Reklama

Morze na tym obszarze było płytkie, miało 30 metrów głębokości. Kiedy więc najpierw usiadłem na burcie motorówki, a potem przechyliłem się do tyłu, wpadając na plecy do wody, by zaraz się zanurzyć, już po chwili dostrzegłem dno. Bielutki, równy piasek, na którym tylko od czasu do czasu piętrzyła się skała porośnięta barwnymi gąbkami. Dokładnie pode mną było nasze miejsce poszukiwań – dno na powierzchni kilkuset metrów zostało podzielone krzyżującymi się linkami na równe kwadraty.

Reklama

Gdzie, u licha, było to złoto?

Przy jednym z nich spoczywała rura eżektora, czyli podwodnego odkurzacza do zasysania kolejnych warstw piasku. Pracowaliśmy tu już kilka dni i zyskaliśmy pewność, że jesteśmy we właściwym miejscu – znaleźliśmy kilkanaście mosiężnych armat obrośniętych gąbkami, przerdzewiałą na wylot kotwicę i mnóstwo kamieni, które wieki temu były balastem dumnego galeonu. Oczywiście wszystkie jego drewniane części już dawno zniknęły – zeżarły je świdrowce.

Obrazy oplątanych sieciami wraków sprzed kilkuset lat z wciąż sterczącymi masztami znaleźć można jedynie w filmach przygodowych dla dzieci. W rzeczywistości podwodne miejsce spoczynku starych okrętów właściwie niczym nie wyróżnia się z otoczenia. Najczęściej jest to tylko niewielka, podwodna górka. Trzeba mieć oko, żeby ją wypatrzyć.

Tak, całe tygodnie żmudnych poszukiwań – najpierw przepatrywania morskich archiwów, potem pływania zygzakiem po Morzu Karaibskim z holowanym za statkiem sonarem bocznym, spuszczanie robota podwodnego ROV w każdym miejscu, które wydawało się nam podejrzane – i wreszcie: bingo! Znaleźliśmy! Wrak galeonu Santa Catalina z drugiej połowy XVI wieku, który przewoził ładunek zrabowanego Indianom złota do Hiszpanii. Płynął w konwoju wraz z innymi okrętami, kiedy w tę małą flotę uderzył huragan. Innym jednostkom jakoś udało się wymknąć, Catalina poszła na dno. Tyle historii. A teraz gdzie, u licha, było to złoto? Przez ostatnie dni oczyszczaliśmy z piasku kolejne kwadraty dna i nic… „Cholera – zakląłem w myślach, chwytając eżektor. – Chyba się nie pomyliliśmy…?”.

Wszystko się z grubsza zgadzało: położenie wraku, typ oraz wiek uzbrojenia i przybliżona waga balastu sugerująca jednostkę dużą jak na owe czasy. Ale jeśli to nie był TEN galeon? Wtedy trzeba byłoby zaczynać poszukiwania od początku. A na to nikt z naszej dość niesfornej gromadki nie miał najmniejszej ochoty.

Zobacz także

Pozostała jedynie ucieczka

Byliśmy poszukiwaczami podwodnych skarbów. Zbieraniną awanturników, z których każdy miał na koncie mniejsze i większe grzeszki. Oczywiście pracowaliśmy dla wielkiego konsorcjum trudniącego się podmorskimi poszukiwaniami. W dzisiejszych czasach nie ma już miejsca dla solistów. Przeczesywanie dna, nierzadko na dużych głębokościach, słono kosztuje i wymaga wyrafinowanego sprzętu. Konsorcjum zatrudniało załogi do wykonania poszczególnych zadań w zamian za podział zysków. Jeśli jednak skarbu nie było, ludzie pracowali za darmo. Nic więc dziwnego, że już od dawna pojawiały się wśród nas napięcia.

Starałem się trzymać z dala od awantur. Nie czułem się jednym z tych ludzi. Nie byłem do nich podobny. Znalazłem się na morzu nie z żądzy przygody czy chęci szybkiego wzbogacenia, tylko… No cóż, wciąż uciekałem przed przeszłością, która niemal co noc powracała do mnie w snach.

Tamtego dnia też czułem się zmęczony i niewyspany. Pół nocy przewracałem się w koi, dręczony obrazami, których nie potrafiłem wymazać z pamięci. I mój rozpaczliwy krzyk: Nieee! Och, gdybym mógł cofnąć czas… Nie dopuścić do zła, które zniszczyło mój świat! Niestety. Pozostała jedynie ucieczka. Tylko że przed wyrzutami sumienia i własną pamięcią uciec się nie da.

Nagle coś w rurze eżektora zachrobotało. Natychmiast go wyłączyłem i odwróciłem się w stronę chmury piasku wyplutego przez jego dyszę. Wsadziłem rękę w zawiesinę i wymacałem okrągły, porośnięty omułkami i gąbkami morskimi kształt o średnicy około 20 centymetrów. Przedmiot był ciężki. Cięższy niż kamień. Złoto! Wróciłem do wyssanego przez eżektor dołka i zacząłem w nim grzebać rękami. Bardzo szybko palce natrafiły na poczerniałe wprawdzie, ale tak charakterystyczne dla sztuki Azteków, Inków i Majów figurki. Z radości omal nie wyplułem ustnika automatu oddechowego.

Natrafiłem na skarb! Przedmiotów było tyle, że w mig napełniłem nimi siatkową torbę. Na jej wierzch wrzuciłem jeszcze dziwny, owalny przedmiot znaleziony na samym początku. Potem karabinkiem przypiąłem boję, napompowałem ją i wypuściłem ku powierzchni. Niech chłopaki na statku zobaczą, co leży pod nimi! Ja nie mogłem się tak szybko wynurzyć. Spojrzałem na zegarek – półgodzinny czas bezdekompresyjny dla tej głębokości już dawno minął. Czekało mnie 20 minut wiszenia na 12, 9 i 6 metrach głębokości, zanim moja krew oczyści się z nadmiaru rozpuszczonego w niej azotu. Zanim zakończę dekompresję, do wody wskoczą wszyscy nurkowie i rzucą się do wydobywania skarbu…

Na razie jednak byłem w bezkresnym błękicie sam. Unosiłem się zawieszony między dnem a powierzchnią, myśląc, co zrobię z pieniędzmi. Pewnie pojadę w kolejny odległy zakątek świata – może tym razem do Australii
– pobyczę się, powłóczę po spelunach, a kiedy forsa się skończy, poszukam następnej roboty.

Wciąż byłem zbyt blisko

Od sześciu lat byłem zawodowym nurkiem. Wcześniej, zanim stało się to, co się stało, wiodłem zupełnie inny żywot. Miałem dobrą pracę w korporacji, służbowy wóz i laptop. Codziennie wbijałem się w garnitur, wiązałem krawat i szedłem się puszyć do szklanego biurowca. Nurkowanie było jedynie moim hobby. Stopień divemastera, a potem instruktorski, wreszcie patent nurka zawodowego zrobiłem jedynie dla satysfakcji. Nie miałem zamiaru nigdy pracować w tym fachu. Zarabiałem dobrze, miałem prestiż, dyplom dobrej uczelni i kredyt mieszkaniowy w banku. Rodzinę też… Żonę i kochaną, cudowną córeczkę.

A potem wszystko się schrzaniło. Najpierw poszedłem siedzieć. Pięć lat w mamrze zadowoliło prokuratora, ale ja sobie nie wybaczyłem. Przypomniałem sobie za to, że jestem nurkiem. To była właśnie moja droga ucieczki. Bo w mieście, gdzie żyłem dotychczas, wszystko mi o żonie i córce przypominało. Nie mogłem tego znieść.

Najpierw koledzy dawali mi fuchy w Polsce. A to przy kontroli podwodnej części zapory w Solinie, a to w kanałach odpływowych jakiejś elektrociepłowni, to znów w którymś porcie. Ale wciąż byłem zbyt blisko. Wyjechałem więc do Norwegii, a raczej na Morze Północne, do pracy na morskich platformach wydobywczych. Potem była Zatoka Meksykańska i wybrzeże Brazylii, aż w końcu przystałem do poszukiwaczy skarbów.

Gorączka złota

Tak jak myślałem, zanim jeszcze zakończyłem dekompresję, w wodzie zaroiło się od kolegów. Szybko wymieniliśmy ze sobą tylko „okejki” – pokazywany palcami znak, że wszystko w porządku – i chłopcy już pikowali w dół. Kilka minut później wspinałem się drabinką na pokład naszego statku.

Niezłe znalezisko – zagaił kapitan, gdy zdjąłem maskę.

– Tym razem padło na mnie, i tyle – mruknąłem.

Kiwnął głową, a potem rozżarzoną końcówką trzymanego w zębach kubańskiego cygara wskazał plandekę rozłożoną na śródokręciu. Teraz, w świetle dnia, wyraźnie już było widać, że leżą na niej złote figurki. A wśród nich ten okrągły przedmiot, który znalazłem najpierw.

– A to? Co to może być?

Kapitan wziął w swoje niedźwiedzie łapska owal, podrapał paluchem porastające go gąbki. Przedmiot nie był dyskiem o gładkich ścianach, jak mi się początkowo zdawało. Znajdowały się w nim otwory i nierówności – zupełnie, jakby to był jakiś mechanizm. Tyle tylko, że Indianie nie budowali mechanizmów…

– Trzeba to będzie dokładnie oczyścić – kapitan wypuścił kłąb smolistego dymu. – I wtedy się zobaczy. Może to jakiś rodzaj hiszpańskiego sekstansu?

– Hiszpanie nie robili przyrządów nawigacyjnych z tego kruszcu – zauważyłem cierpko.

Jak zwykle w takich okolicznościach załogę opętała istna gorączka. Chłopaki wydobywali na pokład worki złotych i srebrnych przedmiotów. Boje wystrzeliwały z dna co kilkanaście minut, bąble wydychanego powietrza unosiły się rozmigotanymi kolumnami ku powierzchni. Nikt się nie oszczędzał. Ja też. I choć co noc budziłem się z krzykiem, a potem nie mogłem zasnąć aż do rana, bo koszmary powróciły do mnie ze zdwojoną siłą, codziennie wraz ze wszystkimi meldowałem się do pracy.

Człowieku, to może mieć dwa tysiące lat!

Tamtego dnia też, mimo szczypiących z niewyspania oczu i bólu głowy, o świcie wyszedłem na pokład i wcisnąłem na siebie piankę. Potem sprawdziłem ciśnienie w dwubutlowym zestawie i sięgnąłem po jacket, czyli kamizelkę wypornościową, oraz dwa automaty z manometrami. Byłem skupiony na przygotowaniach do zanurzenia. Aż podskoczyłem, kiedy nagle usłyszałem obok siebie schrypnięty głos kapitana:

– Chodź ze mną, coś ci pokażę.

– Ale zaraz schodzę pod wodę.

– Złoto leżało w tym miejscu przez 450 lat, to może poleżeć jeszcze trochę – odparł filozoficznie. – A ja jestem ciekaw twojego zdania. Wyglądasz mi na bardziej łebskiego od tej całej reszty.

Poczłapałem więc za rozkołysaną sylwetką naszego „Pierwszego po Bogu”. Sprowadził mnie schodkami pod pokład, do swojej kajuty. W środku panował zaduch, smród dymu z cygar i skisłej whisky. A także nieopisany nieład. Kiedy jednak zapalił lampę wiszącą nad położonym centralnie stołem, otoczenie natychmiast przestało mnie interesować. Na stole leżał tamten tajemniczy przedmiot. Tyle że był już wyczyszczony. Lśnił złotym blaskiem. Przypominał… Trudno znaleźć jakiekolwiek porównanie, jednak najprędzej można było go przyrównać do mechanizmu zegara. Miał w sobie kółka, przekładnie i trybiki. Bez wątpienia był jakimś skomplikowanym urządzeniem wprawianym w ruch wyraźnie widocznym, położonym centralnie, pokrętłem.

– I co? – burknął kapitan.

– Dziwne.

– Tylko tyle masz do powiedzenia? – obruszył się. – Ślęczałem nad tym trzy noce. Czyściłem, myłem, oliwiłem. Poznałem w tym czymś każdy trybik i każdziuteńką zębatkę. Tylko ni cholery nie wiem, co to jest. Czy mogli to wykonać Indianie?

Podszedłem bliżej i wziąłem mechanizm w rękę. Na jego obudowie – czy raczej ramie, do której przymocowane były wszystkie kółka i przekładnie – wytrawiono wiele symboli bardzo podobnych do tych, które widywałem na innych prekolumbijskich ozdobach.

– Wygląda na indiańskie – powiedziałem z namysłem. – Ale…

– Ile to może mieć lat? – przerwał mi kapitan, a w jego oczach zapaliła się chciwość.

– Większość wyciągniętych przez nas przedmiotów wygląda na ozdoby azteckie – odparłem. – Mają więc kilkaset lat. Ale to coś musi być starsze. Dużo starsze nawet od kultury Majów, Inków czy Olmeków.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Bo w tej maszynerii są kółka, rozumiesz?

Kapitan pokręcił głową.

– Żadna z tych cywilizacji nie znała koła! – niemal wykrzyknąłem mu w twarz. – Nie mówiąc już o kole zębatym.

– Więc… – kapitan wbił we mnie szalone spojrzenie.

– Więc ten przedmiot ma co najmniej dwa tysiące lub więcej lat. Pochodzi od prekolumbijskiej cywilizacji, której dotychczas nie odkryto. Która istniała na tych terenach tak dawno temu, że jej wynalazki zostały zapomniane, zanim następne ludy, które zamieszkały tu po niej, zaczęły się rozwijać – klarowałem.

– Wiedziałem, że łebski z ciebie facet – kapitan niemal siłą wypchnął mnie z kajuty. – A teraz cicho sza! Nikomu nie wspominaj o naszej rozmowie.

Stary cwaniak. Pewnie zamierzał sprzedać ten mechanizm na boku. Mnie jednak to niewiele obchodziło. Nie zależało mi na bogactwie. Forsa była mi potrzebna tylko do tego, by się przenosić z miejsca na miejsce.

Co miał oznaczać ten sen?

W nocy znów nawiedził mnie ten sam sen. Tym razem był jednak jeszcze bardziej wyrazisty. Ja, po kilku kielichach wypitych w ostatni dzień roku z kolegami w pracy, wracam do domu. W przedpokoju wita mnie moja śliczna żona, na ręce z radosnym śmiechem wskakuje mi córeczka. A potem żona mówi z wyrzutem:

– Jesteś podpity!

– No i co z tego, kochanie? Przecież dziś sylwester!

– No tak, ale mamy przecież zawieźć naszą małą do babci. Nocuje dziś u niej, zapomniałeś? – spojrzała na mnie zalotnie. – No nic, weźmiemy taksówkę… Szkoda tylko, że w taki dzień pewnie trzeba będzie dłużej na nią poczekać.

– Jaką znowu taksówkę? – obruszyłem się. – Walnąłem tylko dwa czy trzy drinki. Ruszamy!

Ujechaliśmy kilometr. Tysiąc cholernych metrów. A potem, wyjeżdżając z osiedlowej uliczki, nie zauważyłem rozpędzonej ciężarówki. Facet jechał za szybko, ale gdybym był trzeźwy, na pewno bym go spostrzegł. Huk, zgrzyt blach, uderzenie wystrzelonych poduszek. A potem okazało się, że jestem już na świecie sam. Jedna głupia decyzja i nieodwracalne skutki.

Normalnie w tym miejscu koszmaru budziłem się z krzykiem. Tym razem jednak słowo „nieodwracalne” przywołało obraz złotego dysku. Patrzyłem we śnie na jego mieniącą się, inkrustowaną powierzchnię z tak bliska, jakby unosił się tuż przed moimi oczami.

Kiedy się w końcu obudziłem, był środek nocy. Morze spało, załoga też. Mokry od potu wygrzebałem się z koi, zastanawiając się, co miał oznaczać ten sen. Nie umiałem tego wyjaśnić. Czułem jednak, że dysk w jakiś niezrozumiały sposób ma związek z tym, co się stało jedenaście lat temu. Niemal bezwiednie, niczym lunatyk, skierowałem się do kabiny kapitana. Była zamknięta. Dziwne. Przecież na tym statku nikt nie miał nic do ukrycia. Przynajmniej do chwili odnalezienia dysku… Właśnie. Obraz mechanizmu wciąż palił mi siatkówkę złotym blaskiem. Czułem, że muszę go zobaczyć. Naparłem barkiem na drzwi ze sklejki i maleńki zamek puścił. Brzęk na szczęście nie obudził olbrzyma. Wziąłem więc dysk i wyszedłem na pokład. Potem długo na niego patrzyłem w blasku księżyca.

Był ciężki, mienił się lunarną poświatą, inkrustowane hieroglify zdawały się poruszać. Nagle uświadomiłem sobie, że takie znaki już gdzieś widziałem. Tak! Kiedyś wybrałem się na zwiedzanie prekolumbijskiego miasta Tikál, gdzie na jednym z filarów wyryto symbole dni, lat i miesięcy. Czyżby to był kalendarz? Ale do czego w takim razie miałby służyć wbudowany weń mechanizm? Może to coś w rodzaju zegara? Wiedziony ciekawością i dziwnym wewnętrznym przymusem przekręciłem pokrętło. Mechanizm złotego dysku zgrzytnął, kółka i trybiki ruszyły, by po chwili znów stanąć, ale już w nowym położeniu. A potem…

Dałbym głowę, że symbole wyryte na obudowie dysku zaczęły się poruszać. Czy to złudzenie wywołane księżycowym światłem? Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy. Tyle tylko, że świat wokół mnie zaszedł nagle mgłą, zaczął blednąć i znikać. A ja poczułem się, jakbym osuwał się w bezdenną czeluść. Złoty dysk wysunął mi się z rąk i wypadł za burtę. O ile była jeszcze jakaś burta…

A kiedy się obudziłem…

– Jesteś podpity! – usłyszałem nagle tuż przy uchu.

Zamrugałem oczami i mgła rozproszyła się, a ja ujrzałem twarz żony. Scena była tak realna, że czułem zapach je włosów!

– No i co z tego, kochanie? Przecież dziś sylwester! – moje usta same ułożyły się w słowa.

– No tak, ale mamy zawieźć naszą małą do babci. Nocuje dziś u niej, zapomniałeś? – spojrzała na mnie zalotnie. – No nic, weźmiemy taksówkę. Szkoda tylko, że w taki dzień pewnie trzeba będzie dłużej na nią poczekać.

– Jaką znowu taksówkę? – znów usłyszałem swój głos. – Walnąłem tylko dwa…

Nie dokończyłem, bo poczułem, jak w sercu wzbiera mi panika. Tę scenę odgrywałem w snach już setki razy. Zawsze tak samo, słowo po słowie. Tamtej nocy jednak po raz pierwszy poczułem, że mogę ją zmienić.

– Nieważne – stwierdziłem, w osłupieniu wsłuchując się w dźwięk własnego głosu. – Masz rację, skarbie. Nie powinienem prowadzić. Weźmiemy taksówkę.

A potem zapadła ciemność. Spałem długo i mocno. A kiedy się obudziłem… otaczały mnie ściany naszej dawnej sypialni. Leżałem w łóżku, obok mnie cichutko pochrapywała żona. Delikatnie, samymi opuszkami palców, dotknąłem jej twarzy. Dostrzegłem na niej nieco zmarszczek, przebarwień. Była starsza niż ją zapamiętałem. Czyżby starsza o jedenaście lat?

Gdy tylko to pomyślałem, drzwi otworzyły się i stanęła w nich nastoletnia dziewczyna.

– Jeszcze śpicie? No, jak tam chcecie. Ja w każdym razie pędzę do Ilony. Będziemy się całą sobotę razem uczyć!

Zamknęła drzwi, usłyszałem jej oddalające się kroki. I wtedy w mojej głowie zapaliła się myśl: „To przecież moja córka…”.

– Kochanie? – spytała mnie żona; już nie spała, patrzyła na mnie z niepokojem w oczach. – Dobrze się czujesz? Jakoś dziwnie wyglądasz…

Zdezorientowany spojrzałem w jej oczy i nagle zalała mnie fala tkliwości, a wspomnienia ostatnich jedenastu lat – wypadku, więzienia, pracy na platformach, nurkowania i wszystkich tych podmorskich poszukiwań – zaczęły kurczyć się i blednąć. Zastępowały je obrazy naszego wspólnego życia – rosnącej córki, codziennej pracy…

– Amelko, kochanie – szepnąłem czując wzbierającą w piersi falę szczęścia. – Strasznie długo na ciebie czekałem.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama