Tato, dlaczego nie możemy mieć psa?” – takim oto pytaniem córki zadręczały mnie przez dobre dwa lata.

– Wszyscy mają psy! Wszystkie nasze koleżanki. I koledzy też! – wypominała starsza Marcelina.

– Właśnie! Tylko my jesteśmy samotne! – wtórowała młodsza Zuza.

– Samotne? Macie siebie nawzajem. Macie nas! – podejmowałem niepotrzebne w zasadzie dyskusje.

– Ale my chcemy psa!

– Przykro mi, ale nic z tego…

– Wcale ci nie jest przykro – burczały. – Gdyby ci było przykro, to byś nam kupił pieska.

Zobacz także:

– Dziewczyny… – wzdychałem, szukając wsparcia u neutralnie nastawionej żony. – Nie mamy w domu miejsca. I kto by się nim zajmował?

– Ja!

– I ja też!

– Akurat – pokpiwałem. – Skończyłoby się tak, że to ja latałbym z nim wieczorami na spacery. Dziękuję!

– Tato, prosimy, zgódź się.

– Nie namówicie mnie, koniec!

Biłem się z myślami całe dwa dni

Wszystko zaczęło się tuż przed zeszłorocznymi wakacjami. Jedliśmy w pracy z kolegami drugie śniadanie i jakoś tak przypadkowo zeszło na temat kłopotów związanych z czworonogami. Ja opowiadałem o pretensjach moich córek, a brygadzista Grzesiek powtarzał, że on swojej decyzji o kupnie yorka żałuje do dziś. Choćby dlatego, że za tydzień jadą na urlop i nie mają go z kim zostawić.

Przecież trzeba pomagać przyjaciołom, prawda?

– Teściowa w sanatorium, teść na rybach, a moja mama ma chore biodro i nie da rady. I co ja mam teraz zrobić? No, powiedz, co?

– Nie możecie go zabrać ze sobą?

– Nie. Dzwoniłem, błagałem, ale w tym ośrodku jest całkowity zakaz. Kto wie, czy żona nie pojedzie z dziećmi sama… Ja zostanę z Bolkiem.

– Z kim?

– Z Bolkiem. Tak się wabi pies!

– A jacyś znajomi, dalsza rodzina? Nikt nie chce wziąć?

– Nikt – westchnął, a potem spojrzał na mnie z nadzieją. – Chyba że ty…

– Ja?!

– A czemu nie? Może gdyby twoje córki zasmakowały tych wszystkich obowiązków, dałyby ci spokój.

– No co ty – żachnąłem się.

– Mówię ci! Moim dzieciakom odechciało się po tygodniu. Przypilnujesz je ze spacerami, karmieniem i czesaniem, a dyskusja o kupnie psa odejdzie w przeszłość. Spróbuj… Przecież nie zostawię ci go na zawsze – zażartował.

Biłem się z myślami całe dwa dni, ale w końcu przegadałem ten pomysł z żoną i razem uznaliśmy, że pomogę Grześkowi. Nie wiem, kto się bardziej ucieszył – czy moje dzieci, czy on.

Wieści poszły w świat

Dość powiedzieć, że Bolek został u nas przyjęty jak król. Spał na specjalnie na tę okazję zorganizowanej poduszce i właściwie nie schodził dziewczynom z rąk. Mieszkał z nami przez dwa tygodnie i muszę przyznać, że nie było aż tak źle. Dziewczyny wyprowadzały go na spacery, nalewały mu wody, sypały suchego, czesały i bawiły się z nim, gdy tylko chciał. Nawet rozstanie z przemiłym yorkiem nie przyszło im z jakimś wielkim trudem. Uroniły łezkę czy dwie, ale szybko dały się pocieszyć obietnicą, że Bolek na pewno nas jeszcze odwiedzi.

– Możecie go do nas przynosić za każdym razem, jak będziecie jechać na wakacje – zadeklarowała Marcelina przed rozpromienionym Grześkiem.

– Na sobotę i niedzielę też! – dorzuciła Zuzia.

Nie pozostawało mi nic innego, jak przytaknąć. Z grzeczności, oczywiście. Jednak Grzegorz odebrał moją uprzejmość dosłownie i już po miesiącu zapytał, czy znów nie przygarnęlibyśmy Bolesława. Tym razem na cztery dni, bo zamierzał wyjechać z rodziną w góry, żeby tam pożegnać lato. Zgodziłem się i ugościliśmy yorka po raz drugi. Dziewczynki były przeszczęśliwe, a Grzesiek niezmiernie wdzięczny. Zachwycił się naszą uczynnością do tego stopnia, że rozpowiedział o niej po całym zakładzie. No i już po kilku tygodniach zgłosił się do mnie kolejny kolega.

– Koko jest grzeczna i naprawdę malutka – zachwalał białego maltańczyka, którego chciał zostawić u nas na cały tydzień. – Nie będzie z nią żadnych problemów.

– Sam nie wiem… – próbowałem się jakoś wykręcić.

– Proszę cię. Jestem w kropce. Taka oferta może mi się już nigdy nie trafić. To prawdziwe last minute! Grzesiek tak sobie chwalił waszą gościnę.

– Chyba Bolek… – mruknąłem.

– Kto?

– Nikt… Kiedy by to miało być? – skapitulowałem.

Niestety, nie miałem dość siły

Koko rzeczywiście okazała się miłą i bezproblemową psiną. Wywarła na moich dziewczynach tak dobre wrażenie, że znów zadeklarowały chęć regularnej pomocy w opiece nad suczką. A ja? No cóż… Te dwie psiny może jeszcze bym jakoś zniósł, ale gdy po kolejnych kilku tygodniach zadzwonił mój brat, zrozumiałem, że strzeliłem sobie w kolano.

– To obcych przyjmujesz, a mojego nie?! – pokrzykiwał, wypominając fakt, że od lat odmawiam mu pomocy przy opiece nad kundlem, którego przygarnął ze schroniska.

– Bo te obce to knypki, a twój to prawdziwy byk!

– Jaki tam byk? Nawet biodra nie sięga! A może chodzi o to, że nie jest rasowy?

– Nie wygłupiaj się – uspokajałem go, akceptując fakt, że przyjdzie nam regularnie gościć również Kędziora.

Nie miałem innego wyjścia, jak przygarnąć to bydlę na sześć długich dni, bo przecież braciszek nigdy by mi odmowy nie wybaczył. Tylko tym razem znaczna część ciężaru związanego z opieką nad gościem spadła na mnie. Zacisnąłem zęby i wyprowadzałem go na spacer, obiecując sobie, że to już ostatni raz. Że zamykam motel i odmawiam każdemu, kto zechce zrobić ze mnie właściciela przytułku dla czworonogów. Niestety, nie miałem dość siły, by zwyczajnie ich wszystkich spławiać. Prosili, błagali, przynosili zachęcające upominki, a ja za każdym razem ulegałem: „No, dobra, niech będzie”.

Przez następny rok Koko, Bolek i Kędzior wizytowali u nas z tak irytującą regularnością, że w końcu postanowiłem przygarnąć własnego psa. Pojechałem z dziewczynkami do schroniska i wybraliśmy małego kundelka w typie jack russell terriera. Córki były wniebowzięte, a ja w końcu zyskałem ostateczny argument w dyskusji z kolegami:

– Przykro mi. Nie mogę ci pomóc. Pikuś nie toleruje innych psów, strasznie na nie szczeka. Schroniskowa trauma, sam rozumiesz… – wzruszam tylko ramionami, gdy proszą, byśmy znów przygarnęli ich psiaki.

Tak właśnie jest. Pik to wrażliwe stworzenie skrzywdzone przez okrutny los, więc muszę o nie dbać. Któż to zrobi, jeśli nie jego najukochańszy i jedyny pan.