Reklama

Do sanatorium jechałem z nadzieją na coś więcej niż tylko zabiegi i spacery z kijkami. Po pięćdziesiątce człowiek zaczyna się rozglądać nie tylko za ulgą w kręgosłupie, ale i za kimś, kto poda kubek herbaty w chłodny wieczór. Samotność w domu doskwierała mi coraz bardziej, a znajomi twierdzili, że właśnie tam – wśród borowin i wód siarczkowych – ludzie znajdują drugą młodość. Kupiłem więc nową koszulę, przyciąłem brodę i pojechałem pełen nadziei. Nie spodziewałem się, że kuracja serca będzie kosztować mnie więcej niż wszystkie zabiegi razem wzięte. I nie mam tu na myśli pieniędzy.

Serce zabiło mi szybciej

Wysiadłem z autobusu z walizką w ręce i głową pełną naiwnych wyobrażeń. Sanatorium przywitało mnie zapachem środków do dezynfekcji i zaparowaną szybą w recepcji, przez którą nic nie było widać. Serce zabiło mi szybciej – nie od nadciśnienia, ale z podekscytowania. Nowe miejsce, nowi ludzie, a może… ktoś do kawy? Dostałem pokój z widokiem na drzewa i siłownię plenerową, gdzie już o siódmej rano emeryci dzielnie wymachiwali nogami. Sam nie miałem takiego zapału, ale pomyślałem, że może jutro, na świeżo po śniadaniu i zabiegach, też się tam pokręcę. Pierwszego dnia przy kolacji usiadłem przy stoliku z trzema paniami. Zaczęło się niewinnie.

– Nowy? – zapytała jedna, poprawiając złotą bransoletkę na przegubie.

– Dopiero dziś przyjechałem – odparłem. – Stefan jestem.

– Tereska. A to Grażynka i Aldonka. To twoja pierwsza wizyta?

– Tak. Mówią, że sanatorium to jak szkoła średnia, tylko z większym bólem w kolanach i większym apetytem na romans.

Zaśmiały się. Grażynka spojrzała na mnie uważnie. Miała zrobione rzęsy i błysk w oku, który nie miał nic wspólnego z wiekiem. Pomyślałem, że może jednak dobrze zrobiłem, że tu przyjechałem. Że jeszcze coś mnie czeka. Nie wiedziałem, że nie chodziło o uczucia, tylko o złotą kartę i naiwność. Tylko tego jeszcze nie zauważyłem.

Uśmiech z reklamy i serce jak portfel

Grażynka była jak cukierek – błyszcząca, kolorowa, z tym że w środku bardziej twarda niż słodka. Drugiego dnia sama mnie zaczepiła przy kawiarni sanatoryjnej. Ja jeszcze szukałem wolnego stolika, ona już rezerwowała mi miejsce obok siebie.

– No siadaj, Stefan. Nie będziesz tak sam chodził. Samotność to dla zdrowia gorsza niż nadciśnienie – powiedziała, poprawiając włosy i błyskając zębami jak z reklamy pasty.

Rozmowa z nią to był taniec: trochę śmiechu, trochę żalów o byłym mężu, który „zostawił ją z niczym”, trochę komplementów. Umiała tak mówić, że człowiek się czuł jak bohater filmu romantycznego, a nie jak dziadek z pulsującą żyłą na skroni.

– Wiesz, Stefan, ty to jesteś inny. Normalny, nie z tych napalonych. Fajnie się z tobą siedzi – rzuciła, sącząc sok malinowy.

Byłem miękki jak masło. Czułem, że pierwszy raz od dawna ktoś mnie dostrzega. Że może nie wszystko jeszcze przegrałem. Zaczęliśmy się spotykać codziennie – razem na zabiegi, razem na spacer po parku, razem na kolację. Kiedy się spóźniałem, robiła obrażoną minę, a potem śmiała się, że jej „stęsknione serce zemdleje”. Pierwsze ostrzeżenie? Gdy zapomniała portfela i poprosiła, żebym jej pożyczył na fryzjera. Tylko raz. Dla mnie to był drobiazg. Dla niej – test. A ja go zdałem... tak jak chciała. Nie czułem, że zacząłem grać w grę, w której zasady znała tylko ona.

Miłość w pakiecie z rachunkiem

Po tygodniu w sanatorium miałem wrażenie, że jesteśmy już parą. Nie było między nami żadnych deklaracji, ale codzienne wspólne śniadania, spacery po parku i wieczorne rozmowy przy winku robiły swoje. Grażynka przy mnie promieniała, a ja z każdym dniem bardziej się do niej przywiązywałem. Nawet zacząłem się dziwnie cieszyć, że mam nadciśnienie – bo gdyby nie ono, nie trafiłbym tutaj. Ale romantyzm szybko zrobił miejsce codzienności. Grażynka coraz częściej zapominała portfela. A to za zabieg trzeba było dopłacić, a to do apteki skoczyć „po coś intymnego, ale wstyd jej samej”, a to kawa w kafejce „dzisiaj na twoje konto, kochany”. Nie byłem skąpy – nie o to chodziło. Tylko zaczynało mi świtać, że ta cała „bliskość” może mieć drugie dno.

Stefan, jesteś cudowny – mówiła, przytulając się niby przypadkiem. – W końcu los postawił mi na drodze prawdziwego mężczyznę.

A potem dodała:

– Wiesz, zepsuł mi się telefon. Kompletnie. Jakbyś znał kogoś, kto mógłby mi pożyczyć na nowy… Choćby stówkę… oddam, jak tylko wrócę do domu, słowo honoru.

Miałem w kieszeni dwieście. Oddałem jej bez słowa. Potem jeszcze dołożyłem „na bilety”, „na manikiurzystkę”, „na wino na wieczór” – bo przecież chciała, żeby było romantycznie. I było. Prawie. Zacząłem się budzić w nocy z pytaniem w głowie, czy jestem dla niej kimś, czy tylko bankomatem z uczuciami?

Nie byłem dla niej wyjątkowy

Kiedy zaproponowałem, że może tym razem ja zapomnę portfela, Grażynka roześmiała się tak, jakby właśnie usłyszała najzabawniejszy dowcip świata. Ale nie wyciągnęła ani grosza. Tylko cmoknęła mnie w policzek i powiedziała:

– Oj ty, Stefan, żartowniś z ciebie. Ale dobrze wiesz, że kobiecie nie wypada stawiać.

Zaczęło mnie to drażnić. Z każdym kolejnym dniem zauważałem więcej – jak potrafiła z uśmiechem przysiąść się do innych panów, gdy tylko wyczuła u nich zapach drogiej wody kolońskiej albo zegarek z górnej półki. A potem znów wracała do mnie. Z główką na moim ramieniu, z palcem błądzącym po mojej dłoni, jakbym tylko ja się liczył. Zaczęło do mnie docierać, że nie jestem wyjątkowy. Że jestem dla niej tylko wygodny. Przejrzałem na oczy po jednej z kolacji, gdy siedząc obok mnie, pisała coś ukradkiem na telefonie. Uśmiechała się do ekranu bardziej niż do mnie.

– Kto cię tak rozwesela? – zapytałem niby żartem.

– Przyjaciółka z pokoju. Wiesz, mamy swoje babskie gadki.

Ale wieczorem, kiedy zasnęła obok mnie na leżaku, zobaczyłem wyraźnie wiadomość na jej ekranie: „Ten Stefan łatwy. Przeciągnę go jeszcze tydzień, to wezmę od niego na kurtkę”. Zimno mi się zrobiło. Bo pozwoliłem się w to wkręcić. Bo chciałem wierzyć, że na miłość nigdy nie jest za późno. A tymczasem dostałem tylko lekcję – bolesną, ale chyba potrzebną.

Tanie uczucia, drogie konsekwencje

Następnego dnia Grażynka znów przyklejona była do mojego boku, jakby nic się nie stało. A może i nic się nie stało – dla niej. Ja już wiedziałem, że gram w cudzym scenariuszu i że jestem tylko epizodem w jej sanatoryjnej komedii romantycznej. Ale jeszcze nie miałem w sobie siły, by z niej zrezygnować. Głupie to, wiem. Człowiek czasem woli udawać, że nie widzi, niż zmierzyć się z prawdą. Wieczorem zaprosiła mnie do „luksusowej knajpki poza ośrodkiem”. Ja płaciłem. Kolacja kosztowała tyle, co moje dwa tygodnie obiadów. A ona popijała wino i mówiła o swoim ciężkim życiu, o samotności, o tym, że wszyscy mężczyźni ją zawodzili. I że może ze mną będzie inaczej.

– Gdybyś był z mojego miasta, Stefan… kto wie… – westchnęła, przesuwając palcem po mojej dłoni.

Wróciliśmy do ośrodka w milczeniu. Ja już wiedziałem. Ona chyba czuła, że coś pękło. Rano nie pojawiła się na śniadaniu. Ani na spacerze. Dowiedziałem się później od Aldonki, że pojechała dzień wcześniej. „Dostała pilny telefon od córki, musiała wracać”. Jasne. W pokoju zostały tylko jej puste flakoniki po perfumach i moje puste kieszenie. I nieprzyjemne uczucie, że dałem się nabrać. Że bardziej niż zabiegi, przydałaby mi się kuracja z naiwności i zdrowy rozsądek w pigułce. Ale na recepcji zostawiła mi coś na karteczce. „Nie trać wiary w kobiety. Nie wszystkie są takie jak ja”. Z jednej strony – szczera. Z drugiej – numer konta nawet nie wiem po co. Wykorzystała mnie do cna.

Wolę zostać starym grzybem

Minęły dwa miesiące od powrotu z sanatorium. Na początku jeszcze sprawdzałem telefon, czy dzwoni. Nie zadzwoniła. Może dobrze. Może źle. Sam już nie wiem. Tę karteczkę z numerem konta spaliłem w popielniczce przy herbacie. Nawet nie dla zasady – po prostu miałem dość, że wszystko w tej historii dało się przeliczyć na pieniądze. Znowu piję wieczorami herbatę z cytryną. Siedzę w ciszy, czasem radio szumi, czasem tylko lodówka. Niby wszystko po staremu, ale jednak trochę inaczej. Jest we mnie taki ślad, nie ból, raczej wstyd. Że dałem się podejść. Że, mając tyle lat, wciąż jestem podatny na to, czego najbardziej brakuje – ciepło, dotyk, uśmiech. Nawet jeśli fałszywe, to jak na moment przytulą, to trudno od razu o tym zapomnieć.

Kiedyś może się z tego zaśmieję. Na razie – jeszcze nie. Ale przynajmniej już nie złoszczę się na siebie. Tyle się mówi o tym, że starość to samotność. Ale nikt nie mówi, że ta samotność ma swoje pragnienia. I że jak człowiek je dopuści do głosu, to może się zagubić. Sanatorium? Już nie dla mnie. Wolę zostać starym grzybem w swoim lesie, niż sponsorem na czyjejś liście. A jeśli jeszcze kiedyś trafię na kobietę, to może nie od razu będę jej szeptać „kochanie”. Poczekam, aż najpierw spyta, jaką herbatę lubię. Bo ja najbardziej lubię czarną i gorzką z cytryną. I bez rachunku dołączonego na koniec.

Stefan, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama