Nie mogliśmy się jej pozbyć

Na ścianie w naszym salonie jest plamka koloru bordowego. Niezbyt duża – pięć centymetrów średnicy w najszerszym miejscu. Jej położenie nie jest najszczęśliwsze, gdyż znajduje się pół metra nad oparciem kanapy. I jak człowiek wchodzi do salonu, to rzuca mu się w oczy ta plamka. Znajduje się za nisko, by zasłonić ją obrazem. A za wysoko, by sięgnęły do niej ozdobne poduszki. Kiedyś próbowaliśmy się jej pozbyć, ale się nie dało. I dobrze. Dlaczego? To cała historia.

Otóż od wielu lat myśleliśmy z Ignasiem, moim mężem, o przeniesieniu się za miasto. Mieszkamy w Krakowie, a jak wiadomo, powietrze jest tu zabójcze, zwłaszcza w zimie, gdy zaczynają dymić kominy opalanych węglem pieców. Gorzej, że wielu ludzi wrzuca do ognia wszystko, nawet plastiki, byle było taniej. W efekcie można się poczuć jak w przedsionku komory gazowej.

Nie sądziliśmy, że tak szybko uda się nam sprzedać mieszkanie, a jednak znalazł się na nie amator. Wzięliśmy kredyt w banku i kupiliśmy dom na przedmieściach. Mieszkała w nim samotna kobieta. W ramach rozliczenia finansowego oddaliśmy jej kawalerkę, którą mąż odziedziczył po swojej mamie.

Już pierwszego dnia, gdy oglądaliśmy dom, zobaczyłam bordowy znak na ścianie. Trudno było nie zauważyć. Ale że i tak zamierzaliśmy zrobić remont, nie przywiązałam do niego większej wagi. Po malowaniu zniknie. Tak sądziłam. Ekipa remontowa zerwała w całym pokoju tynk aż do muru. Położyła nową zaprawę, pomalowała ściany. A gdy weszłam do wymalowanego pokoju, od razu zobaczyłam tę plamkę.                   

Poprosiłam majstra o wyjaśnienie. Ten zaklinał się, że sam własnoręcznie dwa razy zrywał w tym miejscu tynk do żywego muru. I nic to nie dało.

– I ta cholera po paru godzinach zawsze wyłazi na wierzch. Może przy produkcji cegieł, z których wzniesiono dom, dodano jakiegoś zajzajeru i wchodzi on w reakcję chemiczną z otoczeniem, co daje taki właśnie efekt. Nie wiem. Pani zaklei to tapetą.

Ciągle z nią walczyłam

Zakleiłam. Z daleka nawet nie było widać. Tyle że po dwóch dniach... plamka rozlała się na tapecie. Zadzwoniłam więc do starszej pani, od której kupiliśmy dom, i spytałam, czemu nie powiedziała, że tej plamki usunąć się nie da.

– Dajże spokój, kochaniutka – orzekła, a ja w jej głosie usłyszałam, że się uśmiecha. – Nic wam nie mówiłam i nie powiem. Obserwujcie i kojarzcie. Tyle wam powiem. Musicie sami ocenić jej przydatność.

A do czego mogła mi się przydać denerwująca bordowa plamka na groszkowej ścianie? Przez moment nawet pomyślałam, czy nie przemalować pokoju na podobny do niej kolor, ale uznałam, że nie wytrzymam w bordowych ścianach. Machnęliśmy na to ręką. Mąż nawet zaproponował, żebyśmy nad tapczanem powiesili kilim, ale gdy wyobraziłam sobie, jak to będzie wyglądało, poczułam, że tej ozdoby też nie zdzierżę. Ostatecznie zostawiliśmy plamę na widoku. Przynajmniej był to temat do rozmów ze znajomymi. Po jakimś czasie uznaliśmy ją za element wystroju pokoju i przestaliśmy zwracać na nią uwagę.

Jakieś pół roku później nasza córeczka Zuzia weszła rano do kuchni na śniadanie i stwierdziła: „Plama zniknęła”. Pobiegłam z mężem do salonu. Rzeczywiście, nie było po niej śladu.

– Nawet się do niej przyzwyczaiłem – mruknął Ignaś. – I teraz pokój wydaje się jakiś taki niepełny.

– Przywykniesz – machnęłam ręką i wróciłam do kuchni, gdyż wszystkim zaczynało się już śpieszyć.

Potem wyprawiłam Zuzię do szkoły, męża do pracy. Jeśli chciałam zdążyć na czas do pracy, to miałam tylko chwilę na makijaż i dobiegnięcie do samochodu.

Przytrafiały nam się wypadki

Dzień przebiegłby normalnie, gdybym nie dostała telefonu ze szkoły, że na lekcji wuefu Zuzia skręciła nogę. Pechowo naciągnęła jedno ze ścięgien. Zwolniłam się z pracy i zawiozłam małą do szpitala, gdzie prześwietlili jej nogę, a potem lekarz zdecydował o założeniu gipsu. Powiedział mi też, że Zuzia miała sporo szczęścia, gdyż gdyby trochę mocniej skręciła nogę, zerwałaby wiązadła, a to już oznaczało długą rehabilitację.

Bardzo tym przejęta, w czasie powrotu do domu nie zauważyłam wyjeżdżającego z bocznej ulicy samochodu. W ostatniej sekundzie nacisnęłam hamulec. Poleciałam na kierownicę. Poduszka powietrzna się nie otworzyła i uderzyłam czołem w kierownicę. Z przeciętej skóry poleciała krew i kiedy jeden z przechodniów pomagał mi wyjść z auta, ktoś krzyknął, żeby dzwonić po karetkę, gdyż „ona ma chyba pękniętą czaszkę i zaraz wyleci z niej mózg”.

Po przyjeździe pogotowia założyli mi tylko opatrunek na czoło. Wróciłyśmy do domu, gdzie czekał już na nas Ignaś. Kiedy wreszcie ułożył obie poszkodowane, czyli mnie i córkę, na kanapie, małej podał lemoniadę, a mnie kawę, stwierdził dziwnie podekscytowanym głosem.

– Plama znów się pojawiła.

Musiałam wstać. Przeszłam z sypialni do saloniku. Rzeczywiście, ta cholera wylazła na poprzednie miejsce.

– I niby co to ma oznaczać?

– A skąd ja mam wiedzieć?

Przypomniały mi się słowa starszej pani: „Obserwujcie i kojarzcie”, ale zignorowałam je. Uznałam, że pani Stefania ma początki demencji.

Kilka miesięcy później w sobotę Ignacemu w trakcie jazdy po obwodnicy pękła opona w aucie. Jechał szybko, zarzuciło autem, niemal wpakował się pod jadącą prawym pasem ciężarówkę. Cudem z tego wyszedł. Nie wiedział, że kiedy on siedział spocony z wrażenia w stojącym na poboczu aucie, ja w salonie wpatrywałam się ze zmarszczonymi brwiami w czystą ścianę nad kanapą. W końcu uspokoił się na tyle, że sięgnął po komórkę i zadzwonił do mnie, by powiedzieć, że wróci trochę później.

– Aha – powiedziałam, wciąż wpatrzona w ścianę. – Wiesz, plamy nie ma.

Milczał chwilę.

– Prawie walnąłem w ciężarówkę. Złapałem gumę na obwodnicy.

Zamarłam z wrażenia. Ale tak trudno było powiązać jedno z drugim. Przecież to niemożliwe, prawda?

To było zbyt absurdalne

Plama pojawiła się kilka minut później. Gdy mąż wrócił, stanęliśmy razem przed kanapą.

– Może ona nas ostrzega – powiedział  Ignaś z zastanowieniem w głosie.

– Ona. Ostrzega. Plamka na ścianie. Słyszysz, jak to brzmi?

– Słyszę. Ale to się kojarzy, prawda? Jej zniknięcie w dziwny sposób zbiegło się z tymi wszystkimi wypadkami. I sama mówiłaś, że starsza pani powiedziała, żebyśmy obserwowali i kojarzyli, prawda?

Prawda. Zapewne zaraz zadzwoniłabym do pani Stefanii, ale niestety kilka tygodni wcześniej staruszka zmarła. Klepsydrę zobaczyłam w gazecie.

Jakiś rok później, gdy już zaczynaliśmy o tym wszystkim zapominać, w niedzielę przy śniadaniu Zuzia rzuciła niby mimochodem:

– Ona znowu zniknęła.

Popatrzyliśmy po sobie z mężem, a potem jak na komendę wstaliśmy i poszliśmy do salonu.
Ściana nad kanapą znów, ku naszemu zdumieniu, była idealnie czysta

– I co teraz ma to oznaczać? – spojrzałam na męża pytająco.

– A skąd mam wiedzieć?

– Pracujesz w wydawnictwie, które wydaje kryminały. Myślałam, że jest w tobie chociaż trochę z Sherlocka Holmesa – powiedziałam.

– Ale wiesz przecież, że ja jestem redaktorem od poprawności językowej, a nie detektywem od snucia intryg i dedukcji – wyjaśnił Ignacy z godnością.

Za naszymi plecami stanęła Zuzia. Miała już na sobie palto, a w ręku trzymała niewielki plecaczek, z którego wystawała głowa misia.

– To jak, odwozicie mnie do dziadków czy nie? – zapytała.

– Nie! – powiedzieliśmy z mężem niemal równocześnie.

Koło godziny szesnastej zadzwoniła do nas roztrzęsiona teściowa. W ich mieszkaniu wybuchł piecyk gazowy. W efekcie eksplozji jedna ściana zwaliła się na pokój, który rodzice Ignasia urządzili dla wnuczki. Ściągnęłam teściów do naszego domu. Przemieszkali u nas pół roku, zanim nie skończyli remontu.

Ktoś musiał mi to wyjaśnić

Plamka bardzo nas intrygowała, więc próbowaliśmy się dowiedzieć, czym ona może być. Po rozmowie z koleżanką z pracy sprowadziłam do nas najpierw wróżkę, potem bioenergoterapeutę. Wróżka pomedytowała przy plamce, rozsypała runy i orzekła, że najprawdopodobniej jest to znak z drugiej strony. Nie potrafiła jednak wyjaśnić, na co ten znak wskazuje.

– Wszystkiego dowiecie się z czasem. Nie od razu Kraków zbudowano – stwierdziła pewnym głosem, zainkasowała dwieście złotych i sobie poszła.

Bioenergoterapeuta orzekł, że jest to miejsce, które emanuje dziwną mocą, natężenie jego promieniowania ulega zmianie i może mieć to związek z czakramem na Wawelu, ale nie jest tego pewien w stu procentach. Też zażyczył sobie dwieście złotych. A ufolog stwierdził, że być może jest to sygnał energetyczny z głębin kosmosu. Nie wziął kasy, gdyż był znajomym męża.

W końcu zrozumieliśmy, że niczego się nie dowiemy, bo nikt nie wie, skąd się wzięła ta plamka. Na pewno stała się atrakcją towarzyską – nasi znajomi, kiedy do nas przychodzili, zawsze pytali, czy mamy coś nowego na jej temat do opowiedzenia. Plamka zniknęła jeszcze dwa razy, ale my przezornie postanowiliśmy nie wychodzić z domu, dopóki niebezpieczeństwo nie minie, to znaczy plamka się znów nie pojawi na ścianie, więc nie wiemy, co nam groziło.

Pewnego dnia odwiedził nas przyjaciel, który jest matematykiem i szczególnie interesuje się teorią prawdopodobieństwa. Według niego te wszystkie nieszczęśliwe przypadki, które zbiegły się ze zniknięciem naszej plamki, nie muszą oznaczać, że plamka ma „świadomość” i że stanie się coś złego. To po prostu zwykłe zbiegi okoliczności.

– Ale do tej pory wszystko się sprawdzało – stwierdził Ignaś.

– Gdybyśmy wtedy wysłali małą do rodziców, kto wie, co by się stało. Gdyby była wówczas w tamtym pokoju – ciężko westchnęłam. – Lepiej już o tym nie mówmy.

– Powiedziałaś, że do tej pory wszystko zbiegało się ze zniknięciem plamki – powiedział niefrasobliwie przyjaciel. – Widzicie, we wszechświecie jest tyle atomów, że wszystkie wydarzenia, nawet najbardziej niesamowite – jak znikanie waszej plamki i późniejsze wypadki niby z nią związane – są możliwe. Ale w końcu przyjdzie dzień, gdy jej zniknięcie nie zostanie potwierdzone żadnym nieszczęśliwym zdarzeniem. To pewne.

Godzinę później Grześ zaczął zbierać się do wyjścia.

Chciałeś ze mną jechać – spojrzał pytająco na Ignasia. – Rozmyśliłeś się?

– Zuzia poprosiła o powtórzenie z nią historii do klasówki – Ignaś rozłożył bezradnie ręce. – Dzieci są ważniejsze.

Byłam zdziwiona, że mąż nie chce jechać z przyjacielem, ale kiedy ten wyszedł, Ignaś zaprowadził mnie do saloniku. Na ścianie nie było plamki. Pół godziny później zadzwonił Grześ.

– Stary, miałeś cholerne szczęście – usłyszeliśmy w słuchawce jego roztrzęsiony głos. – Jakiś idiota wbił mi się w bok. Gdybyś siedział obok mnie… Chryste Panie, nadal cały się trzęsę.

Mamy z Ignasiem w nosie wszystkie teorie naukowe i próby wyjaśnienia zjawiska. Bo czy w życiu koniecznie trzeba wszystko rozumieć? Jednego zawsze się trzymamy – nigdy nie wychodzimy z domu, zanim wcześniej nie zerkniemy, czy plamka jest na ścianie. I już nie myślimy o niej jak o czymś szpecącym, ale traktujemy jako wyjątkowy dar. Coś, co nas ostrzega i chroni.