Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego ogarnęło mnie zainteresowanie żaglowcami i jachtami. Całe życie mieszkałem w centralnej Polsce, nigdy nie byłem żeglarzem, a jedyną jednostką pływającą, z którą miałem bezpośredni kontakt był kajak. I nagle, chwilę po skończeniu czterdziestki, podczas wakacji nad morzem, zakochałem się w… okrętach. Nie takich prawdziwych, ale w modelach.

A wszystko przez wspaniałą fregatę stojącą w hallu jednej z restauracji. Zobaczyłem ją, czekając na wolny stolik, bo miłośników smażonych ryb było mnóstwo. Podszedłem do przezroczystej gabloty i podziwiałem misterną, wręcz zegarmistrzowską robotę. Musiałem wyglądać dość zabawnie, bo stawałem na palcach, wyciągałem szyję, kucałem i wciskałem się w ścianę, by dostrzec szczegóły żaglowca.

– Podoba się panu moja „Hermione”? – męski głos oderwał mnie od wnikliwej obserwacji. Chyba się zarumieniłem, bo pękaty i łysawy facet zaśmiał się, gdy się do niego odwróciłem.

– Tak, bardzo – odpowiedziałem. – Wspaniała robota. Podziwiam kunszt i cierpliwość twórcy.

– A dziękuję bardzo – mężczyzna skłonił głowę. – Pracowałem nad modelem ponad półtora roku.

– To pan zbudował ten okręt?! – niemal zawołałem, bo trudno mi było wyobrazić sobie krągłego jegomościa o paluszkach jak serdelki budującego tak misterny obiekt.

– Tak, ja – uśmiechał się cały czas. – Wiem, że nie wyglądam na takiego, który potrafi…

– Nie to miałem na myśli! – podniosłem ręce w geście pojednania. – Nie spodziewałem się, że zobaczę i dzieło, i jego twórcę.

– Takie mam hobby. W sezonie prowadzę restaurację i pensjonat, a przez resztę roku dłubię przy modelach. Zwolnił się stolik, siądzie pan? – wskazał ręką zaciszne miejsc przy oknie z widokiem na zatokę.

– Dziękuję – popędziłem do zaułka i usiadłem tak, by widzieć salę i cudowną przestrzeń za oknem. Popołudniowe słońce fantastycznie złociło wodę, pojedyncze promienie przebijały się przez chmury, tworząc świetliste smugi. Wyobraziłem sobie, że po niebieskozielonej toni sunie majestatycznie wielki żaglowiec…

– Mam nadzieję, że smakowało – krępy gospodarz z uśmiechem pojawił się przy mnie, kiedy odsunąłem talerz. – Mogę zająć panu chwilkę?

– Pycha! Naprawdę rewelacyjna ryba. Zapraszam, może zdradzi mi pan sekret, jak ją przyrządzić – byłem naprawdę pod wrażeniem.

– Dziękuję, nie mam tajemnic przed konsumentami, ale ja do pana z prośbą… – mężczyzna ściszył głos.

– Prośbą? Do mnie? Jeśli tylko jestem w stanie…

– Proszę zrozumieć moją ciekawość, ale przez restaurację przewijają się tysiące ludzi, ale tylko pan zwrócił uwagę na model.

– Aż trudno w to uwierzyć…

– A jednak. Stąd moje pytanie: czy pan jest żeglarzem, marynarzem? Ma pan coś wspólnego z pływaniem? Może pomyślał pan, żeby ten okręt kupić?

Dostałem ułamek szalupy z niszczyciela ORP „Piorun”

Popatrzyłem z zainteresowaniem na restauratora, zerknąłem na hall, w którym ludzie mijali obojętnie gablotę z modelem.

– Nie, nie chcę kupić tego arcydzieła. Myślałem raczej o tym, by podobną jednostkę… zbudować.

– Jest pan modelarzem?! – grubasek aż podskoczył na krześle.

– Jeszcze nie, ale chcę spróbować…

To wspaniały pomysł! Przepraszam, nie przedstawiłem się – mężczyzna uniósł się i wyciągnął rękę. – Adam.

– Robert – uścisnąłem pulchną dłoń. – Sądzi pan, że dam radę?

– To kwestia motywacji. Widzi pan, ja mam śmieszną posturę, nie jestem wysportowany, a i zdrowie trochę marne u mnie, a pochodzę z rodziny od wieków pływającej pod różnymi banderami. Więc chciałem i ja coś wnieść do rodzinnej tradycji. Dlatego buduję modele.

– Piękny wkład!

– Wolałbym być jednak kapitanem takiej fregaty.

– Jest pan mistrzem i nie ukrywam, że chciałbym umieć to, co pan.

– Niech pan zajrzy do mnie wieczorem. Może będę mógł odrobinę pomóc.

Podziękowałem, obiecałem, że przyjdę i chciałem zapłacić, ale Adam stanowczo zaprotestował. Postanowiłem, że wieczorem postawię mu kielicha.

Facet okazał się uroczym człowiekiem o ogromnej wiedzy. Przygotował mi katalog potrzebnych lektur oraz spis niezbędnych narzędzi i materiałów, które miały mi się przydać w budowie modeli. Obie listy były dość długie, ale nie zniechęciło mnie to. Poza tym restaurator znał dziesiątki niesamowitych historii marynistycznych i przezabawnych anegdot o modelach i modelarzach. Mógłbym go słuchać tygodniami, a po czterech godzinach byliśmy już „na ty”.

– Na zakończenie mojego gadulstwa muszę cię uprzedzić, że budowanie okrętów, i tych ogromnych, i takich maleńkich, które mieszczą się w butelkach ma swoją magię i swoje tajemnice… – ściszył głos i rozejrzał się ostrożnie, choć oprócz nas było w knajpce zaledwie kilka osób, które z tarasu nie mogły nas słyszeć. – Musisz wiedzieć, że każda jednostka musi mieć w sobie jakiś maleńki element dawnego statku lub okrętu. Na szczęście. Inaczej będzie tylko zwykłą łajbą bez duszy… Adam przerwał i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki. Po chwili postawił przede mną hermetyczne pudełeczko wielkości paczki papierosów.

– Otwórz… – powiedział.

Odpiąłem zatrzask i podniosłem wieczko. Na cienkiej szarej piance leżał kawałek drewna. Jakby duża drzazga, ułamany element konstrukcyjny lub odprysk deski. Patrzyłem na ten przedmiot i po głowie biegały mi tysiące myśli. Wreszcie spojrzałem na mojego gospodarza, ale zanim zdążyłem zapytać, powiedział:

– To ułamek szalupy z niszczyciela ORP „Piorun”, który tropił i walczył z superpancernikiem „Bismarck”. Umieść go w swoim modelu. Tym, który uznasz za ważny…

Przyznam, że odjęło mi mowę.

– Dziękuję… Jestem wzruszony. To przecież tak jakby relikwia… – bąkałem.

– Można tak powiedzieć. Weź tę pamiątkę i buduj okręty. I daj mi znać, jak ci idzie. Pora zamykać budę. Trzymaj się, Robercie!

Mój pierwszy okręt zatonął natychmiast po zwodowaniu

Adam wypił resztę wina ze szklanki, klepnął mnie w ramię, mrugnął porozumiewawczo i zniknął na zapleczu. Schowałem pudełeczko do torby na pasie i wyszedłem w nadmorską noc. Usiadłem na piasku tuż nad wodą i zastanawiałem się, jaki model zbuduję jako pierwszy.

Przed wyjazdem do domu jeszcze kilka razy zaglądałem dotej knajpy”, ale nie spotkałem się już z Adamem. Albo był „po towar”, albo „coś załatwiał” w urzędzie, albo „gdzieś tu był”, ale go nie było. Chciałem się z nim pożegnać, podziękować, ale albo miałem pecha, albo mnie unikał. Jednak o ile jakoś szybko zapomniałem o właścicielu knajpki, o tyle fregata „Hermione” ciągle pobudzała moją wyobraźnię.

– Ty chyba wpadłeś w uzależnienie albo jakiś rodzaj obłędu – stwierdził fachowo mój kumpel Darek, zawodowy psycholog terapeuta. – Nigdzie nie wychodzisz, z nikim się nie spotykasz, przestałeś uprawiać sport. Nic tylko siedzisz w książkach o statkach, drewnie i klejach. Wiem, że fajnie mieć hobby, wyznaczony cel i determinację, by go osiągnąć, ale to co robisz to prosta ścieżka do szaleństwa…

– Naprawdę tak to wygląda? – zdziwiłem się całkiem poważnie. – Temat mnie wciągnął, a znasz mnie i wiesz, że jeśli się do czegoś zabieram, muszę być do tego porządnie przygotowany.

– Tak wiem, perfekcjonista z ciebie… – mruknął Darek z przekąsem. – Ale klamka w furtce od roku dynda jak wisielec.

– Klamka…. – prychnąłem lekceważąco. – W każdej chwili mogę ją naprawić.

– Właśnie – Darek, popularnie zwany Psycholem, zaśmiał się. – Jak chcesz to możesz.

– Czepiasz się. Każdy ma jakąś swoją szajbę, a moja nikomu nie robi krzywdy.

– A ty się nie liczysz?

– Mnie ona pomaga.

– Jeszcze zobaczymy…

Mój pierwszy model zatonął prawie jak królewski okręt „Vasa”. Ledwie odpłynął od brzegu Zalewu Zegrzyńskiego na jakieś piętnaście metrów, a już złapał boczny wiatr, przewrócił się na bok, a potem pokazał śliczne czerwone dno, które po kilku sekundach zniknęło pod wodą. Gapiłem się w kręgi na wodzie z otwartą gębą i dopiero klepnięcie w ramię wróciło mnie do rzeczywistości.

W moim sercu krwawiła głęboka rana

– Łowimy, czy budujesz następny? – na twarzy Darka nie drgnął ani jeden mięsień. Gdyby się uśmiechnął, utopiłbym go.

– Łowimy – warknąłem i zepchnąłem starą pychówkę na wodę. 

Prosty jachcik żaglowy nie spoczął na szczęście głęboko. Za to w moim sercu krwawiła głęboka rana. Nie załamywałem się. Studiowałem podręczniki technologii drewna i tworzyw, szkutnictwa i modelarstwa staranniej niż skrypty podczas studiów. No i oczywiście budowałem. Jeden z pokojów zamieniłem na warsztacik i tam powstawały kolejne jednostki. Coraz bardziej dopracowane, coraz ładniejsze i po pewnym czasie – nietonące. Wreszcie pojawił się pierwszy dyplom. Nie za zwycięstwo, a za udział w regatach modeli sterowanych radiem. Niby sukces, ale nie byłem usatysfakcjonowany. Ciągle stawała mi przed oczami fregata „Hermione” z nadmorskiej smażalni.

Robiłem porządki w narzędziach, gdy nagle mnie olśniło.

– Cholera jasna! Talizman od Adama!

Nie wiem, jakim cudem zapomniałem o tym drobiazgu. Rzuciłem się do poszukiwań. Dopiero po godzinie grzebania w szufladach, szafkach i pudełkach znalazłem charakterystyczne pudełeczko z niezwykłą pamiątką. I wtedy zrodził się pomysł na model: zbuduję legendarną karakę Kolumba – „Santa Maria”!

– Nie porywasz się z motyką na słońce? – spytał przyjaciel Darek, kiedy pochwaliłem się pomysłem. – To arcydzieło modelarstwa.

– Czyli coś dla mnie! Mam do spełnienia misję… – opowiedziałem mu o prezencie od Adama Barneta. – To będzie cudo! – zakończyłem z przekonaniem. – I zgłoszę okręt do międzynarodowych regat modelarskich we Władysławowie.

Robota wessała mnie bez reszty. Doszło do tego, że wziąłem nawet bezpłatny urlop, by mieć pewność, iż zdążę na czas. Nie jadłem, nie spałem, nie odbierałem telefonów i nie otwierałem drzwi. Efekty przyszły szybko, a gdy w kasztelu karaki umieściłem kawałek historycznej szalupy, praca po prostu eksplodowała.

Gdy żaglowiec odbił od brzegu, poczułem prawdziwą dumę 

Konkurs zgodności historycznej i precyzji wykonania wygrałem z dużą przewagą nad rywalami. „Santa Maria” była niewiarygodnie piękna i autentyczna w każdym szczególe. Nawet glony i muszelki poniżej linii wodnej kadłuba wyglądały jak żywe. Teraz czekał mnie jeszcze konkurs żeglowania i nawigacji, który zaplanowano w basenie portowym.

Spokojnie czekałem na swoją kolej wodowania i patrzyłem na manewry kilkudziesięciu modeli starych i nowych jednostek. Przyznam, że szczególnie okręty wojenne z lat 40. ubiegłego wieku robiły na mnie wrażenie, a inscenizacja pościgu za „Bismarckiem” wyglądała jak prawdziwa bitwa.

Wreszcie wywołano moje nazwisko i powoli opuściłem swój model na wodę. Białe żagle z czerwonymi krzyżami wspaniale odbijały się w delikatnie falującej wodzie. Mój pilot sterujący modelem był precyzyjny i łatwy w obsłudze. Gdy żaglowiec odbił od brzegu i ustawił burtą do nabrzeża rozległy się oklaski. Poczułem się wspaniale, a łzy wzruszenia popłynęły mi po policzkach. Głosy podziwu dochodziły do mnie jakby zza szklanego ekranu.

Wróciłem do centrum regat modeli historycznych ze łzami w oczach. Odebrałem dyplom, puchar i pamiątkowy sekstans, po czym „po angielsku” wyszedłem. Wrzuciłem trofea do bagażnika i ruszyłem do domu.  Dojechałem na miejsce po północy. Zanim poszedłem spać, zajrzałem jeszcze do pracowni.

– Niezły bałagan… – mruknąłem. Z półki zdjąłem hermetyczne pudełko i sprawdziłem, czy jest w środku ułamek zabytkowej szalupy, który sobie zostawiłem. Był.

– Jeszcze nie wiem, co zbuduję, ale na pewno wygram – powiedziałem cicho i schowałem pudełko w szufladzie biurka. – Jestem przecież prawdziwym modelarzem…