Reklama

Tak. Zaskoczyłam sama siebie. Podjęłam decyzję spontanicznie i cieszyłam się jak dziecko. Co zrobiłam? Odkupiłam od koleżanki wyjazd dla dwóch osób na kilka dni do Wiednia. Co w tym wyjątkowego, mógłby ktoś zapytać. Wszystko! Po pierwsze, ja, perfekcjonistka bez spontanicznych skłonności, ustalająca plany na rok do przodu, zdecydowałam się na wyjazd, który miał odbyć się za chwilę. Po drugie, wreszcie mogłam zrealizować obietnicę złożoną sobie, że wrócę kiedyś do Wiednia. Po trzecie, najważniejsze, miałam tam jechać z mężem i wierzyłam, że swoją miłością do tego miasta zarażę też jego.

Reklama

Bo z tej pracy dzieci nie ma

O wyjeździe powiedziałam Piotrowi, jak tylko wróciłam do domu.

– Za cztery dni jedziemy do Wiednia. Cieszysz się? – obwieściłam nowinę z miną, jakbym wygrała milion.

– Kiedy??? – mąż prawie udławił się schabowym z obiadu. – Do Wiednia? – wytrzeszczył oczy, nie wiadomo czy przez to mięso tkwiące w przełyku, czy ze zdziwienia. – Żartujesz?! – wydusił w końcu.

– Nie. Przecież sam chciałeś, żebym była bardziej spontaniczna – zniecierpliwiłam się.

Zobacz także

– Rzeczywiście. Ale aż tak? Skrupulatnie wszystko ustalasz z wyprzedzeniem, a jak coś cię zaskoczy, spać nie możesz – rzucił.

To fakt, denerwowałam się, jednak z tym niespaniem, przesadził.

– Stać nas? Bo kiedy proponowałem urlop w Chorwacji, twierdziłaś, że oszczędzamy, że trwa budowa i lepiej jechać na działkę twojej przyjaciółki. W dodatku to środek tygodnia, co z pracą? – zapytał.

– Zapłacimy połowę, bo koleżanka rezygnowała w ostatniej chwili. Szefowa już podpisała mi podanie o urlop, w twojej firmie wspólnik chętnie cię wyręczy, a mama sprawdzi, jak radzą sobie robotnicy na budowie – wyrzuciłam jednym tchem. Wspomniana mama, u której mieszkaliśmy w czasie budowy, siedziała za ścianą w salonie i z pewnością podsłuchiwała, bo zawołała:

– Jedźcie, kochani, jedźcie. Bo ciągle praca i praca. Ale z tej pracy dzieci nie ma, a ja już tyle ubranek dla wnucząt kupiłam!

– Mamooo!!! – ryknęliśmy jednocześnie z Piotrem.

Owszem, dziecko, to był punkt w moim planie, którego dotąd nie udało mi się zrealizować. Nie zamierzałam jednak komukolwiek do tego się przyznawać.

Litości, jak można zachwycać się autami?

Mąż przytłoczony ciężarem niespodzianki nie odzywał się przez cały wieczór. Mnie dobry humor nie opuszczał, w końcu miałam spełnić swoje wielkie marzenie. Piotr wreszcie doszedł do siebie i przed snem zapytał:

– A co my tam będziemy robić aż przez pięć dni?

– Zwiedzać! Piotruś, zwiedzać! Tam jest tyle pięknych rzeczy, opowiadałam ci o tym wiele razy, pamiętasz, oglądaliśmy albumy, a teraz wszystko ci pokażę. Zobaczysz to na żywo i, jestem pewna, że zakochasz się w tym mieście jak ja – odpowiedziałam, już mając przed oczami urocze wiedeńskie ulice.

– Trochę się boję, ale dobra, niech ci będzie, wchodzę w to – westchnął pogodzony z perspektywą.

W środowe południe znaleźliśmy się w Wiedniu. W pięknym, majestatycznym, cesarskim mieście. Nasz apartament położony był przy Kościele Wotywnym, blisko centrum, dlatego na podbój miasta, poszliśmy pieszo. Zdziwiłam się już na początku, gdy ja zachwycałam się pięknymi, secesyjnymi kamienicami, a Piotr pociągnął mnie za rękaw i wyszeptał:

– Zobacz, Ferrari SF90 Stradale, on… do setki dobija w dwie i pół sekundy!

– Ech, daj spokój! To tylko kupa blachy… teraz dochodzimy do budynku Ratusza, który był zbudowany w roku… – mówiłam, wpatrując się w budynek.

Po południu, spojrzałam na swoją kartkę – wszystkie wybrane miejsca udało się nam zobaczyć. Dzień chciałam zakończyć w kawiarni Hotelu Sacher i przypomnieć sobie doskonały smak tortu, który tak oczarował mnie kiedyś.

– Jak ci się podoba Wiedeń? – zapytałam Piotra, kiedy czekaliśmy na zamówienie.

– Hmm, jakby to powiedzieć…. – zastanowił się. – Samochody mają świetne! Nowe modele mercedesów, porsche… – A to Ferrari! Wiesz, niedawno o nim czytałem, a tu zobaczyłem! Magda, nogi się pode mną ugięły, takie rzeczy nie zdarzają się co dzień. Wzruszyłem się, rozumiesz? – dodał poważnie.

Nie, cholera, nie rozumiałam. Litości, jak można nie zachwycać się pałacami, kamienicami, tylko samochodami?

Bez celu? Zawyłam w duszy

Wkrótce kelner postawił przed nami filiżanki z kawą i talerzyki z tortem. Spróbowałam. Czekoladowe ciasto, dżem morelowy, gorzka czekolada i bita śmietana. Tak, dokładnie, to był smak z moich wspomnień – niebo w gębie.

– Pyszne, prawda? – popatrzyłam na Piotra.

Mąż podrapał się po brodzie.

– Kotek, murzynek twojej mamy, z tym jej dżemem z malin, jest o wiele lepszy! – wyznał głośno – I za darmo, he, he, he! – zarechotał tak głośno, że siedzący przy stolikach obok odwrócili głowy w naszą stronę.

Ziemia, niestety, nie rozstąpiła się i nie mogłam się pod nią zapaść. Liczyłam tylko, że nikt z gości nie zna polskiego.

W planie miałam jeszcze wieczorny spacer po parku, ale mój wielki jak dąb mąż, zbudowany z samych mięśni, szkolny mistrz długich dystansów, twierdził, że jest kompletnie wypompowany.

– Wolałbym dwie tony węgla przerzucić niż tak bez celu łazić po mieście – tłumaczył.

Bez celu? Zawyłam w duszy. Łazić? Przecież to odkrywanie świata! Poza tym tworzenie relacji, wspólny zachwyt, na tym opiera się udane małżeństwo! To jest cel! Nie burknęłam nic niegrzecznego, tylko dlatego, że liczyłam, iż skoro wracamy wcześniej, uda mi się zrealizować kolejną część planu. Rzeczywiście, Piotr wziął szybki prysznic i zawinięty w ręcznik, położył się na łóżku. Pobiegłam do łazienki, by zmienić się w kuszącą uwodzicielkę. Tylko, gdy wyszłam, mąż już spał. Mocno, nawet nie poczuł, gdy okryłam go kołdrą. Sama przebrałam się w piżamy. Koszulka, którą wdziałam na siebie, nadawała się wyłącznie na specjalne okazje.

– Boże! – jęknęłam rozczarowana – przecież jesteśmy zaledwie trzy lata po ślubie! A on tu śpi jak zabity!

Cóż to jest piękno?

Kolejnego dnia z rana oznajmiłam, że dzisiejszy plan zakłada odwiedziny w muzeach. Piotruś uśmiechnął się radośnie.

– W szkole strasznie lubiłem takie wycieczki. Pluliśmy na siebie z chłopakami, tak żeby pani nie widziała. Ależ to była zabawa!

– Dziś nie będziesz tego robił, prawda? – skrzywiłam się z dezaprobatą.

Owszem, nie pluł, jak na kulturalnego absolwenta uczelni technicznej przystało, ale obrazy oglądał pobieżnie, bez wpatrywania się w każde pociągnięcie pędzla, jak czyniłam to ja. Robił zdjęcia i umieszczał na social mediach. Starałam się trzymać od niego z daleka, żeby nikt mnie z nim nie łączył. Kiedy przed obrazami Chagalla, rozpłakałam się ze wzruszenia, że widzę je na żywo, Piotr, stwierdził:

– Ech, Madzia! Ja po trzech piwkach, namaluję ci fajniejsze.

– Piotrek, opanuj się! – warknęłam.

Do drugiego muzeum, gdzie znajdował się słynny obraz „Pocałunek”, który znałam na pamięć i chciałam obejrzeć go z Piotrem, mąż nawet nie zajrzał, twierdząc, że poczeka na mnie w ogrodach Belvederu. Nie skomentowałam, tylko przyszła mi do głowy straszna myśl – czy ja naprawdę chcę mieć z nim dzieci? Może jednak rozwieść się, póki czas, sprzedać niewykończony dom, a pieniędzmi podzielić się po połowie?

Następne dni wyglądały podobnie, do tego stopnia, że gdy trzeciego wieczora, mąż wycieńczony zwiedzaniem, padł jak nieżywy, ja owinięta długim swetrem usiadłam na balkonie. Towarzyszyła mi butelka wina. Zaczęłam użalać się nad sobą, jaka jestem biedna i mąż mnie nie rozumie.

– Przecież tak wspaniale to zaplanowałam! A on ma to w nosie! Niewdzięczny! Jakie licho mnie podkusiło, żeby przyjechać tu z nim? – burczałam.

Owszem, wychodząc za mąż, wiedziałam, że pasją Piotra jest motoryzacja, sport, ale sądziłam, że go zmienię. Rozkocham w książkach, sztuce… Ale widać, poniosłam porażkę. Dolewając sobie kolejny raz wina, czułam się, jak zawiedziona nauczycielka, której ulubiony uczeń, oblał maturę.

Rano Piotr podał mi śniadanie do łóżka. Uznałam, że chce odkupić swoje winy.

– Dziś jedziemy do wesołego miasteczka na Praterze – oznajmił uroczyście. – To spontaniczny pomysł na dziś, a ty zdaje się lubisz spontaniczność – szelmowsko puścił oko.

Ręka, w której trzymałam filiżanką z kawą, niebezpiecznie zadrżała.

– Daj spokój! Nie po to przyjechałam do Wiednia, żeby spędzać czas w wesołym miasteczku! O tym wyjeździe marzyłam tyle lat! Wszystko mam zaplanowane.

– Skarbie, właśnie, ty marzyłaś, nie ja. Zdecydowałabyś się odkupić wyjazd na targi motoryzacyjne w Genewie? – zajrzał mi głęboko w oczy.

Milczałam, bo nie lubię kłamać, a Piotr mówił dalej.

– Zaskoczyłaś mnie, ale, wiedząc, jak bardzo ci zależy, przyjechałem tu dla ciebie. Ja wiem, że te obrazy, zabytki są piękne, ty to uwielbiasz… Tylko do mnie jakoś to nie przemawia. No, nie moja bajka!

– A szkoda! – prychnęłam. – Wszyscy zachwycają się pięknymi rzeczami!

– Cóż to jest piękno? – zapytał filozoficznie. – Spójrz tylko, ty płaczesz przy obrazach kogoś tam, już nie pamiętam kogo, ja wzruszam się, gdy widzę te niezwykłe, piękne dla mnie, modele aut, chociaż dla ciebie to kupa blachy. Jesteśmy różni, to cudowne! Nie wymagam od ciebie, żebyś reagowała tak jak ja, jednak upierasz się, bym był taki jak ty.

Odstawiłam kawę, bo bałam się, że za chwilę „spontanicznie” wyleję ją na niego.

– Po za tym, dziękuję ci, że tak wspaniale wszystko zaplanowałaś, ale ja mam wrażenie, jakbym uczestniczył w wycieczce szkolnej, a przecież ty jesteś moją żoną, a nie realizującą plan nauczycielką, prawda?

Nie odzywałam się. Czułam się urażona, niedoceniona, zlekceważona. Właśnie, jak nauczycielka, która się stara, a uczniowie w klasie mają ją w nosie.

– Rób, co chcesz, ja zamierzam dziś realizować swój plan – oświadczyłam, idąc do łazienki pod prysznic.

Tylko zakochany wariat mógł to wytrzymać

Wraz z gorącą wodą płynęły łzy. Nie spodziewałam się tego po moim mężu. Nigdy w życiu! Dlatego teraz znowu do głowy przyszedł pomysł z rozwodem. Wyłącznie z orzeczeniem o jego winie. Tylko jaki podać powód? Wizyta w wesołym miasteczku? Ależ to śmieszne! Lepiej będzie podać niedające się pokonać różnice charakterów, brak wspólnych zainteresowań, zero seksu… odzywała się prawniczka we mnie. Może przemoc psychiczna, szantaż? Czym? Tak, szantażował mnie wesołym miasteczkiem!

– Magda, co ty bredzisz? – głośno ofuknęłam sama siebie. – Opanuj się!

A co by się stało, gdyby z nim pojechać? Co stracę? Najwyżej nie będę podziwiała widoku na Wiedeń ze wzgórza Kahlenberg. Co jest ważniejsze?

Ważniejszy był widok na miasto. Fantastyczny! Próbowałam przekonać siebie, ale się nie dało. Oparta o kamienny murek, patrząc na Dunaj i winnice, myślami pozostawałam przy Piotrze. Ciągle byłam na niego zła, że odrzucił moje plany. Nagle usłyszałam język ojczysty. Nic dziwnego, miejsce było popularne wśród polskich turystów. W końcu z tego wzgórza Sobieski dowodził bitwą o Wiedeń.

– No, chodź, szybciej, w planach mam jeszcze dzielnicę Grinzing i degustację wina. – Zadbana rodaczka w średnim wieku poganiała swojego towarzysza.

Boże! Już nie dam rady! – westchnął z nieszczęśliwą miną.

– Dasz radę! To ostatni punkt mojego programu na dzisiaj…

Spojrzałam na tego mężczyznę. Opuszczone kąciki ust, zgarbiony i markotny. To były jej plany, nie jego. Aż mi się zrobiło go szkoda. Nagle jednak uderzyła mnie myśl i fala ciepła ogarnęła ciało. Boże! Czy to możliwe, że w czasie tych trzech lat naszego małżeństwa realizowałam wyłącznie swoje plany?! I Piotrowi dziś wcale nie chodziło o wyjście do wesołego miasteczka, ale o to, bym chociaż raz skorzystała z jego planów! Bo do tej pory… Wesele na dwieście osób, a nie skromne przyjęcie, jak marzył Piotr. Budowa domu na działce, tuż przy posesji rodziców, choć Piotr wolał ją sprzedać i kupić ziemię z innej strony miasta. To ja zaplanowałam, by na czas budowy zamieszkać u rodziców, a nie w kawalerce jego kolegi. To ja uparłam się zmienić jego zainteresowania…

– Tylko nienormalny albo zakochany wariat mógł to wytrzymać – uśmiechnęłam się, a zaraz potem wytarłam kilka łez.

Wyciągnęłam telefon, by zadzwonić, a jednak się powstrzymałam. Zrobię mu niespodziankę, znajdę go w tym wesołym miasteczku. Wykorzystam wreszcie lokalizator; oboje z mężem mieliśmy je zainstalowane na smartfonach. Jednak zaskoczona stwierdziłam, że Piotr ciągle siedzi w wynajmowanym przez nas apartamencie. Dlatego wróciłam tam najszybciej, jak mogłam.

– Zastanawiałem się, kiedy oprzytomniejesz – stwierdził, gdy stanęłam w drzwiach.

– Trochę mi to zajęło. Przepraszam – powiedziałam ze skruchą, mając przed oczami całe trzy lata. – Nie gniewaj się, proszę.

Usiadałam mu na kolanach i mocno się przytuliłam. Siedzieliśmy w ciszy. W końcu Piotr spojrzał mi w oczy.

– No, bo wcale nie musimy iść do wesołego miasteczka – szepnął.

A ja ucieszyłam się, że zajmiemy się czymś miłym w łóżku.

– Może lepiej wpadnijmy do ZOO? Wiesz, że tu mają prawdziwe pandy? – zapytał podekscytowany jak mały chłopczyk.

Nie. Wtedy w Wiedniu, nie zaszłam w ciążę. Nie, nie stałam się od razu bardziej spontaniczna. Nie przestałam robić planów. Jednak teraz uzgadniamy je razem. Chociaż… bliźniaki to nie był nasz wspólny plan. To był prezent od losu.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama