Reklama

Weterynarz trzymał w dłoni kartkę z wynikami naszego kota i patrzył na mnie bezradnie. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się ubrać w słowa tę straszną wiadomość: „To rak. Funiowi zostały trzy, może cztery miesiące życia…”.

Reklama

Stałam w jasnym gabinecie, trzymałam Fuńka na rękach i beczałam jak dziecko. Przecież Funio był ze mną od dwunastu lat! Niemal połowę mojego życia! Byliśmy nierozłączni: zawsze razem, zawsze blisko. Nie lubiliśmy się rozstawać na dłużej, więc zwykle zabierałam go ze sobą nawet na wakacje. Grzeczny, kochany kocurek…

Była między nami wręcz magiczna więź. Funio potrafił wyczuć, że wracam do domu, na długo przed tym, zanim w ogóle weszłam do klatki schodowej! Od bliskich wiedziałam, że gdy nagle Funiek biegnie do drzwi, to oznacza, że za jakiś kwadrans pojawię się w nich ja. Czuł też, kiedy byłam smutna czy chora. Kładł się wtedy obok, mruczał i trącał mnie łapką, jakby chciał powiedzieć: „Nie martw się!”.

Ja też w ułamku sekundy potrafiłam rozszyfrować jego nastrój i zamiary.

Naszej niezwykłej więzi nie zmieniło nawet to, że wyszłam za mąż, urodziłam córeczkę. Funio bez szemrania pokochał i Kamila, i Julę. Nigdy nie był o nich zazdrosny, nie stroił fochów jak inne koty.

Zobacz także

Po prostu ideał

– Ożeniłem się z kobietą i kotem – żartował nieraz mój mąż.

Ale on też uwielbiał Funia. A Jula to już w ogóle miała hopla na punkcie kota! Konaliśmy ze śmiechu, patrząc na ich harce! I co? Teraz miało zabraknąć naszego mądrego, kochanego przyjaciela?!

– Panie doktorze, ja mam oszczędności. Może jest możliwa jakaś operacja, kuracja, nawet za granicą! Zrobię wszystko, żeby go ratować! – patrzyłam na weterynarza, chwytając się ostatniej nadziei.

Miał tytuł doktora, świetną renomę.

– Niestety – rozłożył jednak ręce. – Są przerzuty, a kot ma swoje lata. Ani operacja, ani chemioterapia nie są możliwe. Jedyne, co można zrobić, to zapewnić mu teraz jak najszczęśliwsze życie. Proszę nie odmawiać mu niczego! Niech garściami je przysmaki, drapie meble, zostawia ślady łapek na stole, śpi w pani najlepszej pościeli. Niech będzie teraz bardzo szczęśliwy, bo za kilka tygodni zacznie bardzo cierpieć. To stanie się najprawdopodobniej z dnia na dzień. Wtedy proszę szybko do mnie przyjechać. Humanitarnie ulżymy mu w bólu… Przykro mi.

Nigdy nie zeskakiwał z balkonu, co się stało?

Nie wiem, jak dotarłam do domu. Czułam się, jakby umierała najbliższa mi osoba! I choć faceci nie płaczą, to na wieść o tym, że będziemy musieli Funia pożegnać, mojemu mężowi też pociekły łzy.

Dobrze, że Jula już spała i nie widziała mażących się rodziców. Za to Funio leżał na kanapie i z uważną miną przyglądał się temu naszemu atakowi histerii. Minę miał taką, jakby się nad czymś zastanawiał…

Zawsze był kotem domowym, nie wychodził na dwór. Lubił za to przesiadywać na balkonie. Nigdy nie próbował z niego wyskoczyć, choć mieszkaliśmy na parterze. Jednak jakiś miesiąc po wizycie u weterynarza stało się coś dziwnego. Funio od rana był nieswój, pomiaukiwał żałośnie.

– Czy to już?! Ja tego nie przeżyję! – rozpłakałam się.

– Musimy przygotować się na jego odejście, skarbie – powiedział Kamil, tuląc mnie mocno.

Serce pękało mi z rozpaczy! Jedyne szczęście w nieszczęściu, że zawieźliśmy Julę na weekend do dziadków i nie musiała przeżywać z nami tego strasznego pożegnania z jej ukochanym „Fusiem”.

Chwyciłam go na ręce i długo tuliłam.

Nie odchodź jeszcze, kochany, błagam! – szlochałam, wtulając się w jego futerko.

Funio trącał łebkiem moje policzki, wtulał nosek w mój dekolt. Jednak nagle, zdecydowanie – jakby wcale nie był osłabiony – odsunął się. Wypuściłam go z ramion.

Zeskoczył na podłogę, usiadł koło moich nóg, zadarł główkę i popatrzył mi prosto w oczy, aż mi się gorąco zrobiło! A potem wstał i podszedł do balkonu. W progu odwrócił się jednak i jeszcze raz na mnie spojrzał. Po czym nagle… odbił się od ziemi i wyskoczył przez balustradę na podwórko!

Nigdy wcześniej tak nie robił!

– Funio! Stój! – krzyknęłam, wybiegając na balkon, wychylając się nad barierką.

Po kocie nie było śladu. Nagle przeszyła mnie straszna myśl.

– Kamil! To wyglądało tak, jakby on się ze mną pożegnał i poszedł umierać w samotności… Zwierzęta tak czasem robią!

Wybiegliśmy z domu i zaczęliśmy szukać Fuńka. Szukaliśmy godzinę, dwie, trzy… Nawoływaliśmy, przeczesywaliśmy okoliczne zarośla, wypytywaliśmy sąsiadów. Przepadł jak kamień w wodę! Do domu wróciliśmy po zmroku.

– Odczekajmy do świtu – powiedział Kamil, nastawiając wodę na herbatę.

– Przypomniało mi się, że to słonie i niektóre rasy psów odchodzą, aby umrzeć w samotności. Oglądałem kiedyś program o tym. Funio by tak nie zrobił. Może coś go po prostu bolało i dlatego tak dziwnie się zachował? A potem skrył się gdzieś, wystraszony. Zobaczysz, nad ranem zgłodnieje i będzie próbował wrócić do domu, bo przecież on zawsze o świcie najwięcej z miski wyjadał. Teraz odpoczniemy, a nad ranem wyjdziemy na dwór i poczekamy na niego. Co ty na to?

Pomysł Kamila wydał mi się sensowny

– Dobrze, ale na wszelki wypadek obejdę budynek jeszcze raz – postanowiłam. – Daj mi latarkę, zaraz wrócę… A ty nalej mi w tym czasie gorącej wody do wanny.

Mąż podał mi latarkę i zniknął w łazience. Nie bałam się samotnego spaceru po nocy, bo nasze osiedle jest strzeżone i nikt obcy się tu nie kręci. Szłam pomału, świecąc latarką po trawnikach, pod zaparkowane auta, pod krzaki. Cicho nawoływałam Funia. Nagle dobiegł mnie jakiś dziwny odgłos. W pobliskich zaroślach coś kwiliło!

– Funio! – zawołałam.

Dopadłam krzaków, oświetliłam je latarką. Dwie czarne plamki odbiły światło. Jakieś zwierzę, ale czy to mój kot?! Pochyliłam się… Ciemny, okrąglutki kształt trząsł się ze strachu. Nie wyglądał na Funia.

– Kto ty jesteś? – przemówiłam, wyciągając ostrożnie rękę w stronę stworzenia.

Poczułam na dłoni ciepłe liźnięcie. Pies? Skierowałam w krzaki cały snop światła.

– O rany! – wykrzyknęłam cicho i wydobyłam z krzaków roztrzęsionego pieska.

Zdaje się, że miał niezłe chody w kocim niebie

– No nie, nie wierzę! – Kamil aż złapał się za głowę, gdy zobaczył mnie ze szczeniakiem w ramionach.

– Funia nie ma, ale… znalazłam psa – powiedziałam, stawiając ostrożnie malucha na podłodze.

Był rudy, podpalany, a na środku łebka błyskała biała plamka. Zdziwiłam się, bo dokładnie takie umaszczenie miał Funio!

Toż to jakieś nowe wcielenie naszego Fuńka! – roześmiał się Kamil.

Nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, jak prorocze to były słowa. Naszego kota nigdy nie odnaleźliśmy. Nie natrafiliśmy też na najmniejszy jego ślad, choć przez wiele dni szukaliśmy, dawaliśmy ogłoszenia, rozpytywaliśmy ludzi. Jakby zapadł się pod ziemię albo… No właśnie. Czasem dzieją się takie rzeczy, których człowiek rozumem ogarnąć nie potrafi. I wiem, że nas właśnie to spotkało, bo szczeniak od razu zaczął zachowywać się tak, jakby znał nasz dom od lat!

Tamtej nocy, gdy go przyniosłam do mieszkania, od razu przestał się trząść, za to podszedł prosto do miski Fuńka, wyjadł kocie chrupki, po czym nieporadnie wdrapał się do wiklinowego domku naszego kota i zasnął kamiennym snem.

Po kilku godzinach obudził się, pobiegł do balkonowych drzwi i zapiszczał. Funio też piszczał, gdy chciał, żeby mu otworzyć balkonowe drzwi! Nieco zdziwieni wypuściliśmy szczeniaka na balkon. A on usiadł spokojnie przed balustradą i obserwował świat – dokładnie tak, jak robił to Funio! Potem, jak po nitce, psiak pobiegł do koszyka, w którym leżały kocie zabawki, i wyciągnął ulubioną piłeczkę Fuńka. Zaczął toczyć ją łapkami między kanapą a fotelem.

– Nie wierzę! – Kamil jak zahipnotyzowany wpatrywał się w naszego nieoczekiwanego gościa. – Przecież on zachowuje się jak… No całkiem jak Funio!

Też byłam w szoku! A jeszcze dziwniej zrobiło się, gdy do domu wróciła od dziadków Juleczka. Widok pieska wcale jej nie zdziwił! Zupełnie naturalnie uśmiechnęła się, wyciągnęła w jego stronę rączki i powiedziała po swojemu:

– Fusiek! Fusiek!

Szczeniak wyłożył się przed nią do głaskania dokładnie tak, jak robił to Funio! Spojrzeliśmy z Kamilem po sobie. Oboje pomyśleliśmy o tym samym… Czyli, że chyba zwariowaliśmy! Prawdę mówiąc, do dziś nie umiemy sobie tego wszystkiego racjonalnie wytłumaczyć, choć nasz pies Funy jest już wielkim owczarkiem. Wyrósł na mądrego, kochanego psa. Psa, który dobry kwadrans przed tym, zanim wejdę do klatki schodowej, już czatuje pod drzwiami. Psa, który leży obok mnie i trąca delikatnie łapą, gdy jestem chora czy smutna. W głębi duszy wiem i czuję, to jest… nasz Funio, tylko w nieco innej skórze! Wiele razy to udowodnił.

Reklama

A jak udało mu się załatwić to „nowe wcielenie” w psim czy kocim niebie? Nawet nie próbuję tego zrozumieć. Najważniejsze, że jest, bo kochamy go nad życie.

Reklama
Reklama
Reklama