Wszyscy w naszej rodzinie dobrze wiedzieli, że na starość babcia Róża całkiem zdziwaczała. Trudno powiedzieć, czy miała alzheimera, czy dopadła ją zwykła demencja, ale fakty były takie, że z jej głową działo się coś niedobrego. Załamywaliśmy ręce, bo seniorka należała do kobiet upartych i nie chciała iść na badania, a każda próba zaciągnięcia jej do lekarza kończyła się awanturą.

– Wariatkę ze mnie robicie! – zwykła wykrzykiwać w takich momentach. – W zakładzie dla obłąkanych chcecie mnie zamknąć! Wasze niedoczekanie!

Przez całe życie unikałam doktorów jak morowej zarazy i świetnie na tym wyszłam!  W majtki nie sikam, nieczystości za okno nie wyrzucam, do domu trafić potrafię i zadbać o siebie umiem, więc o co wam chodzi?! To wszystko była prawda, bo babcia, mimo swoich 89 lat, trzymała się świetnie i nie potrzebowała łaski od nikogo. Sama sobie prała, sprzątała i gotowała. Może trudno w to uwierzyć, ale  w sierpniu ubiegłego roku przyłapałam ją w ogródku piwnym, jak sączyła z wysokiej szklanki duże jasne z sokiem malinowym.

Opowiadała historie nie z tej ziemi...

Problem polegał na tym, że od czasu do czasu staruszka zachowywała się podejrzanie. Nie odbierała telefonów, nie otwierała drzwi i zdawała się nie poznawać najbliższych członków rodziny. Myliły się jej imiona dzieci i wnuków, opowiadała o miejscach, w których nigdy nie była, i rozmawiała ze zmarłymi. Mama i tata bali się, że bez leczenia jej stan będzie się pogarszał i któregoś dnia choroba przejmie nad nią kontrolę, ale siłą na badania zawlec jej nie mogli. Ja też się o nią trochę martwiłam, lecz włosów z głowy nie rwałam, ponieważ byłam zdania, że rodzice odrobinę panikują.

Babcia Róża miała prawo dziwaczyć i mieć luki w pamięci z racji zaawansowanego wieku i prostego faktu, że nigdy nie przejawiała skłonności do ascezy. Lubiła wino, facetów i śpiew. Z mężczyznami jednak nigdy szczęścia nie zaznała. Jej pierwszy ślubny zginął od kuli hitlerowca, śmierć drugiego owiana była mgiełką tajemnicy.

Trzeci, który spłodził mamę, dostał zawału, z czwartym się rozwiodła, a piąty zmarł ze starości. Choć pochowała czterech mężów (rozwodnik gdzieś zniknął), nie straciła pogody ducha i czerpała z życia pełnymi garściami. Wciąż kochała dobre jedzenie, lubiła napić się wódeczki, biegała namiętnie do kina i przejawiała słabość do eleganckiej bielizny (kiedyś znalazłam w jej szufladzie trzy pary… stringów!).

A że opowiadała głupoty, zbierała gazety i puszki po kawie i herbacie, stawiała sobie tarota i wierzyła w duchy – to były według mnie nic nieznaczące drobiazgi. Uważałam, że ekscentryzm babci Róży miał sporo uroku. Kochałam ją z całego serca. Zatem myśl, że mogłam niechcący przyczynić się do jej zgonu, nie daje mi teraz spokoju... Kilka tygodni temu wybrałam się do niej z tradycyjną bombonierą i butelką wiśniówki.

Zobacz także:

Wiem, że inne wnuczki, kupują swoim babciom kwiatki albo jakieś ziółka na niestrawność, jednak ona poczułaby się takim prezentem śmiertelnie urażona. Z początku nie działo się nic niezwykłego. Staruszka sączyła alkohol, przegryzała go czekoladkami i opowiadała mi o swojej przeszłości. Po trzecim kieliszku chwyciła mnie za rękę .

– Nie masz żalu, że zapisałam mieszkanie twojemu bratu, prawda? – spytała ni stąd, ni zowąd. – Ty dostaniesz w spadku biżuterię i porcelanę.

Czuję, że niebawem umrę, dlatego muszę ci powiedzieć coś ważnego...

– Słucham – odparłam lekkim tonem, bo babcia Róża wybierała się na tamten świat co najmniej raz w miesiącu i zdążyłam już do tego przywyknąć.

– Właściwie to mam prośbę do ciebie – ciągnęła, a jej oczy zrobiły się dziwnie nieobecne. – Chodzi  o moją kolekcję pudełek po kawie i ciasteczkach. Zwłaszcza o jedno, białe, w niebieskie kwiaty. Musisz mi obiecać, że nigdy go nie otworzysz, tylko po mojej śmierci natychmiast zakopiesz na cmentarzu. W poświęconej ziemi. Uniosłam wysoko brwi.

Taka prośba wydała mi się, nawet jak na babcię, wyjątkowo osobliwa

– A co tam jest? – spytałam.

– Prochy Zenobiusza W., mojego drugiego męża – odparła.

Ten cały Zenobiusz był ponoć strasznie nieciekawą personą. Nie wiedziałam tego na pewno, ale zdaje się, że dla zysku… porywał kobiety. Róża go zdemaskowała i wydała milicji, a władza ludowa skazała delikwenta na śmierć.

– Przecież w latach pięćdziesiątych nie kremowali ludzi – mruknęłam, żeby powiedzieć cokolwiek, bo wszystko wskazywało na to, że babcia znów „odleciała”.

– Kremowali, tylko trzeba było słono zapłacić – odparła babcia. – Musiałam tak postąpić, bo władza nie chciała mi wydać ciała.

Milczałam, nie wiedząc, co odpowiedzieć. A babcia ciągnęła swoją opowieść.

– Zamierzali je zakopać pod płotem w jakimś anonimowym miejscu, w niepoświęconej ziemi. No i zakopali, ale trumnę z samymi kamieniami.

– Skoro zasłużył... – bąknęłam.

– Jasne, że zasłużył! – prychnęła babcia. – To łotr był i kanalia! Wcielone zło. Psychopata z twarzą anioła… Uwodził starsze, majętne kobiety, a potem je wykorzystywał.

Dałam jej słowo, co miałam zrobić?

Kilka dni przed egzekucją babcia dostała od niego gryps. Napisał, że będzie ją nawiedzał w snach i na jawie, że Róża nigdy nie zazna spokoju i że wcześniej czy później on też ją zabije. Więc spaliła jego ciało, jak wampira, żeby nie mógł zmartwychwstać.

– Prochy przesypałam do foliowego worka – opowiadała babcia. – Zaprzyjaźniony ksiądz skropił je święconą wodą, zmówił modlitwę, zawiązał i położył na suple srebrny krucyfiks, żeby dusza drania nie mogła się wydostać. Chyba poskutkowało, bo od tamtego czasu ani razu mi się nie przyśnił. I chwała Bogu!

– Pół wieku trzymałaś jego szczątki w pudełku po ciastkach? – spytałam z niedowierzaniem.

– Przecież jeść nie wołały! A ja czułam się bezpieczniej, kiedy je miałam na oku – babcia wzruszyła ramionami. – To co, zrobisz to dla mnie? Zakopiesz tego szubrawca na cmentarzu, żeby innym życia nie zatruwał?

Zgodziłam się dla świętego spokoju, bo dostrzegłam w spojrzeniu staruszki błysk szaleństwa, i nagle uświadomiłam sobie, że jest z nią gorzej, niż sądziłam.

– Bardzo ci dziękuję – uścisnęła mi dłoń. – Zawsze wiedziałam, że ty rozumiesz mnie najlepiej z całej rodziny. To polej jeszcze wiśnióweczki, kochana. 

Trochę się bałam, że alkohol może jej jeszcze bardziej zaszkodzić. Jednak stało się inaczej. Babcia wypiła, ziewnęła, dostała maślanych oczu i stwierdziła, że musi się na chwilę położyć. Kiedy tylko umościła się na kanapie i zaczęła smacznie chrapać, przykryłam ją kocem  i posprzątałam ze stołu. Czułam się fatalnie i nie bardzo wiedziałam, co powinnam dalej robić – czy wzywać pogotowie, czy zadzwonić do matki, czy czekać. Z babcią było kiepsko.

Po głębokim namyśle nabrałam rozpaczliwej nadziei, że sen jakoś te klepki w jej głowie na nowo poukłada i babcia obudzi się znowu całkiem normalna. Byłam świadkiem wielu dziwnych zachowań Róży, nasłuchałam się z jej ust mnóstwa niewiarygodnych historii, jednak potajemnej kremacji męża psychopaty i jego prochów upchanych w kuchni nie umiałam przełknąć.

Chyba podkusił mnie do tego sam diabeł 

Myjąc kieliszki, rozmyślałam, jakich użyć argumentów, żeby zgodziła się wreszcie pójść do lekarza. Wtedy rzuciła mi się w oczy jej kolekcja pudełek i puszek. Stały na wiszących szafkach kuchennych, na półkach, na parapecie – dosłownie wszędzie. Babcia zbierała je przez większość życia. Niektóre kupiła sama, inne dostała w prezencie. 

Kiedy byłam mała, mogłam przewrócić dom do góry nogami, lecz za dotykanie pudełek dostawałam po łapach. Róża trzęsła się o te blaszane paskudztwa niczym kwoka o pisklęta. „Może miała ku temu powody?” – przemknęło mi przez głowę. Wytarłam szkło, odwiesiłam ścierkę, wlazłam na taboret i zaczęłam macać dłonią wieczka puszek. Nie wiem, co mnie podkusiło. Chyba sam diabeł. Chwilę później, gdy zdrętwiało mi ramię, a palce zrobiły się czarne od kurzu, znalazłam to, czego szukałam. Pudełko w kwiatki, po ciastkach, stało w ostatnim szeregu w samym rogu kredensu.  Żeby je chwycić, musiałam wspiąć się na palce. Było podniszczone, lecz wciąż ładne, emaliowane, we wzorki; nieco zardzewiałe i bardzo ciężkie. Kiedy postawiłam je na bufecie, przeszedł mi po karku zimny dreszcz, a czoło zwilgotniało od potu. Czułam, że zachowuję się podle, bo łamię dane słowo, lecz ciekawość zwyciężyła.

Cholera, to chyba naprawdę Zenobiusz. Zardzewiała pokrywka nie pozwoliła się tak po prostu unieść. Kuchenne opary zassały ją na amen. Musiałam użyć noża i wygiąć nieco blachę. Gdy do środka dostało się powietrze, usłyszałam syk dokładnie taki sam, jaki towarzyszy otwieraniu słoików. W moje nozdrza wkradł się nieprzyjemny zapach, a serce zaczęło wariować. Wcisnęłam paznokcie w szparę, szarpnęłam i... chyba zrobiłam to z nadmierną gwałtownością, bo pudełko wyśliznęło mi się z rąk i spadło na podłogę.

– O Jezu! – wyszeptałam z prawdziwym przerażeniem.

Nigdy nie widziałam z bliska ludzkich prochów, więc nie miałam pewności, czy szara, podobna do popiołu substancja to spalone szczątki człowieka, lecz coś mi mówiło, że owszem. Czułam ich dziwny, lekko mdlący zapach, po plecach łaziły mi mrówki, a z emocji dosłownie zaschło mi w gardle. Przyklękłam na jedno kolano i zajrzałam do wnętrza pudełka. Schowana tam foliowa torba była poważnie uszkodzona, a krucyfiks, o którym wspominała babcia, wbił się w kupkę prochu niczym srebrny pocisk. „Rany, to chyba naprawdę Zenobiusz Więck” – pomyślałam w rosnącej panice. Nie bałam się oczywiście tego, że wypuściłam na wolność potępioną duszę zabójcy, bo nie wierzyłam w życie po życiu ani zemstę zza grobu.

O wiele bardziej przerażała mnie ewentualna reakcji Róży… W każdej chwili mogła się przecież obudzić! Gdyby zobaczyła rozsypane na podłodze prochy swojego byłego męża, którego w dodatku nadal się bała, mogła dostać ataku furii, zawału, zapaści czy innego świństwa, albo śmiertelnie się na mnie obrazić!

Musiałam coś zrobić, i to szybko, wyjęłam więc szczotkę, mopa, wiaderko i zaczęłam sprzątać. Po dłuższej chwili podłoga wyglądała jak nowa, a lżejsze o kilka dekagramów pudełko po ciastkach wróciło na swoje miejsce. Dla pewności dokładnie wytarłam też kredens i bufet, a wiadro umyłam i zdezynfekowałam.  Nie wiem, czy dopuściłam się profanacji, jednak nawet jeśli, to szczerze mówiąc, mało mnie ten fakt obchodził. Jeżeli popełniłam przestępstwo, to serdecznie przepraszam, ale stan psychiczny babci był dla mnie ważniejszy niż szczątki jakiegoś bydlaka.

Trzymała się za szyję, a jej oczy były otwarte

Zdążyłam z porządkami w ostatniej chwili, bo babcia Róża pojawiła się w kuchni niczym duch i wyrwała mi z ręki szmatę.

– Sama sobie posprzątam  – prychnęła ze złością. – Nie jestem jeszcze zramolałą staruchą.

Spojrzałam jej w oczy i odetchnęłam, bo wydawały się już  zupełnie przytomne.

– Wiem. Jak się czujesz? – spytałam. – Trochę cię chyba ta wiśnióweczka sponiewierała, co?

– Raczej uśpiła. Głowa już nie ta sama i wątroba źle pracuje, ale ogólnie wszystko w porządku  – usłyszałam w odpowiedzi.

Kiedy się żegnałyśmy, babcia Róża chwyciła mnie za łokieć i mocno go ścisnęła.

– Pamiętasz, co obiecałaś?

– Jasne. O nic się nie martw – powiedziałam, czując bardzo wyraźne wyrzuty sumienia.

– Krysiu, na pewno to zrobisz? – spojrzała na mnie podejrzliwie. – Bo odniosłam wrażenie, że nie bardzo mi uwierzyłaś 

– Na pewno, babciu, przecież ci obiecałam. Znasz mnie. A rano wpadnie do ciebie mama. Babcia Róża skrzywiła się z dezaprobatą, jakby ta wiadomość wcale jej nie ucieszyła. 

– I znów będzie truła o lekarzu – westchnęła i cmoknęła mnie w policzek. 

Wtedy widziałam ją żywą po raz ostatni… Umarła w nocy. Wiem od matki, że nie odeszła w spokoju. Ponoć oczy miała otwarte i trzymała się za szyję. Nikt nie żąda bez powodu sekcji zwłok wiekowej staruszki, więc lekarz napisał w akcie zgonu, że przyczyną jej śmierci była niewydolność oddechowo-krążeniowa. Może i była, nie twierdzę, że nie, jednak cień wątpliwości pozostał. Wczoraj, w majowy wieczór, spełniłam ostatnią wolę babci: zakopałam pudełko z prochami na tyłach kościoła. Nie jestem paranoiczką, ale pomyślałam sobie, że tam, na poświęconej ziemi, pod okiem Boga, jego duch nikogo już nie skrzywdzi.