Reklama

Poznaliśmy się dzięki rodzicom, właściwie to nas zeswatali. Wtedy traktowałem to jak dziwactwo, ale zawładnęła moim sercem od razu. Połączyły nas muzyka, rozmowy, książki. Nie wyobrażałem sobie bez niej życia. Teraz też nie wiem, jak znaleźć w sobie siłę.

Reklama

Rodzicie znaleźli mi żonę

Od śmierci Eli minęły już trzy miesiące. I ciągle tęsknię za nią tak samo. Co rano budzę się i ból jest taki sam. Czy życie bez niej ma w ogóle sens? Byliśmy razem ponad czterdzieści lat. Dłużej niż połowę życia – mógłby ktoś powiedzieć. A dla mnie to i tak dużo za mało. Oddałbym wszystko za każdy kolejny dzień z nią.

Kiedy moi rodzice oświadczyli mi, że znaleźli mi narzeczoną, nawet w najśmielszych snach nie podejrzewałem, że będzie miłością mojego życia. Wtedy zareagowałem – mówiąc delikatnie – złością.

– Co zrobiliście? A co wy myślicie, że to średniowiecze? Jak będę chciał mieć żonę, to ją sobie sam znajdę! – prychnąłem i zakończyłem dyskusję.

Miałem dwadzieścia trzy lata. Nie w głowie mi było zakładanie rodziny. Był koniec lat siedemdziesiątych. Z kolegami ze studiów paliliśmy trawkę i słuchaliśmy The Doors. Uważałem się za nowoczesnego człowieka. A mama i tata mi tu z jakimiś swatami wyjeżdżają!

Ale gdy po raz kolejny pojechałem na weekend do rodziców na wieś, gdzie mieszkali, usłyszałem, że dziś wpadną na obiad znajomi. Z córką.

– Którzy? – zapytałem, myśląc, że chodzi o sąsiadów, którzy mieli dwunastoletnią letnią córkę.

– Nie znasz ich.

Wtedy się domyśliłem, o co chodzi. Że to „ci” goście z „tą” córką. Ale nie miałem ochoty na kłótnię. W drodze ze stacji wypaliłem skręta i byłem wyluzowany. Miałem plan – jakoś ten obiad przeżyję, ale będę gburowaty i dziewczyna ucieknie najdalej, jak się da.

Byłą idealną kobietą

Plan legł w gruzach, gdy tylko weszła do jadalni. W życiu nie spotkałem ładniejszej. Kasztanowe długie, lekko falujące włosy. Wielkie zielone oczy. Spod krótkiej spódniczki wystawały długie, opalone nogi. Nie wyglądała jak typowa dziewczyna z okolicy. Uśmiechnąłem się szeroko.

– Wojtek – wyciągnąłem rękę. – Bardzo się cieszę, że wreszcie się poznaliśmy.

Spojrzała na mnie tak, że mnie zmroziło. Zrozumiałem, że ona tak samo była chętna na to spotkanie jak ja. I widać, ja nie sprawiłem, że jej niechęć zmalała.

– Elżbieta – mruknęła. I przewracając oczami, usiadła na krześle.

Obiad ciągnął się niemiłosiernie. Wszyscy się męczyliśmy. Po wymianie uwag o pogodzie, zbiorach, zapadła krępująca cisza.

– Wojtek, może pokażesz Eli dom? – zaproponowała mama.

Chyba perspektywa siedzenia razem przy stole była jeszcze gorsza niż moje towarzystwo, bo Ela skwapliwie przystała na tę propozycję.

– Tu jest sypialnia rodziców, a tu mój pokój. Chcesz posłuchać muzyki? – zakończyłem tę dość krótką wycieczkę.

– A czego będziemy słuchać? Mazowsza? – Elżbieta znowu przewróciła oczami.

– Nie znam. Dobrzy są? – odbiłem pałeczkę. – Mam Doorsów, Pink Floydów… Ale pewnie to nie w twoim guście.

Ela po raz pierwszy spojrzała na mnie z odrobiną zainteresowania.

– Znasz Floydów? No proszę. Niedawno wydali drugą płytę, słyszałam parę kawałków w Radiu Luksemburg…

– No to możemy posłuchać. Mam chyba ten album. – powiedziałem z uśmiechem.

Tym razem nie udawała, że naprawdę jej zaimponowałem.

– Serio? Rany… A skąd?

– Stryjek z Niemiec mi przysyła. Wszystko, o co poproszę.

Zakochałem się już tego pierwszego wieczora. Ela studiowała historię sztuki. Tak jak i ja nie zamierzała zostać na wsi.

– Spotkamy się w Warszawie? W Stodole? – zaproponowała przed wyjściem.

Natychmiast się zgodziłem.

Byliśmy dobraną parą

– Też wiedziałaś, że chcą nas wyswatać? – po kwadransie tej pierwszej randki zaczęliśmy rozmawiać o tamtym zorganizowanym przez rodziców obiedzie. – Teraz rozumiem, dlaczego od początku byłaś taka naburmuszona.

– Spodziewałam się, że mama znalazła mi jakiegoś dobrego chłopca, który marzy o własnym ciągniku i medalu na wystawie trzody – zaśmiewała się Ela.

– Ja byłem pewien, że spotkam porządną dziewczynę, która chodzi w długiej spódnicy, śpiewa w kościelnym chórze i marzy o hodowaniu pomidorów w przydomowym ogródku – postanowiłem nie pozostać jej dłużny.

Śmialiśmy się przez kilka minut.

– Rany, chyba oboje bardzo słabo znamy naszych rodziców – Ela nagle spoważniała. – Ale skąd oni wiedzieli, że się polubimy? Zatańczysz?
To był oczywiście wolny taniec. Gdy ją przytuliłem, wiedziałem już, że jak tylko się zgodzi, to zostanie moją żoną.

Kilka pierwszych randek skończyło się na pocałunkach. Nie wiedziałem, jak zaproponować coś więcej. Choć udawaliśmy przed sobą bardzo nowoczesnych i wyzwolonych, tak naprawdę i moja, i Eli wiedza o seksie była znikoma.

Całowałem wcześniej tyko dwie dziewczyny. Nagą kobietę widziałem tylko w niemieckich pismach, które stryjek przemycał mi między płytami. W końcu to Ela okazała się odważniejsza.

– Moja współlokatorka z akademika pojechała do domu. Mamy dziś pokój tylko dla siebie. Wpadniesz?

Odwiedziłem trzy apteki, zanim odważyłem się poprosić o prezerwatywy. Stałem przed okienkiem czerwony jak burak i święcie przekonany, że gapi się na mnie cała kolejka, obgadując mnie i moją minę. Tak naprawdę nikt na mnie nie zwracał uwagi.

– Rozmiar? – zapytała farmaceutka beznamiętnym głosem.

– Średni? Chyba tak – wyszeptałem.

Kobieta się uśmiechnęła, ale nawet na mnie nie spojrzała. Po drodze do akademika kupiłem jeszcze kwiaty i wermut. Tuż przed drzwiami przełożyłem prezerwatywy z kieszeni kurtki do dżinsów. Żeby były pod ręką. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, jak ich użyć. Okazało się, że ten zakup był trochę na wyrost. Ela pozwoliła mi się całować, dotykać, ale o pójściu „na całość” nie chciała słyszeć. W rzeczywistości okazała się jednak porządną dziewczyną z prowincji.

Pół roku później się oświadczyłem. I zostałem przyjęty! Kilka dni później kochaliśmy się po raz pierwszy. Niedoświadczenie nadrabialiśmy zaangażowaniem i jakoś poszło. Choć dopiero za trzecim razem zrozumiałem, o co ten cały szum.

Tylko z nią chciałem założyć rodzinę

Ślub oczywiście był na wsi. Prośbą i groźbą udało nam się sprawić, że wesele nie było tak kiczowate, jak to było w zwyczaju. Ela pieczołowicie zlustrowała wcześniej remizę. Kazała zdjąć kartonowe gołąbki, serduszka i obrączki. Zamiast tandetnych stroików na stołach stały bukiety z polnych kwiatów. I nie było orkiestry. Muzykę z płyt puszczał świadek, mój kumpel ze studiów.

Obie nasze mamy i tak promieniały ze szczęścia. Miałem już nieźle w czubie, gdy wybiegłem na scenę i zawołałem:

– Chciałem wznieść toast za nasze mamy. Bo wiedziały, zanim my to zrozumieliśmy, że jesteśmy sobie pisani! Za mamusie!

Nasz jedyny syn urodził się w szóstym miesiącu ciąży. Żył trzy godziny. Pomimo wielu prób Ela więcej nie zaszła w ciążę. Pogodziliśmy się z tym, że będziemy tylko we dwójkę. Kilka razy rozmawialiśmy o adopcji, ale żadne z nas nigdy nie zrobiło nic więcej w tej sprawie.

Mama, choć przecież to dzięki niej się poznaliśmy, kilka razy próbowała mnie namawiać, żebym poszukał innej żony. Wiedziałem, że zawsze marzyła o wnukach. Dlatego próbowałem jej wybaczyć. Ale gdy wspomniała o rozwodzie po raz kolejny, po prostu przestałem do rodziców jeździć.

Oboje już nie żyją. Choć nigdy nie przestałem mieć mamie za złe tych pomysłów, przebaczyłem jej. Byliśmy u niej i u taty w ostatnie Boże Narodzenie przed ich odejściem. Zmarli w odstępie miesiąca. Najpierw mama, a zaraz po niej tata – chyba po prostu egzystencja bez mamy nie miała dla niego sensu.

Ela całe życie przepracowała jako nauczycielka plastyki w liceum. Ja w latach 90. zacząłem pracę w prywatnej pracowni architektonicznej. Nigdy nie byliśmy bogaci, ale starczało nam na nasze potrzeby. Oboje uwielbialiśmy podróże. Zjechaliśmy całą Polskę, całą Europę i prawie cały świat.

Drugą naszą pasją było czytanie. Wiele wieczorów spędzaliśmy na kanapie, oparci o siebie, każde z nosem w swojej książce. Potem, już w łóżku, wymienialiśmy uwagi. Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy. Nasi znajomi rozstawali się, koledzy żenili się z młodszymi, koleżanki wychodziły za bogatszych. A my ciągle nie mieliśmy siebie dość. Czasem budziłem się w środku nocy i nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście.

Dziesięć lat temu Ela przestała pracować i miała czas zająć się malowaniem.

– Teraz mogę ci się przyznać. Nienawidziłam uczenia. I użerania się z tymi gówniarzami – wyznała mi z uśmiechem, gdy wróciła do domu po swoim ostatnim zakończeniu roku szkolnego.

Wiedziałem, że kłamie. Ela uwielbiała te dzieciaki i swoją pracę. Ale nic nie powiedziałem, skoro miało jej to pomóc odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Mój świat runął

Półtora roku temu moja żona wróciła do domu z miasta cała w skowronkach.

– Hej! Kochanie! Wyobraź sobie, że jesteś mężem prawdziwej artystki. Będę mieć swoją własną wystawę w malej galerii w Warszawie na Pradze! Wernisaż za miesiąc. Muszę natychmiast zacząć wybierać obrazy!

To były nasze ostatnie szczęśliwe miesiące. Trzy tygodnie po otwarciu wystawy Ela miała udar. Znalazłem ją nieprzytomną na podłodze w jej pracowni.

– Musi być pan przygotowany na najgorsze. Pana żona może z tego nie wyjść. A jak przeżyje, prawdopodobnie będzie całkowicie sparaliżowana – mówili mi lekarze.

Nie wierzyłem im. Był moment, że byłem pewien, że to ja miałem rację. Po długiej rehabilitacji Ela zaczęła mówić. I ruszać prawą ręką. Dalej musiała poruszać się na wózku, ale nareszcie mogliśmy się komunikować. To było najważniejsze. Tak bardzo brakowało mi naszych rozmów. Miałem jej tyle do powiedzenia. Ale Ela łatwo się męczyła. Lekarze pozwalali mi z nią rozmawiać tylko godzinę albo dwie dziennie. Nie protestowałem. Przecież mieliśmy przed sobą jeszcze tyle wspólnych lat.

Tamtego dnia przyszedłem rano przed pracą do szpitala. Drzwi sali Eli były otwarte. Coś się za nimi działo. Zacząłem biec.

– Proszę tam nie wchodzić! – pielęgniarka złapała mnie za rękę.

– Ale to moja żona, muszę ją zobaczyć, proszę mnie puścić! – krzyczałem.

– Nie może pan. Trwa reanimacja, proszę zaczekać.

Opadłem na krzesło i ukryłem twarz w dłoniach. Nigdy nie byłem religijny, ale zacząłem się modlić. Błagałem Boga, żeby mi jej nie zabierał. Nie posłuchał. Albo jednak rozmawiałem tylko sam ze sobą.

– Pan jest mężem pani Elżbiety? Bardzo mi przykro. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Pana żona miała kolejny udar. Nie mogliśmy tego przewidzieć. Ani zaradzić. Moje kondolencje.

– Ale jak to? Przecież jak wczoraj wychodziłem, czuła się dobrze. Czytałem jej. Rozmawialiśmy chwilę. To musi być jakaś pomyłka…

Lekarz poklepał mnie po ramieniu i poszedł. Zostałem sam. Sam na całym świecie. Bez niej. Bez Eli. Tyle rzeczy chciałem jej powiedzieć. Tyle rzeczy mielimy jeszcze zrobić. Tyle miejsc odwiedzić. Co teraz? Co mam robić?

Ojciec Eli nie żył od dawna. Ale jej mama pomimo dziewięćdziesiątki na karku ciągle cieszyła się zdrowiem. Musiałem do niej zadzwonić. Tylko co mam powiedzieć? Przecież dwa dni temu zapewniałem ją, że Ela czuje się coraz lepiej. I że na pewno wyzdrowieje.

Pani Maria wysłuchała mnie w milczeniu. Nie płakała.

– Dziękuję, synku. Wiesz, myślę, że Ela chciałaby zostać pochowana tutaj, z ojcem. A i ja pewnie dołączę do nich niedługo. To duży grób, dla ciebie też jest miejsce – teściowa od razu przeszła do konkretów.

Wydawała się taka opanowana. Ale znałem ją. Wiedziałem, że jak tylko odłoży słuchawkę, zacznie płakać. Powinienem z nią być. Zamiast dzwonić, powinienem do niej pojechać. Byłem na siebie wściekły. Zadzwoniłem do Jacka, brata Eli. Mieszkał w tej samej wsi co moja teściowa. Powiedziałem mu, co się stało i poprosiłem, żeby pojechał do mamy.

Ja też nie powinienem być sam. Ale nie miałem ochoty wpraszać się do żadnych znajomych. Otworzyłem butelkę whisky. Wypiłem prawie połowę. I zacząłem się nad sobą użalać. Bo po co mam dalej żyć? Jak mam dalej żyć? Dla kogo?

Choć chciałem, żeby było inaczej, wiedziałem, że śmierć to koniec. Że potem nie ma już nic. Zadzwonili ze szpitala z pytaniem, co zrobić z ciałem Eli. A ja się niczym nie zająłem. Wpadłem w panikę. Zadzwoniłem do pierwszego znalezionego w necie zakładu pogrzebowego. Padło pytanie, gdzie zmarła ma zostać pochowana. Przypomniałem sobie rozmowę z teściową. Maria coś wspomniała o woli Eli.

Ale ja nie miałem pojęcia, gdzie moja żona chciałaby być pochowana! Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Mieliśmy czas. A potem w szpitalu, gdy poczuła się lepiej i zaczęła mówić, miałem pytać gdzie chce być pochowana? Pewnie umarłaby od razu tego dnia.

Zacząłem się zastanawiać. Zrozumiałem, że nie mogę dopuścić, żeby leżała gdzieś daleko, zupełnie sama. Chcę mieć ją blisko, odwiedzać, przynosić jej kwiaty. I dbać, żeby grób wyglądał tak, jakby sobie tego życzyła. Obdzwoniłem warszawskie cmentarze. Nie miałem pojęcia, że grób może kosztować takie pieniądze! Ale po co miałem oszczędzać? Nie będzie już więcej podróży i przygód.

Teściowa przyjęła wiadomość chłodno.

– Cóż, to twoja decyzja. Mam nadzieję że będziesz dobrze dbał o grób mojej córeczki.

Do pogrzebu miałem dużo pracy. Trzeba było wybrać kwiaty, pieśni, zawiadomić rodzinę i znajomych. Na sam pogrzeb poszedłem nafaszerowany środkami uspokajającymi. W kościele trzymałem się aż do momentu, gdy przyjaciółka Eli zaczęła śpiewać „Anielski orszak”. Ta pieśń zawsze mnie wzruszała. A teraz… Teraz dotyczyła Eli. Wiedziałem, że wszyscy na mnie patrzą, ale nie umiałem powstrzymać łez.

Jeszcze kilkanaście dni po pogrzebie byłem w gazie. Trzeba było wybrać nagrobek, pozałatwiać formalności w bankach, urzędach. Odwiedzałem Elę codzienne. Sprzątałem stare kwiaty i przynosiłem nowe. Tylko te jej ulubione. Tulipany, peonie, irysy. Wyrzucałem kiczowate znicze stawiane przez znajomych. Ela ich nie znosiła. A potem siadałem na trawie obok z książką. Jak kiedyś z Elą na kanapie.

Nie mogłem się odnaleźć

Kolejny kryzys przyszedł, gdy już nie było nic więcej do zrobienia. Po pracy snułem się jak zombie. W końcu mój szef wysłał mnie do psychologa.

– Wojtek, musisz coś ze sobą zrobić. Ten smutek nie minie, ale musisz nauczyć się z nim żyć – przekonywał.

– Ważne, żeby pan teraz przebywał z przyjaciółmi – doradził mi psycholog i zainkasował dwieście złotych.

Przyjaciele? Miałem kolegów z pracy, kumpli z koszykówki, ale przyjaciela miałem tylko jednego. Elę. Więc do kogo miałem pójść? Zrozumiałem jednak, że jak się nie ogarnę, to stracę pracę. Spinałem się na kilka godzin dziennie, żeby zrobić to, czego ode mnie oczekiwał szef, a potem jechałem na cmentarz.

Trzy tygodnie temu zasłabłem w pracy. Ocknąłem się w karetce.

– Nic mi nie jest, to tylko stres. Proszę mnie wypuścić do domu – próbowałem przekonać lekarza.

Ale ten się uparł.

– Zrobimy badania, jak już pan tu jest. Co panu szkodzi?

Nad ranem lekarz wrócił z wynikami.

– Panie Wojtku, no nie jest dobrze. Ma pan coś w płucach. Powinien pan iść do specjalisty. Nie chcę pana straszyć, ale to nie wygląda dobrze.

To była poważna choroba

Próbowałem zrozumieć, co oznacza ta przemowa. Mam raka płuc? Ja? Przecież palenie rzuciłem zaraz po studiach. Nikt w mojej rodzinie nie umarł na nowotwór. To musi być pomyłka. Ale poszedłem do lekarza. Badania, biopsja. Zaawansowany nowotwór, ale bez przerzutów do innych organów.

– Musimy wyciąć panu kawałek płuca. Potem chemia. Będzie ciężko, ale ma pan szansę.

Po tej wizycie przyjąłem do wiadomości, że jestem chory. I to śmiertelnie. Wydało mi się nawet to śmieszne, że dowiedziałem się tego teraz, kiedy już postanowiłem żyć dalej i jak najdłużej. Wywołałem wilka z lasu?

W pierwszym odruchu uznałem, że to jest znak. Że moje życie po prostu dobiegło końca i nie ma się co oszukiwać. Zdecydowałem, że nie będę się leczył. Niech natura dokończy dzieła. Przypomniał mi się mój ojciec. On się po prostu nie obudził, ale może dla mnie los przygotował trudniejszą drogę?

Poszedłem na cmentarz. Przez to zamieszanie z lekarzami, badaniami, nie byłem u Eli od tygodnia. Grób wyglądał strasznie. Na nowiutkim kamieniu pełno było ptasich odchodów. Z wazonu zwisały smętnie uschnięte kwiaty. Wypalone znicze walały się po płycie i dookoła.

Zabrałem się do sprzątanie. Wymyłem pomnik. Nakupiłem świeżych kwiatów, akurat był sezon na jej ulubione mieczyki. Zapaliłem znicze. I wtedy do mnie dotarło. Jak mnie zabraknie – to ten grób będzie wyglądał dużo gorzej! Bo kto się nim zaopiekuje? Chociażby dlatego powinienem zrobić wszystko, żeby żyć jak najdłużej. Dla Eli. Jestem jej to winien.

Następnego dnia poszedłem do lekarza.

– Zgadzam się na wszystko. Proszę mnie ratować. Muszę żyć, dla żony – oświadczyłem stanowczo.

Lekarz spojrzał na mnie dziwnie, bo w czasie poprzedniej wizyty powiedziałem mu, że jestem wdowcem. Ale zachował komentarz dla siebie. Widać dla niego było najważniejsze, że chcę się leczyć. A dlaczego – to już moja sprawa.

Reklama

Od trzech dni leżę szpitalu. Operacja jest zaplanowana na jutro. Wiem, że od tego, co lekarze znajdą, jak mnie rozkroją, wiele zależy. Ale mam nadzieję, że będzie dobrze. Jestem zdeterminowany, żeby żyć. Po to, żeby moja żona żyła w mojej pamięci jak najdłużej. Bo tak rozumiem nieśmiertelność.

Reklama
Reklama
Reklama