Reklama

Mam na imię Mateusz. Trzydzieści pięć lat, praca w korporacji, żona, kredyt hipoteczny, samochód służbowy, garnitur na każdy dzień tygodnia i wieczne uczucie, że coś we mnie pękło. Właściwie to nie wiem, kiedy to się stało. Może wtedy, gdy po raz kolejny wróciłem do domu po dwunastu godzinach pracy i Marta zapytała, czy odebrałem pranie z pralni. Albo wtedy, gdy podczas firmowego spotkania pomyliłem imię własnego przełożonego. A może wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że od miesięcy nie powiedziałem nic, czego bym sam naprawdę chciał powiedzieć.

Reklama

Każdy mój dzień wyglądał identycznie – budzik o 6:00, szybka kawa, koszula, tramwaj, open space, raporty, spotkania, cele kwartalne, lunch przy biurku, powrót, kolacja z Martą i dwadzieścia minut serialu, zanim zasnę w połowie odcinka. Rutyna zżerała mnie żywcem, a ja udawałem, że wszystko jest okej. Marta chyba nawet nie zauważała. Dla niej liczył się porządek, spłacony kredyt i regularne wakacje w Grecji. Wszystko miało sens – na papierze. Tylko ja byłem jakby coraz bardziej przezroczysty.

Nie mówiłem o tym nikomu. Nawet sobie nie mówiłem tego głośno. Ale czułem, że coś się we mnie gotuje. Że jeśli jeszcze raz usiądę w tym samym tramwaju, pójdę tą samą drogą do biura, to coś we mnie pęknie. Któregoś dnia, zamiast skręcić w stronę biurowca, poszedłem prosto. Do parku. I tam wszystko się zaczęło.

Dzień inny niż zwykle

Tego dnia nic nie zapowiadało, że coś się wydarzy. Obudziłem się o szóstej, jak zwykle. Kawa, szybki prysznic, biała koszula, granatowe spodnie. Nawet Marta nie zwróciła uwagi, że od dłuższego czasu wybieram te same ubrania. Zresztą ostatnio rzadko coś komentowała, skupiona na nowym planie oszczędzania i rozpisce wydatków do końca roku. Mruknęliśmy do siebie „cześć” i „miłego dnia”, po czym wyszedłem z mieszkania.

Na przystanku było tłoczno jak zawsze. Ludzie z twarzami w telefonach, oczekujący na tramwaj. Gdy podjechał, ruszyliśmy wszyscy pośpiesznie do drzwi.

– Nie dam rady. Nie dziś. Nie mogę znowu tam jechać – powiedziałem w myślach. To było jak impuls, który nagle każe ci uciekać.

Przecisnąłem się do wyjścia. Gdy tylko otworzyły się drzwi, wybiegłem. Poczułem rześkie powietrze. Stałem przez chwilę na chodniku, próbując uspokoić oddech. Nie miałem pojęcia, dokąd iść, więc ruszyłem przed siebie, bez celu, byle dalej od tego tramwaju, od biura, od wszystkiego. Po kilkunastu minutach znalazłem się w parku. Prawie pustym o tej godzinie. Usiadłem na ławce. Drzewa szeleściły lekko, ktoś daleko karmił gołębie. Przez trzy godziny siedziałem w ciszy, wpatrzony w przestrzeń. Myśli przepływały mi przez głowę jak chmury. Gdzieś z tyłu głowy kołatało się pytanie, które dotąd spychałem: kiedy ostatnio czułem się dobrze?

Pomyślałem o swojej pracy. O tym, jak jeszcze pięć lat temu wierzyłem, że się tam rozwinę. Jak pisałem te same maile, wklejałem te same tabelki, udawałem zainteresowanie. Ile razy zgłaszałem pomysły, których nikt nie chciał słuchać. Ile razy przełykałem słowa, które chciałem powiedzieć, ale wiedziałem, że nie wypada. Zacząłem analizować wszystko. Moje życie, decyzje, codzienne udawanie. I w tej ciszy, w tym parku, z myślą o własnym zmęczeniu, pojawiła się nagle inna: a jeśli nie wrócę? Co jeśli po prostu nie będę już nigdy więcej robił tego, co mnie wyniszcza?

Wypowiedzenie

Wróciłem do domu po osiemnastej. Marta siedziała przy stole z laptopem i kubkiem herbaty.

– Jesteś wcześniej – powiedziała zdziwiona.

Nie odpowiedziałem. Odwiesiłem torbę na swoje miejsce i usiadłem w salonie. W głowie miałem natłok myśli i nie wiedziałem, jak sobie to wszystko poukładać. Marta jeszcze przez chwilę stukała w klawiaturę, potem odsunęła laptop.

– Coś się stało? – zapytała cicho.

Pokręciłem głową. To nie był dzień na rozmowy. Nawet nie wiedziałem, co miałbym jej powiedzieć. Że cały dzień siedziałem w parku i myślałem, jakby wyglądało moje życie, gdybym nigdy więcej nie wrócił do biura? Rano obudziłem się jak zwykle, ale nie założyłem koszuli. Wciągnąłem zwykły sweter, jeansy, zjadłem śniadanie i wyszedłem z domu. Marta nawet nie zapytała, gdzie idę. Pewnie założyła, że do pracy.

Wszedłem do biura tylko po to, żeby pójść do działu kadr. Działałem jak automat, ale czułem w tym dziwny spokój. Złożyłem wypowiedzenie. Bez emocji, bez wyjaśnień. Kadrowa poprosiła, żebym poczekał chwilę, po czym zaprosiła mnie do gabinetu przełożonej.

– Mateusz? Co się stało? – zapytała moja szefowa, zaskoczona. – Wypowiedzenie? Jesteś pewny?

– Tak, podjąłem ostateczną decyzję – odpowiedziałem.

Patrzyła na mnie, jakby chciała zrozumieć, ale nie umiała. Ja sam nie wierzyłem, że kiedyś sam zrezygnuję z pracy, nie mając na horyzoncie nowej, bez planu awaryjnego, tylko dlatego, że już nie daje rady udawać. Po wszystkim wróciłem do domu. Marta znowu siedziała przy komputerze.

– Jak było w pracy? – zapytała, nawet nie podnosząc głowy.

– Złożyłem wypowiedzenie – powiedziałem spokojnie, zdejmując buty.

Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Co?

– Odchodzę. Nie wracam tam więcej.

– Zwłaszcza teraz? Zwariowałeś? – jej głos był podniesiony, pełen paniki. – Kredyt, ubezpieczenie, wszystko... A ty nagle po prostu odchodzisz?

Marta wstała. Stała naprzeciwko mnie jak ktoś, kto właśnie stracił bezpieczny grunt pod nogami.

– I co teraz? Co dalej?

– Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Ale wiem, że jeśli jeszcze raz wejdę do tego biura, to przestanę być sobą.

Co dalej?

Czułem, że konflikt dopiero się zaczyna. Marta szukała stabilizacji. Ja chciałem wolności. I tego dnia po raz pierwszy od dawna nie czułem się jak ktoś, kto ma tylko wykonywać polecenia.

Nie planowałem niczego. Po prostu przestałem chodzić do biura. Przez pierwsze dni wstawałem jak zwykle, ale zamiast pakować się do tramwaju, robiłem sobie drugą kawę i wychodziłem na spacer. Bez celu. Chodziłem po mieście, po parkach, patrzyłem na ludzi. Czasem przysiadałem z książką, czasem po prostu słuchałem, jak ktoś rozmawia przez telefon.

Oszczędności pozwalały mi przetrwać ten czas. Wiedziałem, że nie na długo, ale nie chciałem jeszcze myśleć, co dalej. Pisałem w zeszycie rzeczy, które kiedyś chciałem robić. Robiłem listy. Czytałem. Przestałem sprawdzać maile. Marta z każdym dniem patrzyła na mnie coraz inaczej. Jakby już nie widziała we mnie swojego męża. Zaczynała mówić mniej. Wspólne kolacje stawały się ciche i chłodne. Któregoś wieczoru, przy stole Marta zapytała:

– To jakaś twoja fanaberia? Co zamierzasz, jak to sobie wszystko wyobrażasz? – Ja chciałam stabilności, Mateusz, a Ty zburzyłeś cały nasz spokój.

Zaczynało do mnie docierać, że moja decyzja będzie miała swoją cenę. Ale pierwszy raz od dawna czułem, że oddycham.

Przypadkowa oferta pracy

Znalazłem ogłoszenie przypadkiem. Mała biblioteka dzielnicowa szukała kogoś do pomocy na cały etat. Poszedłem na rozmowę bez większych oczekiwań. Kobieta, która mnie przyjmowała, spojrzała na moje CV i zapytała tylko:

– Umie pan rozmawiać z ludźmi?

– Chyba tak – odpowiedziałem.

– To dobrze. Tu czasem bardziej potrzeba cierpliwości niż wiedzy o literaturze.

Praca była spokojna. Układanie książek, odpowiadanie na pytania, pomoc starszym osobom w znalezieniu tytułu, który pamiętały tylko z okładki. Siedziałem za ladą i czytałem. Po raz pierwszy od lat nikt nie mówił mi, co mam robić. Pewnego dnia rozmawiałem z Zofią, starszą bibliotekarką, która pracowała tu od dawna. Pogodna, uśmiechnięta, miała w sobie spokój, którego zazdrościłem.

– Ważne, że człowiek rano nie ma ochoty płakać – powiedziała, kiedy opowiadałem jej o swojej byłej pracy.

Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się.

– Dokładnie tak.

Wracałem do domu pieszo. Marta prawie się już ze mną nie odzywała. Coraz częściej siedzieliśmy w osobnych pokojach, jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem. Ale mimo to nie żałowałem. Przynajmniej już nie uciekałem przed samym sobą.

Nie tak miało być

Wieczór zaczął się spokojnie. Siedziałem na podłodze w salonie i przeglądałem stare zdjęcia, kiedy Marta weszła do pokoju. Stanęła w drzwiach.

– Porozmawiamy?

– Jasne – odpowiedziałem i usiadłem na kanapie.

Usiadła naprzeciwko. Chwilę milczeliśmy.

– Nie tak miało wyglądać nasze życie – zaczęła cicho. – Nie po to planowaliśmy wszystko krok po kroku, żebyś teraz to zaprzepaścił. Dorosłość polega na tym, że się nie ucieka, Mateusz. Że się zostaje, nawet jeśli nie wszystko gra.

– Nie mogłem dłużej udawać, że to mi pasuje.

Marta spuściła wzrok. Przez chwilę milczeliśmy.

– Ja chciałam męża, nie marzyciela – powiedziała cicho.

– A ja chciałem wreszcie żyć tak, jak chcę – odpowiedziałem.

Nie było krzyków. Nie było łez. Ale jakby linia, która nas łączyła, zaczęła się rwać. I oboje wiedzieliśmy, że już jej nie naprawimy.

Mateusz, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama