Pewnie dzisiaj, w dojrzałym wieku byłabym niewzruszoną racjonalistką, gdyby nie pewien epizod z dzieciństwa.

Coś mnie wystraszyło

Mamo, mamo! – strach ściskał mi gardło tak mocno, że czułam, jakbym miała się zaraz udusić. A potem straciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, zobaczyłam nad sobą przerażoną twarz mamy.

– Dziecko, nic ci nie jest?! Co się stało, powiedz?

Pamiętam, że wchodziłam po drewnianych, skrzypiących schodach na strych. Tam, za drzwiami z desek było to COŚ. Coś, czego się bałam, ale do czego ciągnęło mnie w jakiś dziwny sposób. Wydawało mi się, że muszę tam wejść! MUSZĘ! Jeszcze jeden krok… Przeszywający serce lęk i dalekie wezwanie… Nie, boję się!!! „Idź!” – to była prośba i rozkaz zarazem. Kto mi rozkazywał? Nie wiem… nie chcę wiedzieć. I jeszcze jeden krok. A potem… Ciemność. Przerażenie, krzyk i znów ciemność.

Mamo, ktoś mnie popchnął!

– Dziecko, ale w domu nikogo nie ma! Tylko my dwie.

Bała się. Czułam całą sobą jej strach i drżenie. Ja też się bałam. Obie patrzyłyśmy w górę schodów na zbite z desek drzwi, w oczekiwaniu, że coś się stanie. Że otworzą się nagle i…

Ojciec wrócił późnym popołudniem. Kiedy wysłuchał, co się stało, najpierw zdrowo mnie skrzyczał za głupotę, a potem postanowił:

Jutro idę do proboszcza. W końcu kiedyś tu mieszkał, nawet jeśli nie on sam, to jego poprzednik. Niech powie, co się dzieje, bo mam tego serdecznie dość!

To było w połowie lat siedemdziesiątych. Miałam dziesięć albo jedenaście lat, kiedy ojca – jak to się wówczas mawiało – rzucono na odcinek pracy na wsi niedaleko Łomży. Zamieszkaliśmy w starej plebanii, należącej w tym czasie do Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Dom został porządnie odnowiony, zanim się wprowadziliśmy. Dla mnie, jako dziecka, to był raj. Ogród przy domu, psy i koty. Rodzice byli też zadowoleni. Okna mojego pokoju wychodziły prosto na niewielki ogród. I wszystko było cudownie aż do pewnej nocy.

Myślałam, że to mi się śni

Siedziałam na łóżku mokra z przerażenia, w zupełnej ciemności. Przed chwilą obudził mnie hałas. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje, jak to zaraz po przebudzeniu. Ale kiedy usłyszałam nad głową ciężkie kroki, dech mi zaparło. Tak jak uczyła babcia, przeżegnałam się i zaczęłam odmawiać „Aniele Boży...”. Ale kroki nie ucichły. A po chwili coś łupnęło i mogę przysiąc, że usłyszałam głuchy głos. I ten głos był ze wszystkiego najgorszy – głęboki, jakby dochodził z jakiejś przepastnej studni. Sięgnęłam do lampki na szafce przy łóżku, ale nie chciała się zapalić. Znów kroki, stuknięcie i głos… Tego było stanowczo za dużo.

– Mamo! Tato!

Sama nie wiem, jak znalazłam się w sypialni rodziców. Trzęsłam się ze strachu, a oni dopytywali, co się stało. To był ten pierwszy raz, kiedy tajemnicze duchy plebanii dały znać o sobie.

To na pewno tylko odgłosy domu – mówiła mama rano. – Nie ma się czego bać.

– Albo coś ci się przyśniło – dodał tato. – Dzieciom czasem sen wydaje się rzeczywistością.

Rodzice też to słyszeli

Kilka dni później siedzieliśmy we trójkę i słuchaliśmy budzących grozę odgłosów. Mama miała zaciśnięte usta, pobladła, tato również wyglądał na przerażonego. Raz… Dwa… Trzy… Cztery… Miarowe kroki podkutych butów, a potem szybki tupot kogoś, kto przebiegał po przekątnej sufitu. Znów powolne kroki i głośny stukot. A na końcu ten głos, najgorszy ze wszystkiego, niezrozumiały, dudniący…

– Jezu Chryste – wyszeptała mama. Chwyciła za różaniec i zaczęła się modlić.

Po chwili wahania tato się do niej przyłączył. Mruczeli zdrowaśkę, a ja czułam na plecach jeszcze gorsze dreszcze. Nasze głosy mieszały się z tymi hałasami ze strychu, to wszystko razem brzmiało koszmarnie. W dodatku lampa w rogu pokoju zaczęła migotać i po chwili przepaliła się, wydając charakterystyczny dźwięk podobny do strzału. Pokój rozjaśniał teraz tylko mleczny blask księżyca. Nad naszymi głowami znów zabełkotał niewyraźny głos, rozległ się stukot, a potem wszystko ucichło.

– Może to już koniec? – szepnęła mama. – Boże, niech to będzie koniec…

Bałam się poruszyć, wtulona nosem w jej szyję.

Chodźmy stąd – odezwał się ojciec głuchym głosem.

Resztę nocy spędziliśmy w kuchni. Nad ranem zasnęłam na kolanach taty.

Ojciec próbował się czegoś dowiedzieć

I właśnie następnego dnia poszłam na strych, wbrew własnemu lękowi i wbrew instynktowi samozachowawczemu…

– Wyświęcenie nic nie da – powiedział ksiądz. Widać było, że niechętnie zjawił się  na starej plebanii. – To się dzieje od ponad trzydziestu lat. Przed nacjonalizacją majątku mieszkał tu mój poprzednik, ksiądz Zygmunt. Gdyby nawet nie zabrano Kościołowi tych terenów, przeniósłby się do nowego domu.

Ojciec zagryzł wargi, a potem zapytał:

– Chce mi ksiądz powiedzieć, że to miejsce jest nawiedzone? Przecież to brzmi jak jakiś zabobon.

– Jest pan człowiekiem wykształconym – odparł spokojnie proboszcz. – Na pewno zna pan „Hamleta”. Tam jest powiedziane, że są rzeczy na niebie i ziemi, o jakich się nie śniło filozofom. Ja oczywiście wiem, że współczesna nauka przeczy istnieniu życia pozagrobowego. Ale czy to znaczy, że ono naprawdę nie istnieje?

– Nie wiem – ojciec bezradnie rozłożył ręce.

– Właśnie. Bo co w takim razie tak stuka i kto tam na górze chodzi po nocach? Postęp i oświecenie?

– Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć od księdza!

Tato podszedł do szafki, wyjął karafkę.

– Na pewno ksiądz coś wie – stwierdził, napełniając kieliszki nalewką. – A skoro tu zamieszkaliśmy, też powinniśmy chyba wiedzieć. 

Proboszcz zaśmiał się, ale zaraz spoważniał.

Ksiądz opowiedział nam historię plebanii

Nie chcę państwa straszyć – powiedział. – Ale te odgłosy mają związek z pewnymi wydarzeniami wojennymi.

Z tej opowieści zapamiętałam chyba każde słowo.

– Proboszcz, który sprawował we wsi posługę kapłańską podczas drugiej wojny światowej ukrył na strychu partyzantów. To byli partyzanci sowieccy, z jakiegoś konnego zwiadu. Dostali się w zasadzkę, czy też urządzono na nich obławę, nieważne. Dość, że Niemcy deptali im po piętach. Proboszcz, nie bacząc na to, że pomaga bolszewikom i wrogom wiary, ukrył tych trzech. W dodatku musiał ich schować wraz z końmi, bo Niemcy byli tuż-tuż, a zmęczone wierzchowce w obejściu wzbudziłyby podejrzenia. Jakoś te koniki zdołali zmusić do wejścia na górę. Niemcy nie przeszukiwali zabudowań należących do kościoła, gdyż proboszcz znany był z wrogiej postawy wobec komunistów i ścigający nie przypuszczali, że mógłby pomagać „antychrystom”.

Ksiądz upił łyk dereniówki, a potem spojrzał w sufit, jakby z obawą. Ale strych był przecież dwa piętra wyżej. Dopiero później do mnie dotarło, że musiał też odczuwać strach w tym miejscu.

Ukrywali się tam przez ponad tydzień – podjął po chwili opowieść.– I pewnie by się to dobrze skończyło, ale znalazł się ktoś, kto doniósł hitlerowcom. Niemcy wpadli na plebanii i rozprawili się z  partyzantami. Nie oszczędzili także proboszcza. Od tamtej pory dusze pomordowanych nie mogą znaleźć spokoju.

Nie mogliśmy tu zostać

– Boże – wyszeptała mama. – Romek, nie możemy tutaj mieszkać! Nawet księża nie chcieli… Prawda? – zwróciła się do proboszcza.

Duchowny przez chwilę milczał, a potem westchnął ciężko.

– Wprawdzie te nieszczęsne dusze nie uczyniły nikomu krzywdy, ale nigdy nie wiadomo, kiedy zdarzy się nieszczęście. Albo czy nie dołączy do nich coś naprawdę złego.

– Jak to nie zrobiły? – zaprotestował ojciec. – Moja córka spadła przecież ze schodów!

– Tym bardziej bym tu nie zostawał – odparł ksiądz.

– Ale nie mamy się teraz gdzie podziać! – Mama załamała ręce.

Ksiądz zastanawiał się przez chwilę.

– Robi się późno – mruknął. – Zapraszam państwa na nową plebanię. Rano się zastanowimy, co dalej. Naprawdę nie możecie tutaj zostać, skoro zaczęły się dziać tak okropne rzeczy.

Po tygodniu gościny u księdza przenieśliśmy się do niewykończonego jeszcze budynku w pegeerze. Do dzisiaj budzę się czasem w nocy i nasłuchuję, czy nic złego nie dzieje gdzieś w pobliżu. Przeżycia z dzieciństwa odcisnęły na mnie niezatarte piętno. Oczywiście, żyję normalnie, mam rodzinę i dom, ale jednak czasem to wszystko wraca… Modlę się co wieczór, by zapomnieć i przespać spokojnie choć jedną noc.