Byłam bardzo przywiązana do cioci Marylki, młodszej siostry mojej mamy. W czasie studiów mieszkałam u niej i dobrze wspominam te lata. Ciocia była ciepłą kobietą, nie miała własnej rodziny, więc troszczyła się o mnie jak o córkę. 

Tak się złożyło, że gdy wyszłam za mąż, zamieszkaliśmy niedaleko cioci Marylki. I chociaż jej zdrowie zaczęło szwankować i przeszła na rentę, wciąż mi pomagała. Często wpadała do nas, przynosząc pierogi, gołąbki, pyszne ciasta, które uwielbiali nasi synowie. Gdy dzieciaki były małe, zawsze mogłam ją poprosić, aby została z nimi wieczorami, gdy wybieraliśmy się do kina albo do przyjaciół. Krótko mówiąc – miałam jej być za co wdzięczna.

Nie rozumiałam jej uporu

Kiedy stan jej zdrowia się pogorszył, przyszedł czas, żebym się odwdzięczyła za to, co dla mnie zrobiła. Wpadałam do niej codziennie, przynosiłam zakupy, gotowałam obiady. Ale ciocia nie miała apetytu, chudła, była coraz słabsza. Konieczna okazała się operacja. Dobrze ją zniosła, ale lekarze nie byli optymistami. Wspominali coś nawet o konieczności kolejnego zabiegu i to w niedalekiej przyszłości. Ale ciocia słyszeć o tym nie chciała.

– Już raz mnie pokroili i nie jest lepiej – kręciła głową. – Oni sami nie wiedzą, co mi tak naprawdę dolega.

– Co ty mówisz, zajmują się tobą specjaliści – oponowałam. – Kto ma lepiej wiedzieć, jak ci pomóc, jeśli nie oni?

– Już ja wiem, kto – szepnęła, wznosząc palec w górę. – W piśmie świętym jest napisane, że nawet listek z drzewa nie spadnie, jak On tego nie zechce! – Otworzyła szufladkę swojego szpitalnego stolika, wyciągnęła stary, drewniany różaniec. – Tylko w modlitwie jest nadzieja – dodała, a potem przeżegnała się i prawie bezgłośnie zaczęła odmawiać modlitwę.

Wyszłam na korytarz, aby jej nie przeszkadzać. Ale obiecałam sobie, że przekonam ciocię do tego zabiegu, bez niego, zdaniem lekarza, nie miała dużych szans bez niego.

Chciała jechać na pielgrzymkę

Po kilku dniach ciocia wróciła do domu. Znowu wpadałam do niej codziennie, przychodziła też pielęgniarka, aby robić jej zastrzyki. Ciocia cierpliwie znosiła swoje cierpienie, na nic się nie skarżyła. A gdy pytałam, czego jeszcze potrzebuje, z uśmiechem kręciła głową, przesuwając w palcach koraliki różańca. Czasem, gdy była ładna pogoda, udawało mi się ją namówić na krótki spacer. Ale była zbyt słaba, żeby pójść trochę dalej, chociażby do pobliskiego parku. Toteż zdumiałam się ogromnie, gdy któregoś piątkowego popołudnia zastałam ją zajętą pakowaniem podróżnej walizeczki na kółkach.

– A gdzie ty się, ciociu, wybierasz? – spytałam.

Przez głowę przemknęła mi myśl, że może zdecydowała się na ten zabieg. Zaraz jednak przypomniałam sobie, że termin wizyty kontrolnej przypadał dopiero za sześć tygodni.

– Nie wspominałam ci wcześniej, bo pewnie byś mnie zniechęcała… – zająknęła się. – Ale co tam, powiem ci, jadę na pielgrzymkę do świętego sanktuarium. Na dwa dni! Nocować będziemy w domu pielgrzyma. Tam będzie takie specjalne nabożeństwo o uwolnienie i uzdrowienie… – zamilkła, chyba na widok mojej miny.

Aż przysiadłam z wrażenia.

Martwiłam się o nią

– Ciociu, przecież ty ledwie masz siłę iść do łazienki czy do kuchni, a wybierasz się na pielgrzymkę?! – spytałam. – I z kim ty chcesz jechać, przecież wymagasz opieki?

– Z Jadzią jedziemy, to moja koleżanka, jeszcze z pracy. Ona biedna teraz jest, choruje na płuca – ciocia westchnęła ze współczuciem. – Nie martw się. Autokarem pojedziemy, a na miejsce zbiórki podrzuci nas Stefan, to znaczy syn Jadzi.

– Ty do szpitala powinnaś pójść, porozmawiać poważnie z lekarzem o swoim zabiegu – ze zdenerwowania podniosłam głos. – A nie włóczyć się po pielgrzymkach! Jeszcze w zimę, jak śniegu tyle wszędzie, poślizgniesz się, połamiesz...

– Co ty dziecko mówisz?! – oburzyła się ciotka. – Ja się nie włóczę, ja jadę błagać o swoje zdrowie, a i o twoje, i całej naszej rodziny też.

Już miałam na końcu języka, że o moje to nie musi nikogo prosić. Owszem, kiedyś, jeszcze jako dziecko, zachorowałam poważnie, podejrzewano nowotwór złośliwy, ale okazał się niegroźny. Dostałam wtedy lekką chemię, po której nawet włosy mi nie wypadły, jakieś naświetlania, i wyzdrowiałam. Skończyłam studia, wyszłam za mąż, a nawet urodziłam dwoje dzieci, choć lekarze mówili, że po leczeniu mogę mieć problemy z zajściem w ciążę. I jakoś żyłam – bez jeżdżenia do sanktuariów czy innych świętych miejsc, bez leżenia krzyżem przed świętymi obrazami, i bez błagań i próśb. Moi rodzice zawierzyli medycynie, poddali się nakazom lekarzy. To dzięki temu, a nie dzięki modlitwom, miałam się całkiem dobrze.

Próbowałam przekonać ciocię o bezsensowności jej pielgrzymki, jeszcze w takim złym stanie zdrowia, ale bezskutecznie. Uparła się i nie słuchała żadnych argumentów. No i pojechała.

Wróciła zadowolona

Bałam się, jak ona sobie tam sama poradzi, ale ku mojemu zdumieniu, gdy odwiedziłam ją po powrocie, czuła się całkiem nieźle. Ta podróż do oddalonego ponad dwieście kilometrów sanktuarium wcale jej nie zaszkodziła. Ciocia wróciła w lepszym nastroju.

– Pięknie było – opowiadała wzruszona. – Żebyś ty widziała tych wszystkich ludzi, jak żarliwie się modlili, z jaką wiarą, nadzieją, niejednokrotnie ze łzami w oczach. Ja sama się nawet popłakałam – pociągnęła nosem. – I wierzę, że ta pielgrzymka doda mi sił, że będę teraz łatwiej znosić ten swój krzyż i uda mi się wyzdrowieć.

Już miałam na końcu języka, że raczej powinna pomyśleć o zbliżającym się terminie operacji, ale nie chciałam psuć jej nastroju. Postanowiłam porozmawiać ze swoją mamą. W końcu jako starsza siostra miała u ciotki jakiś autorytet. Powinna ją przekonać.

– Ja już nie mam siły – poskarżyłam się przy okazji najbliżej wizyty w domu rodzinnym. – Jeżeli ciocia nie podda się zabiegowi, to… sama wiesz – westchnęłam. – Ciocia mogłaby długo jeszcze cieszyć się życiem, nie jest taka stara, a ona uparła się, że tylko wiara i modlitwa mogą ją uleczyć.

– Myślę, że ciocia wie, co robi – odparła mama. – Wiara naprawdę potrafić czynić cuda, jeżeli jest prawdziwa i płynie z głębi serca.

– I ty to mówisz, mamo? – pokręciłam z niedowierzaniem głową.

Moje zdrowie też było wymodlone

– Nie zamiast leczenia, ale dodatkowo! 

– A pamiętasz, jak ja zachorowałam? Nie leżałaś krzyżem w kościele, nie liczyłaś na cud, tylko oddałaś mnie tam, gdzie mogli mi pomóc, czyli do kliniki onkologicznej.

– A skąd wiesz, że nie leżałam? – mama spojrzała mi prosto w oczy. – No, może rzeczywiście nie krzyżem, ale byłam na dwóch pielgrzymkach w intencji twojego zdrowia, nieraz obchodziłam na kolanach cudowną figurę Matki Boskiej w Dębowcu, błagając o twoje zdrowie. Codziennie biegałam na cmentarz, do mojej mamy, modliłam się przy jej grobie…

– Po co? – zdumiałam się. – Jak babcia miałaby mi pomóc?

– Ano właśnie… Prosiłam ją o wstawiennictwo, mówiłam jej, że jest tak blisko Boga, więc niech go ubłaga o zdrowie dla wnuczki.  Wiesz, w trudnych chwilach człowiek łapie się wszystkiego, czego może – prosi, błaga, składa obietnice. Ja też tak robiłam. Wtedy w twojej intencji przestałam palić papierosy. I widzisz, wyzdrowiałaś! – mama pochyliła się nade mną i uścisnęła mocno. – Medycyna jest tak samo ważna jak modlitwa, więc nie dziw się Marylce, że chociaż nie ma sił, pojechała na pielgrzymkę. Skoro wierzy w siłę modlitwy, może to okazać się dla niej najważniejsze. Ale nie martw się, porozmawiam z nią – mama uśmiechnęła się szeroko. – Przekonam, że powinna poddać się zabiegowi. Mnie posłucha.

Po wyjściu od mamy długo myślałam nad tym, co mi powiedziała. Nigdy bym się nie domyśliła, że jeździła na pielgrzymki, prosząc o moje zdrowie. Że rzuciła palenie w intencji mojego wyzdrowienia…