Zaczęło się od tego, że seks stał się udręką. Po każdym zbliżeniu bolało, piekło, pojawiły się jakieś krwawienia… Mam duży temperament. Pod tym względem dobraliśmy się z moim mężem. Po czternastu latach udanego związku nadal mieliśmy na siebie apetyt i wystarczyło, żeby mąż spojrzał na mnie tak „po naszemu”, a już mi drżały kolana…Więc, kiedy zaczęłam zachowywać się inaczej niż zwykle, coraz dłużej oglądać telewizję i narzekać na migreny powiedział:

– Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że masz kogoś na boku! Czemu ostatnio tak mnie unikasz? Robię coś nie tak?

– Coś ty! Zawsze jesteś jak młody bóg. To nie twoja wina.

Nie wiem, dlaczego wtedy nic mu nie powiedziałam. Wykręciłam się jakąś drobną dolegliwością, więc miałam spokój przez kilka dni. Krwawienie ustępowało, jeśli nic nie dźwignęłam, nie zdenerwowałam się i unikałam współżycia…

Co innego radzić innym, a co innego samej zrobić

Ale wracało, na przykład po gorącym prysznicu. Nic mnie nie bolało, czułam się nieźle i nagle w brodziku zauważałam czerwone plamy! 

– Co jest? Rany boskie, czyżbym wchodziła w jakieś bardzo wczesne klimakterium? Ale jeszcze nie mam czterdziestki przecież, więc niemożliwe!

Każdej kobiecie, która opowiedziałaby mi o czymś takim poradziłabym „leć do doktora i to biegiem!...” Ale co innego radzić innym, a co innego samej zrobić to, co należy. Raz nawet wyciągnęłam kartę do ginekologa w naszej przychodni, ale po namyśle zrezygnowałam. 

– Pobiorę trochę witamin, trochę odpocznę i przejdzie – uspokajałam się – do doktora zawsze zdążę. To na pewno jakieś głupstwo, bo nigdy na nic kobiecego nie chorowałam, więc skąd?

Istotnie, przeszło…

Znowu przez jakiś czas czułam się świetnie. Miałam apetyt, nawet się leciutko zaokrągliłam.

– Przecież, gdyby mi coś było musiałabym chudnąć! Moja mama zawsze twierdziła, że to pierwszy objaw choroby! A ja jem, jestem silna i pełna energii, więc nie ma się czym martwić!

Ze strachu się tak idiotycznie zachowywałam! Wyobrażałam sobie, że jeśli o czymś się nie wie, to tego nie ma! Dzisiaj każdej kobiecie mówię: „jeśli cokolwiek się z tobą dzieje nie tak, natychmiast leć do doktora. NATYCHMIAST!”

Inne dolegliwości przyszły nagle. Zaczęłam odczuwać tępy, uporczywy ból w dole brzucha. Właściwie nie był to ból, tylko taki dyskomfort, świadomość własnego ciała, pamiętanie o tym, że ono jest i coś mu dolega. Znowu zaczęły się plamienia między miesiączkami, a same miesiączki były obfite, wyczerpujące, dłuższe niż zwykle.

– Źle się czujesz? – zapytała moja współpracownica, kiedy podniosłam się z krzesła, żeby sięgnąć po jakiś skoroszyt – masz poplamioną spódnicę. I blada jesteś, jakbyś miała zaraz zemdleć. Może zwolnij się i idź wreszcie do lekarza!

– Pójdę, pójdę… Mam numerek na przyszły tydzień – skłamałam gładko. 

W domu też był problem, bo musiałam coś wykombinować, żeby się przenieść na kanapę w salonie. Zwykłe, babskie uniki już nie wystarczały. Ale, jak wytłumaczyć mężowi, że chcę się wyprowadzić z sypialni?

– Byłam u ginekologa - oznajmiłam po kolacji. 

– Nareszcie! I co ci jest?

– Nic poważnego. Jakieś hormonalne zaburzenia po prostu…To się zdarza, tylko muszę się trochę pooszczędzać. Na jakiś czas śpimy osobno. Mam nadzieję, że wytrzymasz?

– Wytrzymam, tym bardziej, że mam delegację, więc będę przyjeżdżał raz w tygodniu, a może nawet rzadziej. 

– Dobrze się składa - pomyślałam z ulgą…

Dzięki dzieciom poszłam się zbadać

Normalnie tak łatwo by nie przeszło! Byłabym bardzo niezadowolona, może nawet podejrzliwa, bo mój mąż jakoś średnio się przejął całą sprawą. Pomyślałabym, że za łatwo się godzi na samotne noce… Ale teraz uznałam, że los mi sprzyja. 

Minęło znowu kilka dni, a ja czułam się coraz słabiej. W nocy męczyły mnie koszmary. Przed dziećmi udawałam, że wszystko w porządku, ale i one coś zauważyły.

– Co ty się tak pokładasz mamo? – zapytała pewnego razu córka – Ciągle leżysz na kanapie. Nic cię nie obchodzi, tylko drzemiesz.  I w nocy słyszę, że latasz po parę razy do łazienki. Przeziębiłaś się?

– Ty śpij, a nie podsłuchuj! 

Do łazienki istotnie biegałam co chwila, bo miałam jakieś dziwne parcie na pęcherz. Jakby mi coś w środku zalegało. 

I to dzięki dzieciakom w końcu poszłam się zbadać. Tak mi kręciły dziurę w brzuchu, że nie miałam wyjścia. No i wtedy się zaczęło!

Oczywiście, najpierw była dziwna mina pani doktor, cytologia i oczekiwanie na wynik. Potem przeszłam kolposkopię, badanie histopatologiczne, morfologię krwi i moczu, USG i dopiero wtedy usłyszałam diagnozę. Właściwie był to wyrok: carcinoma cervicis uteri, czyli rak szyjki macicy… Świat mi się zawalił!

Siedziałam w poradni przyszpitalnej i nie mogłam wstać z krzesła. Ale nie od razu uwierzyłam w tę diagnozę. Przeszłam przez kilka gabinetów lekarskich, zanim trafiłam do sławy w swojej dziedzinie. Niestety, wszystko się potwierdziło.

– Zaczniemy od chemii – zdecydował pan profesor – zobaczymy, jak pani zareaguje. Bądźmy dobrej myśli…

– Kiedy?

– Nie ma, na co czekać…Jutro.

Natychmiast zadzwoniłam do męża. Komórka nie odpowiadała, a nie chciałam się nagrywać na pocztę, więc pomyślałam, że zdążę z tą wiadomością. „Do jutra jest jeszcze dużo czasu. Złapię go wieczorem”.

Wsiadłam do autobusu jadącego w stronę mojego domu, ale po paru przystankach wysiadłam. Musiałam się wypłakać. „Po co straszyć dzieci? – pomyślałam – Jeszcze się nabeczą, kiedy mnie zabraknie…”

Umrzeć to żadna tragedia

Przechodziłam obok malutkiego, starego kościółka prawie ukrytego wśród olbrzymich lip i klonów. Szeroką aleją podeszłam pod same drzwi. Były otwarte…

To był zabytkowy, drewniany kościół, bardzo skromny, ale piękny w swojej prostocie, tak odmiennej od monumentalnych świątyni, jakie się teraz chętnie buduje.

Usiadłam w bocznej nawie, pod wizerunkiem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Znałam ten obraz, bo w moim domu rodzinnym czczono go od pokoleń. Wisiał nad łóżkiem rodziców w ich pokoju, więc nagle poczułam się swojsko i bezpiecznie. 

Rozbeczałam się jakbym znowu była małą dziewczynką i skarżyła się mamie na jakieś wielkie troski. Dopóki żyła, zawsze mnie pocieszała…
Było pusto, mogłam płakać do woli. Wcale się nie modliłam, ani nic takiego…Moja dziecinna wiara dawno się gdzieś zapodziała, więc byłam pewna, że nikt mnie nie słyszy.

A jednak; poczułam, że ktoś mi kładzie dłoń na ramieniu i usłyszałam cichy głos: – Ktoś cię skrzywdził, dziecko?

Zobaczyłam niskiego, chudziutkiego zakonnika w brązowym habicie. Więc wyrzuciłam z siebie wiadomość, jaka leżała mi na sercu strasznym kamieniem

– Umieram. Mam raka! Właśnie się dowiedziałam.

– No, no…umrzeć to żadna tragedia. Wszyscy stąd odejdziemy.

– Ale ja mam dzieci jeszcze małe. Jestem im potrzebna

– Masz rację. Matka jest potrzebna. Zobacz, na tym obrazie Dzieciątko zgubiło bucik, ale się nie martwi, bo wie, że Matka jest obok i poda mu zgubę. Pomoże w kłopocie. Więc ty także dobrze trafiłaś. Pod właściwy adres.

– Ale doktorzy mówią, że mam marne szanse.

– Trzeba słuchać doktorów, ale i oni się mylą, bo są tylko ludźmi. Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Jeśli On zechce – wyzdrowiejesz.

– A, czemu miałby zechcieć? Grzesznica ze mnie. Do kościoła nie chodzę, nawet nie mam ślubu kościelnego…

– Są jakieś przeszkody?

– Nie ma. Po prostu się nie składało. I dzieci nie chrzciłam! Może, dlatego teraz cierpię?

– Dziecko, choroba nie jest karą

– Więc czemu mnie to spotyka? Mam teraz prosić o zdrowie? Jak trwoga, to do Boga, tak?! 
– Wiesz, co? To ja Go poproszę w twoim imieniu. Powiem, żeby zamiast ciebie zabrał mnie. Co miałem zrobić na tym świecie, zrobiłem… Jeśli On na to pójdzie, za pół roku będziesz zupełnie zdrowa. 

– Dopiero za pół roku?

– Nie poganiaj Pana Boga! Myślisz, że wystarczy strzepnąć palcami i już? Będę się za ciebie modlił. Pamietaj…pół roku! 

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już zniknął w jakichś bocznych drzwiach…Posiedziałam jeszcze w ciszy, w kolorowym półmroku witraży, w zapachu lwich paszczy i białych lilii stojących w wazonach przed stopniami ołtarza i, już znacznie spokojniejsza, poszłam do domu. 

Mąż okazał się dupkiem

Wieczorem znowu próbowałam się dodzwonić do męża, ale miał wyłączoną komórkę. Pół nocy dzwoniłam i dzwoniłam, aż wreszcie dałam spokój. Zorganizowałam opiekę dla dzieciaków. Wiedziałam, że nie stanie im się krzywda, bo zamieszka z nimi moja siostra, więc rano, z bijącym sercem, ale bez żadnej histerii zameldowałam się na oddziale. 

– Dobrze, tak trzymać – uśmiechnęła się młoda pani doktor. Zdrowie jest w pani, tylko trzeba umieć je obudzić.

Ale nie było to takie proste…

Teraz, kiedy mi już odrosły włosy, rzęsy i brwi, kiedy nie jestem spuchnięta i nie wymiotuję, kiedy nie leżę bez życia, albo nie siedzę bez przerwy w ubikacji, mogę myśleć o tym, co się wtedy ze mną działo i co na mnie spadło…

Mój mąż miał romans. Dowiedziałam się o tym od kobiety, z którą mnie zdradzał. Byłam po pierwszej chemii, kiedy do mnie zadzwoniła i opowiedziała co i jak, kiedy, gdzie, w jakim hotelu, jakie jej kupował prezenty i co jej o mnie opowiadał? Również o tym, że ostatnio byłam bardzo oziębła i że nie miał ze mną w łóżku żadnej satysfakcji. Chyba to mnie najbardziej zabolało! 

Najwyraźniej nie wiedziała o mojej chorobie; kazała mi się tylko pogodzić z myślą, że mój mąż mnie zostawi i ułoży sobie życie od nowa. 
Nie chciałam z nią gadać. Poprosiłam tylko, żeby już nigdy więcej do mnie nie dzwoniła. Niech sobie bierze swojego kochasia, ale mnie niech da spokój. W niczym im nie mam zamiaru przeszkadzać!

Okazuje się jednak, że istotnie nigdy nie wiadomo co człowieka zabije, a co wzmocni. Zdrada męża, zamiast mnie całkowicie załamać, otworzyła mi oczy na inną sprawę. 

– „Przecież, gdyby mnie zabrakło dzieciaki zostaną z nim, a kochany tatuś sprowadzi im do domu jakąś obcą babę! Muszę walczyć! Nie dla siebie, dla dzieciaków… Nie dam się! 

Z mężem załatwiłam sprawę krótko: – Rób, co chcesz, ale tak, żebyśmy ani ja, ani dzieci niczego nie odczuli, bo pożałujesz. Wiesz, że nie rzucam słów na wiatr. Ma być w domu spokój, rozumiesz?

Albo się przestraszył, albo odezwały się w nim resztki sumienia, bo zachowywał się w porządku. Odwoził dzieci na zajęcia, robił zakupy, znikał tylko na całe noce i weekendy. Ja mogłam zająć się sobą.

Mijały ciężkie tygodnie. Miałam coraz mniej sił do walki. Niestety, powoli traciłam też nadzieję, że pokonam tego drania, który mnie zjadał i niszczył, że okażę się silniejsza od niego. Każdy następny dzień był gorszy od poprzedniego. Lekarze coraz rzadziej mówili o wyzdrowieniu. 

Medycyna czyni cuda

I naraz, na koniec półrocznego cyklu podawania mi dożylnych wlewów nagle wszystko ustąpiło. Z dnia na dzień zaczęłam się czuć lepiej.
Nie umiem tego opisać.

Po prostu niosłam jakiś ciężar, całe ciało mnie bolało od strasznego wysiłku, serce tak mocno biło i kołatało, przed oczami stała jakaś mgła i nagle… Ustąpiło! Tak się czułam. W szpitalu zrobili mi po raz setny wszystkie możliwe badania. Niektóre nawet powtórzyli, żeby mieć całkowitą pewność, że nie przytrafiła się żadna pomyłka. 

– Chyba wygraliśmy – mój pan profesor był bardzo zadowolony – Wyniki są świetne! Nowotwór wreszcie dał za wygraną. Zmiany się cofnęły. A cały organizm? Jakby ktoś w pani lampkę zapalił, tak wszystko pojaśniało i się ożywiło! 

– To dzięki panu, panie profesorze…

– Ja na pani miejscu dałbym jednak na mszę! Sposób, w jaki pani zdrowieje, to prawdziwy cud!

– Medycyna czyni cuda. Dobrze mi pan dobrał terapię.

– Gdyby to było takie proste! Ponad trzydzieści lat leczę ludzi i wiem, co mówię. Dałbym głowę, że ktoś mi pomagał w tej walce o panią. Tak to czuję. Musi mieć pani solidnego orędownika, kogoś, kto ma chody tam, na górze…

– Może i tak jest?

– To proszę mu podziękować. Naprawdę, ma pani za co!

Więc pojechałam do tego kościółka, żeby odszukać starego zakonnika. Poszłam do zakrystii, opisałam go dokładnie i zapytałam gdzie mogę z nim porozmawiać?

– To, niestety niemożliwe. Pyta pani zapewne o ojca Jana, a on niedawno zmarł.

– Tak nagle?

– Nie nagle. Przez ostatnie dwa lata chorował. W ogóle nie opuszczał swojej celi.

– Ale przecież ja jakieś pół roku temu z nim rozmawiałam. W kościele, w bocznej nawie, przy konfesjonale naprzeciwko obrazu Matki Boskiej.

– Tak. To rzeczywiście konfesjonał, w jakim zwykle spowiadał penitentów. Ale tłumaczę pani, że od dwóch lat nie podnosił się z łóżka, więc nie mogła pani z nim rozmawiać. Był po wylewie. Nie chodził, nie mówił, nie pełnił posługi kapłańskiej.

– A kiedy zmarł?

Gdy usłyszałam datę śmierci ojca Jana skojarzyłam, że to był dzień mojej ostatniej chemii. Zaraz potem zaczęłam wracać do zdrowia…”Jakby ktoś lampkę zapalił!”, tak wtedy powiedział pan profesor…

Wszystko się zmieniło

Weszłam do kościoła i znowu, jak pół roku temu usiadłam w ławce. Patrzyłam na obraz w złocie, fiolecie, czerwieni i zieleni, na smutną twarz Madonny, na splecione dłonie Matki i Dzieciątka i miałam wrażenie, że Maryja na obrazie doskonale zna ludzki strach i cierpienie, ale także ofiarowuje swoją pomoc, jakby mówiła: „Nie bój się! Jestem blisko. Pomogę…”

Przypomniałam sobie, jak stary zakonnik powiedział, że trafiłam pod dobry adres. I, że on będzie prosił w moim imieniu. 

Niczego nie obiecywałam. Niczego nie postanawiałam. Nie mówiłam, że odmienię swoje życie. Ale stało się dla mnie jasne, że właśnie wszystko się odmieniło. Bez mojego udziału. Jakbym dostała prezent, na jaki wcale nie zasługiwałam.

Długo siedziałam w ciszy drewnianego kościoła. Musiałam przemyśleć bardzo ważną sprawę i podjąć decyzję. Trudną. Może najtrudniejszą… Dziś rano mój mąż zapytał mnie, czy możemy jeszcze spróbować uratować nasze małżeństwo. 

Czy jestem w stanie wybaczyć mu zdradę i to, że mnie opuścił w chorobie? Czy mam mu uwierzyć, że żałuje i że „chyba go diabeł opętał?” Czy potrafię z nim dalej żyć? Czy zasługuje na szansę? Czy go jeszcze kocham?

– Ojcze Janie, co mam robić? Przecież muszę podjąć dziś jakąś decyzję. On czeka w domu na moją odpowiedź. Zapyta mnie, gdy tylko wrócę. 

Wydawało mi się, że znowu słyszę cichy głos:

– Znowu poganiasz Pana Boga! Nie spiesz się. Daj sobie czas…Wszystko się pomału ułoży.

– Ale ja nie wiem, czy dam radę zapomnieć?

– Jeśli kochasz, dasz radę. Miłość jest najważniejsza. Nie bój się. Po prostu – kochaj... Jeśli kochasz dasz radę!