Kiedy na świat przychodzi dziecko, rodzice mają całe morze obaw. Potem ich się pozbywamy, Ze mną jedna została na dłużej.

Na szczęście, większość tych strachów rozwiewa się bardzo szybko. Okazuje się, że trzymanie dziecka na ręce i biodrze nie jest żadną sztuką, nawet jeśli drugą ręką rozczesujesz włosy, w międzyczasie mieszasz zupę i odpisujesz koleżance na SMS-y. Choroby jak choroby, każde dziecko złapie katar, żeby raz, więc rodzice uczą się nie histeryzować na każde psiknięcie, kaszlnięcie czy podwyższoną emeryturę. Rozszerzanie diety? Jak by nie zacząć, maluch i tak trafi na słodycze u dziadków albo frytki z McDonalda i będzie się krzywił na brokuły.

Zaczęło się w już w ciąży

Im więcej czasu mijało od porodu, tym mniej się przejmowałam niektórymi rzeczami i tym większą odczuwałam pokorę wobec faktu, że nie na wszystko mam wpływ i nie wszystko mogę kontrolować. Jednego jednak lęku nie potrafiłam się pozbyć. Jeszcze w ciąży śniło mi się, że moje dziecko zginęło w tłumie. Nie mogłam rozpoznać tego miejsca. Czy to była ulica, park, centrum handlowe? Mniejsza z tym, ważne, że nigdzie nie widziałam mojego dziecka. Czułam jeszcze ciepło jego rączki w mojej dłoni, jakbym przed sekundą go gdzieś prowadziła. I nagle pustka, nie ma go! 

Rozglądałam się bezradnie dookoła, czując, jak szybko i mocno bije mi serce. Wołałam go, choć przecież nie znam jego imienia. Zaczepiałam obcych ludzi, pytając, czy nie widzieli mojego dziecka, a kiedy pytali, jak wyglądało, nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Bo przecież nie wiedziałam jeszcze, jak wygląda! Nawet jego płci na sto procent nie byłam pewna. 

Panikowałam coraz bardziej, aż w końcu się budziłam. Wystraszona, zapłakana i z dzieckiem w brzuchu, bezpiecznym, kopiącym mnie od środka, jakby chciało dać mi znać, że wszystko z nim porządku.

– No już, mamusiu… – mąż uspokajał mnie, mówił, że to tylko zły sen.

Faceci to jednak inny gatunek, myślałam, nic nie rozumieją, nic a nic.

A potem wcale nie mijało

Nawet kiedy mój syn już się urodził, inne lęki malały, a strach o zgubienie go pozostawał tak samo silny. Mój koszmar też wciąż wracał. Równie okropny i przerażający za każdym razem. Czułam ciepło rączki mojego dziecka, a potem ono znikało. Mój synek był za mały, bym mogła prowadzić go za rękę, a jednak miałam wrażenie, że to prawda. Już znałam jego imię, wiedziałam, jak wygląda, ale znowu nie umiałam odpowiedzieć na pytania ludzi wokół. Nie dość, że umierałam ze strachu o moje dziecko, to na dokładkę czułam się jak wyrodna macocha, która nic nie wie o swoim maluszku…

Budziłam się i szłam do łazienki wypłakać emocje. Nie chciałam straszyć Daniela, który następnego dnia musiał iść do pracy, ani obudzić Tadzika, gdy wreszcie ładnie spał. Bo upewniałam się, że moje maleństwo śpi bezpiecznie w łóżeczku i nie muszę się o niego bać, bo nic mu nie grozi. Racjonalne myśli to jedno. Kłębiące się w moim matczynym sercu lęki to drugie.

Musisz przestać tak się zadręczać – radziła moja siostra, gdy zwierzyłam jej się z tego, co mnie dręczy. Traktowałam ją jak eksperta, miała trójkę dzieci. – Uwierz mi, że każdy rodzic wcześniej czy później będzie miał stan przedzawałowy, bo mu dziecko zniknie z oczu. Na szczęście, dzieci nie gubią się jak skarpetki. Nie zapomnę, jak Marianka schowała się pod siedzisko ławki w przedpokoju… Skąd jej to przyszło do głowy, do dziś nie mam pojęcia.

– A myślisz, że Filip nie bawił się ze mną w chowanego na spacerze? Jak schował się kiedyś za pniem drzewa, to myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok, ale za chwilę go znalazłam i było okej, ale nie ukrywam, miałam ochotę sprawić mu lanie. Nie martw się więc na zapas. Tadzika nie porwie żadna czarna wołga ani nie wsadzi go dziad do wora, a ty jesteś supermamą!

– Trochę mnie pocieszyłaś – mruknęłam, wzdychając ciężko.

Chciałam się nie martwić

Synek rósł i mój największy koszmar nie robił już na mnie takiego wrażenia. Tadek był grzecznym dzieckiem, trzymał się nas na spacerach, panie w przedszkolu go chwaliły, że nie trzeba zwracać mu uwagi, żeby nie odchodził od grupy. Byłam z niego dumna. Tamtego dnia wybrałyśmy się z siostrą do miasta. Daniel był na dyżurze, a my stwierdziłyśmy, że wyrwiemy się z dziećmi na lody i połazimy po starym mieście. Plan został wykonany w połowie, bo zaraz po lodach dzieci zażądały wizyty na placu zabaw. Usiadłyśmy więc na ławce. 

Wózek z najmłodszą latoroślą stał w cieniu pobliskiego drzewa, a dzieci „chodzące i biegające” ganiały po placu zabaw. Teren został przystosowany specjalnie dla maluszków, więc nie musiałyśmy im towarzyszyć na każdym kroku, zwłaszcza że miałyśmy całe towarzystwo na widoku. Do momentu, kiedy chodnikiem między naszą ławką a placem zabaw przeszła jakaś wycieczka emerytów. Przez chwilę nie widziałyśmy dzieci.

– Filip jest, Maria jest, Zocha jest. – siostra odliczyła do trzech. – Czwarte śpi wózku, wszystko się zgadza.

– Jezu, a gdzie Tadzik?! – krzyknęłam przerażona.

Zerwałam się z ławki i wpadłam jak w amoku na plac zabaw. 

– Filip, wiesz, gdzie jest Tadek? – spytałam siostrzeńca. 

Miałam nadzieję, że jako najstarszy z gromadki coś zauważył.

– Nie wiem, ciociu, dopiero co tu był – rozejrzał się i wzruszył ramionami. – Nie wiem, gdzie poszedł.

Synek nagle zniknął

Ja też się rozglądałam, czując narastające przerażenie. Nigdzie nie widziałam mojego syna. Serce biło mi jak szalone, coraz mocniej i mocniej, aż czułam ból. W głowie mi szumiało… Boże, nie ma go. Nie ma! Mój największy strach się ziścił. Koszmar stał się rzeczywistością.

– Tadek! Tadzik! – wołałam, biegając po placu i sprawdzając każdą konstrukcję, choć przecież widziałam, że go nie ma, ani na zjeżdżalni, ani w piaskownicy, ani na konikach…

Nigdzie go nie było. 

– Przepraszam, nie widziała pani pięciolatka? Blond włosy, zielona koszulka, niebieskie spodenki? – spytałam jedną z matek, ale ta tylko pokręciła ze współczuciem głową.

– Przepraszam, nie widział pan chłopca… – zaczęłam. 

– Pani, tu same dzieci! – mężczyzna nie dał mi dokończyć. – Trzeba pilnować dzieciaka, a nie w telefon się gapić!

Omal nie rozpłakałam się, słysząc to niesprawiedliwe oskarżenie. Nie patrzyłam w telefon! Gdyby nie ta emerycka wycieczka, nic by się nie stało, miałabym synka na oku cały czas! Boże, jak ciężko jest oddychać, gdy panika kamieniem zalega na piersi, dusi za gardło. Minęła minuta, dwie, trzy. Miałam wrażenie, że to wieczność. Biegałam w te i we w te, wypytując ludzi, czy widzieli mojego synka. 

Dzwonię na policję, pomyślałam. Wszędzie były tłumy, bo ładna pogoda wyciągnęła ludzi z domów. Jak mam odnaleźć kilkulatka? Siostra też nie siedziała w miejscu, krążyła wokół naszej ławki, na wypadek, gdyby Tadzik wrócił w to samo miejsce, w którym nas ostatnio widział, i jak ja wypytywała przechodniów, czy nie wiedzieli blondynka w zielonej koszulce. Ja sprawdziłam też fontannę, bojąc się, że Tadzik mógł wejść do wody, poślizgnąć się, zachłysnąć. Miał zabronione sam tam wchodzić, ale oddalać się bez pozwolenia też mu nie było wolno.

W końcu go znalazłam

W końcu dojrzałam znajomą zieleń koszulki i te jedyne na świecie blond włoski. Był na placu zabaw, ale po drugiej stronie fontanny! Ta część przeznaczona była dla starszych dzieci, nigdy tam dotąd nie zachodziliśmy. Pobiegłam, pobijając chyba rekord świata na krótkim dystansie.

– Tadzik! Tadek! – darłam się na całe gardło, na szczęście synek mnie usłyszał i uniósł głowę. Spojrzał na mnie z niewinną miną. – Synuś, nic ci nie jest?! – przytuliłam go mocno. Ciut za mocno, bo aż pisnął. – Dlaczego tu przyszedłeś? Czemu nic nam nie powiedziałeś? Bardzo się z ciocią martwiłyśmy, że zginąłeś. Nie wolno tak znikać!

– To jest plac dla dużych dzieci, a ja jestem już duży! – powiedział Tadzik.

Ot, dziecięca logika. Myślałam, że uduszę go ze szczęścia.

Moja siostra miała rację. Zaliczyłam stan przedzawałowy. Chwile największej grozy w moim życiu trwały pięć minut i dobrze się skończyły, synek wrócił do mnie cały i zdrowy. Obiecał, że nigdy więcej samowolnie i nic nikomu nie mówiąc, się nie oddali. Czy słowa dotrzyma, to inna sprawa. Oby, bo na bank osiwieję, nim pójdzie do szkoły. Na razie trzymałam jego ciepłą rączkę w swojej dłoni i szłam w stronę siostry, która uśmiechała się z ulgą i politowaniem. Osiągnęłam kolejny poziom rodzicielskiego wtajemniczenia. Przetrwałam zgubienie dziecka.