Przyszedłem tu z ciekawości. Wyjąłem telefon i wyświetliłem fotografię dokumentu, który znalazłem w starej książce i jeszcze raz sprawdziłem, czy to na pewno to miejsce. Wszystko się zgadzało: ulice Grzybowska, Łucka, Wronia, strzałka oznaczająca północ, placyk i czerwony krzyżyk, który coś zapewne oznaczał. Plan narysowano bardzo precyzyjnie. Kiedy? Chyba za okupacji… Zorientowałem mapkę w terenie i podszedłem kilka kroków na północ. Zatrzymał mnie parkan odgradzający skwerek od placu ciągnącego się aż do starych kamienic na Grzybowskiej. A ten krzyżyk to chyba tam…

Panie, ja nic nie wiem

– Co pan tu robi? Kim pan jest? – wysoki męski głos był skierowany do mnie. – Tu nie wolno…

Odwróciłem się w stronę pokrzykującego mężczyzny i nie pozwoliłem mu dokończyć.

– Czego mi niby nie wolno? – zapytałem ostro.

– No, tu nie wolno wchodzić i fotografować… – facecik w śmiesznym mundurku stracił rezon. Zrobił dwa kroki w tył i potknął się o jakąś nierówność. Wykonał taneczny krok i zachwiał się tak, że służbowa bejsbolówka przekrzywiła się na bok, przez co wyglądał jeszcze śmieszniej. Zrobiło mi się żal tego służbisty.

– Pan tu pilnuje? – spytałem łagodniej. – Co tu będzie?

Mężczyzna złapał pion i oburącz poprawił czapkę.

Zobacz także:

– A pan z nadzoru budowlanego?

– Nie, z wydziału zabójstw – skłamałem twardo, ale w duchu śmiałem się do rozpuku. – Niech pan dzwoni po zmiennika, bo pana zabieram…

– Za co?! Ja nic nie zrobiłem!

– Więc co tu będzie?

– Jakaś budowa – odpowiedział płaczliwie.

– Oj, chyba pana zabiorę…

– No, biurowiec ma być. Pojutrze wjadą maszyny.

– A wie pan, co tu było kiedyś?

– Nie wiem, panie. Ja z prowincji jestem, spod Łomży…

– To niech pan dobrze pilnuje. I niech pan powie tym budowlańcom, że tablica informacyjna musi wisieć, jasne?

– Tak, powiem.

Machnąłem ręką na pożegnanie i poszedłem wzdłuż ogrodzenia, zerkając na mapkę w telefonie. „Tak, to tutaj” – pomyślałem. „Tylko co tutaj”? Pstryknąłem kilka ujęć przyszłego placu budowy i schowałem telefon. Wróciłem do domu.

Ciotka wróżbitka?

Naprzeciw mnie siedział mój przyjaciel Marian – historyk, varsavianista. Sączył herbatę i przeglądał starą książkę, dla której go zaprosiłem.

– Skąd masz tę księgę? – zapytał wreszcie.

– Nie uwierzysz. Po śmierci dalekiej ciotki moja skąpa rodzina rzuciła się na wszystko, co po niej zostało z zaciekłością hien. Dom, ubrania, biżuteria, zastawa stołowa, meble – wszystko rozebrali, zanim dojechałem do Przemyśla. Dzielili – w ich pojęciu – po równo. Zgodnie przydzielili mi starą skrzynię. Myślę, że zostawili kufer tylko dlatego, że nie mogli go otworzyć… – zaśmiałem się. – Podziękowałem i przywiozłem skrzyneczkę do Warszawy. Jakoś otworzyłem pudło. W środku były listy adresowane do ciotki, mosiężna miniatura menory, gazeta tuż sprzed wybuchu wojny i ta właśnie księga. Okazało się, że po hebrajsku, więc wróciła do kuferka i dopiero niedawno przejrzałem ją ponownie. I wtedy znalazłem tę mapkę… Ot, i cała opowieść.

Marian dokończył herbatę.

– Szykuje się niezły wykład… – zaczął.

– W skrócie proszę!

– Spróbuję, choć to nie łatwe… – Maniek potęgował napięcie. – Ta książka to „Zohar”, coś w rodzaju wyjaśnień i interpretacji Tory. Jest o tyle niezwykła, że dołączono do niej także Halachę, czyli autorytatywną wykładnię Prawa Mojżeszowego, która mówi, jak je stosować do konkretnych sytuacji życiowych. Ale to nie wszystko. Trudno mi to ocenić po pobieżnych oględzinach, ale jest tu sporo komentarzy, wyjaśnień i interpretacji, które przeczą starym zasadom, podważają je. No, i sporo tu zakazanej magii

– I co z tego wynika, profesorze?

– Tego nie wiem. Część tekstu jest w nieznanym mi dialekcie, część to groźnie brzmiące klątwy. Nie wiem, komu i do czego mogła służyć ta księga. Jedno jest pewne: tekst jest bardzo stary i nieznany. Zohar przez 900 lat był ukrywany. Ponoć nie był potrzebny.

– To jakiś unikat? Ciotka wróżbitką? – fantazjowałem.

– Kobieta? Raczej nie. Może była w jakiejś sekcie. A ta twoja rodzina nie badała sprawy?

– Nie wiem, Marian. A zapytać już nie mogę. Zginęli w wypadku pół roku temu. Wszyscy troje.

– Sporo trupów wokół ciotuni – Marian mówił całkiem poważnie. – Tylko ty zostałeś.

Przestraszyłem się.

– No, co ty. Przecież ja nawet nie wiem, o co chodzi… A ta mapka, nic ci nie mówi? Napracowałem się, żeby się upewnić, co to za miejsce.

– Dziwna jest. Nie tak stara, jak książka. Chyba z czasów wojny… Ale nie wiem, co było w miejscu krzyżyka. Poszperam.

– Dzięki, Marian. Szkoda, że ciągle nic nie wiemy.

Nie strasz. Może to przypadek

Kiedy jechałem rano do pracy, lokalna rozgłośnia podała komunikat, że na placu budowy nowego biurowca zginął człowiek. Automatycznie skręciłem w stronę Grzybowskiej. Kiedy dojeżdżałem do miejsca zaznaczonego na mapie, zobaczyłem policjantów. Zaczekałem aż odjechali, zatrzymałem się i podszedłem do ogrodzenia. Od razu zobaczyłem kwadrat wyznaczony przez policyjne taśmy. „To tu były zwłoki” – pomyślałem i sfotografowałem miejsce tragedii.

– Proszę nie robić zdjęć!

Odwróciłem się i zobaczyłem chudzielca w mundurze i czapce.

– A gdzie jest pana zmiennik? – spytałem. – Ten starszy…
Mężczyzna stropił się.

– To on tu zginął. Nie wiadomo, co się stało. Wszedł na ten plac i już było po nim. A przecież budowa jeszcze nie ruszyła… Żadnych dziur, wykopów.

Po powrocie do domu nałożyłem zdjęcie z budowy na skan starej mapki. Ochroniarz zmarł albo zginął dokładnie w tym miejscu, w którym ktoś postawił krzyżyk. „Przypadek?” – dumałem. Zadzwoniłem do Mariana.

– Maniek, przyjdź, chyba dzieje się coś dziwnego…

Siedzieliśmy nad starą mapką i wydrukiem dzisiejszej fotografii.

– Widzisz? To dokładnie to miejsce – Marian stukał w zdjęcie.

– I co z tego? Każdy, kto tam wejdzie, zginie? Dlaczego?

– Nie wiem, ale obawiam się, że może tak być. Tam coś jest…

– Co, do cholery?!

– Coś… Dybuk.

– Czyli?

– Duch, który nie może zaznać spokoju… Zły.

– Nie strasz. Może to przypadek.

– Pójdę już, muszę coś sprawdzić…

Dopiero kiedy Marian wyszedł, przestraszyłem się, że poszedł na plac budowy i może mu się coś stać. Dzwoniłem, ale nie odbierał telefonu. Ani wieczorem, ani następnego dnia.

Musimy to zgłosić

Musiałem wyjechać służbowo na jeden dzień do Krakowa. Wracając pociągiem, włączyłem radio. W wiadomościach podano, że „na placu budowy w centrum Warszawy miał miejsce wypadek: duża koparka, która miała rozpocząć wykop fundamentów, zapadła się kilka metrów w grunt. Operator maszyny zginął. W powstałej dziurze pojawiła się kurzawka, która zaczęła wypłukiwać ziemię, tworząc coraz większą dziurę. Prace natychmiast wstrzymano”.

Znowu zadzwoniłem do Mariana.

– Gdzie ty się podziewasz?! – wrzasnął na mnie. – Od dwóch godzin próbuję cię dorwać…

Połączenie się zerwało. Na Zachodnim znowu zadzwoniłem, ale teraz Marian nie odbierał. Pognałem taksówką do domu. Ciągle próbowałem dzwonić. Bez skutku.

– Niech pan zawraca, jedziemy na Grzybowską, tam, gdzie był ten wypadek – krzyknąłem do taksówkarza, nie odrywając się od telefonu.

– Niech pan zatrzyma tutaj! – wyskoczyłem z samochodu i pędem ruszyłem przez skwer na teren budowy.

Marian stał nad ogromną kałużą, w której coś się ruszało. Zatrzymał mnie ręką.

– Uważaj! – krzyknął. – Nie wpadnij, to jest jak ruchome piaski…

Stałem na krawędzi zagłębienia w ziemi i z przerażeniem patrzyłem, jak kłębią się w nim ludzkie kości. W świetle lamp był to widok upiorny.

– Chodź – powiedział Marian.

– Musimy to zgłosić.

Policja zawiadomiła odpowiednie instytucje. Teren zabezpieczono i natychmiast rozpoczęto prace ekshumacyjne i archeologiczne.

– W tym miejscu Niemcy dokonywali masowych egzekucji, aż do powstania. Nikt nie wiedział, gdzie wywożono zwłoki. A ich nie wywożono, tylko zakopywano w XVIII–wiecznych piwnicach. Ta budowa niechcący odkryła to upiorne cmentarzysko.

– A co z tym wszystkim ma wspólnego moja ciotka?

– Ona była żołnierzem AK, jej zespół odkrył miejsce zbrodni i ona powiadomiła o tym Londyn.

– Czyli te zgony na budowie…

– To po prostu przypadek.

Spojrzałem na starą księgę po ciotce i wcale nie byłem tego pewien.