Kiedy byłam małym dzieckiem, mój tata dużo pracował i właściwie nie miał dla mnie czasu. Wyprawy z nim do ZOO czy nad wodę należały do rzadkości i były wielkim wydarzeniem. Zazdrościłam moim koleżankom, że ich ojcowie siedzą popołudniami na kanapach przed telewizorem. Nawet jeśli nie poświęcali im swojej uwagi, to przecież jednak byli. Ich obecność czuło się w całym domu. Mojego taty nie było. Mama zawsze powtarzała mi, że taką ma pracę i trzeba to uszanować.

– Zaharowuje się dla nas, córeczko – mówiła.

Cokolwiek to znaczyło, brzmiało okropnie i przysięgłam sobie, że ja, gdy dorosnę, nie będę „się zaharowywać”.

Robili wszystko, by mnie uszczęśliwić

Kiedy dorastałam, wiedziałam już, że tata ciężko pracuje, żeby nam było dobrze. Drogie markowe ubrania, samochód, wakacje za granicą, bardzo dobra szkoła dla mnie. Ale nadal tego nie doceniałam. Przecież wszystkie moje koleżanki miały z grubsza tak samo. Pochodziłyśmy z dobrze sytuowanych rodzin, byłyśmy w naszym mieście elitą i uważałyśmy, że wszystko się nam należy.

Pamiętam, jak na Pierwszą Komunię Świętą licytowałyśmy się, która z nas dostała ładniejsze i droższe prezenty. Ze swoimi byłam w czołówce, chociaż nie miałam wielkiej rodziny. Prawdę mówiąc, w ogóle jej nie miałam, bo moi rodzice byli jedynakami, a dziadkowie zmarli jeszcze przed moim urodzeniem. Ale mama z tatą postarali się tego dnia o całą górę naprawdę wspaniałych podarunków dla mnie.

Potem, gdy nadszedł czas buntu, ojciec stał się dla mnie tylko „dostarczycielem rzeczy”. Wiecznie albo zmęczony, albo nieobecny, nie odgrywał w moim życiu wielkiej roli. Dorastałam w przekonaniu, że mnie nie kocha i że go nie obchodzę. „Mogłabym zniknąć, a on nawet by tego nie zauważył!” – myślałam.

Kiedy byłam już na studiach, tata ciężko zachorował. Mama przez jakiś czas to ukrywała, ale mimo że uczyłam się w innym mieście i byłam przyzwyczajona do nieobecności ojca w domu, nie mogłam nie zauważyć, że tym razem ta nieobecność jest jakaś inna. Posępna. W końcu się wydało, że tata więcej czasu spędza w szpitalu niż w domu, bo ma raka trzustki.

Zobacz także:

Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, co poczułam, kiedy się dowiedziałam o jego chorobie, to chyba pierwszym uczuciem była dojmująca pustka. Niby miałam przekonanie, że tata nie darzy mnie wielkim uczuciem, ale do tej pory przynajmniej wiedziałam, że gdzieś tam jednak jest. A teraz miało go w ogóle zabraknąć. „I co mi po nim zostanie?” – zastanawiałam się.

Gdy stan taty się pogorszył, zostałam wezwana do domu, aby się z nim pożegnać. Jechałam, szukając w myślach właściwych słów, ale nie umiałam ich znaleźć.

Tata leżał w sypialni. Wiedziałam, że bardzo cierpi, bo tego dnia nie wziął swojej porcji otumaniających leków przeciwbólowych. Powiedział, że chce być przytomny.

– Klaro… Może to nie jest odpowiednia pora, aby  dać ci mój prezent, ale obawiam się, że innej nie będzie – zaczął, po czym z trudem podał mi tekturowe pudełko.

Otworzyłam je i zobaczyłam, że kryje... wypełnione czymś koperty. Na każdej z nich widniała data. Na tej najstarszej – rok mojego urodzenia.

– Czy mogę?… – zapytałam.

Tata skinął głową.

I wtedy nagle znalazłam słowa

Odkleiłam pierwszą kopertę i… wysypały się z niej pamiątki z pierwszego roku mojego dzieciństwa. Opaska, którą miałam na ręku w szpitalu, czerwona kokardka przywiązywana mi przez mamę do wózka i mająca mnie ochronić przed „złym spojrzeniem”. Ale przede wszystkim były tam zapiski kreślone ręką mojego taty, dokumentujące wszystkie moje „osiągnięcia” z tamtego roku. Tata pododawał także wiele swoich uwag, jaki jest ze mnie dumny. Nawet napisał dla mnie wiersz…

Ze wzruszeniem otwierałam kolejne koperty, które układały się w kronikę mojego życia, spisaną z niebywałą miłością. Odnajdowałam w nich dawno zapomniane czterolistne koniczynki, zbierane na spacerach z tatą, zasuszone stokrotki z mojego komunijnego wianka, różę, którą dostałam po zdaniu matury. I tysiące innych drobiazgów, ale najważniejsze były dla mnie te karty zapisane przez tatę.

– Zastanawiałem się, kiedy ci to dać… – wyszeptał. – Myślałem, że może na osiemnaste urodziny, ale byłaś wtedy tak zaabsorbowana innymi prezentami. Bałem się, że…

Że nie docenię? Nie zrozumiem? – wpadłam mu w słowo. – Tato! To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam! – wykrzyknęłam szczerze.

I wtedy nagle znalazłam słowa, które powinnam mu powiedzieć. Nie w głowie je odnalazłam, ale w swoim sercu.

– Kocham cię, tatusiu! – wyrzuciłam z siebie.

Mój ojciec zmarł następnej nocy z uśmiechem na ustach.

Może był na to zbyt twardy

Dopiero po jego śmierci, kiedy przeglądałyśmy z mamą testament, dowiedziałam się, co tak naprawdę oznaczało jego „harowanie”. Oboje rodzice pochodzili z biednych rodzin i wcześnie zostali osieroceni. Musieli sami o siebie zadbać i ciężko pracowali na chleb. A kiedy przyszłam na świat, tata zadecydował, że dziecko musi mieć przynajmniej jednego rodzica w domu. Dlatego mama mnie wychowywała, a on pracował za dwoje, aby mi niczego nie brakowało.  

Może i tata nie potrafił za życia okazać mi swojej miłości, przytulając mnie i całując, może był na to zbyt twardy, zahartowany przez los. Ale nigdy mnie i mamie nie brakowało ptasiego mleczka, i w tym właśnie wyrażała się jego miłość do nas obu.

Przed śmiercią dobrze nas zabezpieczył. Kupił mi mieszkanie, a pieniądze które zgromadził w banku i te, które nam wypłacono z polisy ubezpieczeniowej nie tylko starczą mojej mamie do końca życia, ale i sprawią, że ja nie będę musiała „się zaharowywać”, aby godnie żyć.

– Tata tak się spieszył z tym zarabianiem. Wiedział, że w jego rodzinie rak jest dziedziczny, podejrzewał, że jest nim także naznaczony – powiedziała mi mama. – Ale cierpiał na myśl, że ci go brakuje.

– Teraz przynajmniej wiem, że kochał mnie zawsze i był przy mnie, jeśli nie ciałem, to sercem i myślami – odparłam, ściskając jak największy skarb pudełko z kroniką mojego życia.