w horrorze – odpowiedziałam, obejmując ją mocno.
W samochodzie opowiedziałam jej o wszystkim. Siostra słuchała i kiwała głową.
– Wiedziałam, że się rzucisz na to, jak szczerbaty na suchary. A ja ci mówiłam: jedźmy razem na Mazury do ciotki Krysi. Ale nie, pani Katarzyna wygrała raj. No to miałaś raj.
Zaśmiałyśmy się. Choć tak naprawdę chciałam już być w domu, wypić herbatę, założyć piżamę i nie wychodzić z łóżka przez tydzień.
Katarzyna, 42 lata
Czytaj także:
- „Harowałam jak zaklęta na premię i awans, a szef się na mnie wypiął. Jeszcze zobaczy, że nie ze mną takie numery”
- „Gdy synek narysował męża z nianią, zapaliła mi się czerwona lampka. To nie była tylko dziecięca wyobraźnia”
- „Po powrocie z Egiptu tęskniłam za Samirem. Mąż nagle przerwał mój egzotyczny sen i zaliczyłam twarde lądowanie”