„Pojechaliśmy z chłopakiem na biwak do lasu. Spodziewałam się harców na polance, a on urządził mi obóz przetrwania”
„Wyciągnęłam z bagażnika wiklinowy koszyk, który wcześniej starannie spakowałam: lniany obrus, lampki na baterie, słoiczki z hummusem, drewniane talerzyki, butelka wina i świeczki zapachowe w małych szklanych pojemnikach”.

- Redakcja
Zawsze marzyłam o miłości jak z książki – tej pełnej znaczących spojrzeń, drobnych gestów, spacerów bez celu i wspólnych planów rozpisanych na mapie świata i snów. I przez chwilę miałam wrażenie, że ją znalazłam.
Uzupełnialiśmy się
Darek był inny niż moi poprzedni partnerzy. Racjonalny, spokojny, wyważony. Inżynier, który wszystko planował, wszystko analizował. Gdy ja bujałam w obłokach, on twardo stąpał po ziemi. Może właśnie dlatego mnie przyciągnął – był jak przeciwwaga, jak kotwica dla mojego rozbujanego statku marzeń.
Na początku to działało. On doceniał moje spojrzenie na świat, ja szanowałam jego uporządkowanie. Robiłam mu kanapki do pracy i przyczepiałam do nich karteczki z serduszkami. Z czasem jednak coś się wypaliło. Już nie łapał mnie za rękę bez powodu, a ja przestałam dzielić się z nim swoimi projektami. Jego „kocham cię” stało się bardziej nawykiem niż uczuciem. Byliśmy obok siebie, ale nie razem.
Wtedy wpadłam na pomysł wspólnego biwaku. Coś prostego, symbolicznego. Las, ognisko, namiot – jak z tych zdjęć, które zapisuję na tablicach w aplikacji. Chciałam, żebyśmy znowu byli blisko, bez ekranów, obowiązków, hałasu miasta. Po prostu my i natura. On się zgodził. Powiedział, że dobrze nam to zrobi.
Byłam podekscytowana
Zajechaliśmy na miejsce późnym popołudniem. Polana była taka, jaką sobie wymarzyłam – otoczona wysokimi sosnami, z miękką trawą i ledwo widoczną ścieżką prowadzącą nad jezioro. Byłam podekscytowana, jak dziecko przed gwiazdką. Od razu wyciągnęłam z bagażnika wiklinowy koszyk, który wcześniej starannie spakowałam: lniany obrus, lampki na baterie, słoiczki z hummusem, drewniane talerzyki, butelka wina i świeczki zapachowe w małych szklanych pojemnikach.
Miałam w głowie cały scenariusz – usiądziemy wieczorem przy namiocie, otuleni śpiworami, z lampkami w dłoniach, rozmawiając o nas, patrząc w niebo. Znowu będziemy blisko. Tymczasem Darek już rozkładał kuchenkę gazową i grzebał w plecaku. Spojrzał na mnie i rzucił:
– Zgłodniałem. Chcesz fasolkę?
Podał mi metalową puszkę. Patrzyłam na nią przez moment, próbując nie wybuchnąć. Zamiast światełek, nastroju – fasolka z puszki.
– Wiesz, miałam plan, żeby zrobić coś trochę bardziej romantycznego – powiedziałam ostrożnie, pokazując mu słoiczek z hummusem i krakersy z rozmarynem. – Myślałam, że usiądziemy, zapalimy świeczki, może wino… trochę jak na randce.
Nie rozumiał mnie
– Przecież jesteśmy w lesie. To miała być wyprawa, nie kolacja z katalogu – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Wino? Mamy do przejścia szlak jutro.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W jednej chwili cała ekscytacja wyparowała. Usiadłam na składanym krzesełku i wpatrywałam się w swoje dłonie. On coś jeszcze mówił – o kartuszu, o tym, że trzeba rozłożyć plandekę, bo może padać – ale ja już nie słuchałam.
Chciałam atmosfery, bliskości, wspólnego bycia. On chciał tylko funkcjonalności. Było mi przykro, ale nie umiałam tego wyrazić bez łez, więc milczałam. Przez resztę wieczoru czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet jego obecność mnie nie pocieszała. Wręcz przeciwnie – przypominała, że jesteśmy razem, a jednocześnie zupełnie osobno.
Obudził mnie odgłos kropel uderzających o dach namiotu. Najpierw były ledwo słyszalne, jakby ktoś stukał paznokciami w brezent, ale po chwili zamieniły się w jednostajny szum. Sięgnęłam po telefon, żeby sprawdzić godzinę, ale rozładował się.
Straciłam nadzieję
Darek jeszcze spał, zwinięty w śpiwór, oddychając głęboko. Przez moment chciałam wcisnąć się w ciepło jego ramion, ale coś mnie powstrzymało. Może ten dystans, który narósł wczoraj. Może ta cisza, która między nami zapadła, gdy każde z nas zrozumiało, że mieliśmy zupełnie inne wyobrażenia o tym wyjeździe.
Wyszłam z namiotu. Wilgoć wchodziła w kości. Trawa była zimna i miękka, a powietrze miało w sobie coś dusznego, jakby nawet natura miała zły nastrój. Poszłam nad jezioro, woda była szara i nieruchoma. Miałam ochotę po prostu wrócić do domu, do ciepłej pościeli, do prysznica, do mojego kubka z flamingiem i playlisty z jazzem.
Kiedy Darek się obudził, siedziałam na kocu pod zadaszeniem, które sam rozciągnął wieczorem z linki i plandeki. Nie powiedziałam nawet „cześć”. W końcu zapytał:
– Wszystko okej?
– Nie. Ten wyjazd mnie męczy. To nie jest to, czego chciałam – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.
– Myślałem, że jedziemy tu, żeby się odciąć, zresetować. Nie po to, żeby robić show – powiedział cicho, jakby nie chciał mnie rozdrażnić.
– Może tobie wystarcza plastikowy kubek i karimata, ale ja chciałam wspomnienia, nie survival – odparłam.
Byłam zawiedziona
Widziałam po jego twarzy, że nie wie, co z tym zrobić. A może nawet nie próbował. Po prostu wziął się za gotowanie owsianki na tej swojej kuchence. A mnie wtedy przyszło do głowy coś, co irytowało bardziej niż deszcz: że on naprawdę nie widzi, że mnie tu nie ma. Zrobiło mi się żal samej siebie.
Trzeciego dnia nie rozmawialiśmy prawie wcale. Darek krzątał się wokół namiotu, sprawdzał linki, układał drewno, jakby to miało jakiś sens. Ja siedziałam na składanym krzesełku i patrzyłam w jeden punkt. W brzuchu czułam napięcie, które nie chciało puścić.
Po południu zaczęłam płakać. Darek zobaczył, podszedł, zawahał się.
– Weronika, to miał być reset, nie hotel – powiedział i usiadł kilka metrów ode mnie.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale głos mi uwiązł w gardle. Siedzieliśmy w milczeniu, każde w swojej skorupie. I wtedy dotarło do mnie, że nie o namiot, nie o pogodę, nie o puszkę fasolki chodzi. Po prostu nie jesteśmy już razem. Tkwimy obok siebie, jak obcy ludzie, którzy kiedyś coś do siebie czuli.
To był koniec
W samochodzie było cicho. On prowadził z wyrazem skupienia, ja gapiłam się na spływające po szybie krople deszczu. Nie chciałam wracać do mieszkania, do naszych kubków stojących obok siebie, jakby wciąż byliśmy parą.
Wieczorem w mieszkaniu spytałam cicho:
– Myślisz jeszcze o tym biwaku?
– Po co wracać do czegoś, co było bez sensu? – rzucił bez namysłu.
Stanęłam jak wmurowana. Poczułam się jak mebel.
– Nie wiem, czy jesteśmy jeszcze razem – zaczęłam. – Czy jeszcze cię obchodzę.
Milczał. Potem powiedział bez emocji:
– Nie wiem, jak ci pomóc. Może ty potrzebujesz czegoś innego.
Nie zaprzeczyłam. Nie płakałam. Po prostu czułam, jak ostatni kawałek czegoś między nami się kruszy. Padły słowa o rozstaniu, ciche, proste, bez dramatów. Jakbyśmy już od dawna byli w osobnych światach i właśnie to wypowiadaliśmy na głos.
Weronika, 29 lat
Czytaj także:
- „Mój mąż złapał bakcyla i biegał maratony. Tylko raz z nim pobiegłam i w połowie trasy zażądałam rozwodu”
- „Moja wyfiokowana teściowa wyrzuciła nas z domu, bo płacz dzieci przeszkadzał jej pieskom. Wtedy coś we mnie pękło”
- „Po rozwodzie ubieram się w lumpeksach, a ser z dyskontu to luksus. Koleżanki ze szydzą, ale ja się nie poddam”