Mieszkaniowym flipperem zostałem, kiedy miałem niespełna trzydzieści pięć lat. Trochę z przypadku. Otóż dostałem w spadku mieszkanie po wujku, M3 w starym budownictwie. Było w stanie rozpadu, w innym mieście niż moje, więc próbowałem go sprzedać. Ale nikt go nie chciał, czemu się nie dziwiłem, bo rudera potrzebowała generalnego remontu.

– To sam wyremontuj, w końcu budowlaniec jesteś – powiedział kumpel, hydraulik. – Ja ci pomogę, a potem sprzedasz lokal i odpalisz mi coś za fatygę.
Czemu nie, pomyślałem.

Odpicowaliśmy chałupę i poszła za niezłą kasę. Złapałem bakcyla i przez następne dziesięć lat kupowałem mieszkania do remontu, doprowadzałem do błysku i sprzedawałem z dużym zyskiem. Pomagała mi w tym Kasia, moja żona, którą poznałem przy okazji sprzedaży mieszkania wujka. Pracowała w agencji nieruchomości. I tak wujek, którego niezbyt lubiłem, dał mi w prezencie żonę i pomysł na życie.

W mieszkaniach, które remontowałem, niekiedy znajdowałem różne rzeczy. Stare dokumenty, zdjęcia, zagubione medaliki. A także coś o wiele cięższego kalibru: kości w piwnicy… I o tym właśnie chciałem opowiedzieć.

To było kilka lat temu. Potrzebowałem nowego mieszkania, więc wybrałem się na miejską aukcję nieruchomości. Miasto wystawiało zadłużone lokale i sprzedawało je o wiele taniej, niż wynosiła ich rynkowa cena. Tacy jak ja, zawodowi flipperzy, polowali na wyjątkowe okazje: mieszkania czy domy w stanie upadku – po pożarach, zalaniach… Ich cena była bardzo niska, więc po remoncie można było sprzedać je po cenie rynkowej i zarobić naprawdę ładną kasę. Oczywiście chętnych na taką okazję było sporo, a kupiec mógł być tylko jeden, więc często musiałem obejść się smakiem. Ale czasem to ja wygrywałem aukcję.

Znałem wcześniej oferty, które miasto wystawiało na swojej stronie internetowej. Moją uwagę zwrócił niewielki domek na obrzeżach. Kiedyś ta okolica była podmiejską wsią, teraz miasto administracyjnie ją połknęło, choć niewiele więcej się tam zmieniło. Może tylko to, że mieszkańcy mieli lepsze połączenie z centrum i pierwszą strefę, czyli tańsze bilety.

Nieruchomość była śmiesznie tania, a nikt nie chciał jej kupić

Domek był tani. Śmiesznie tani. Co było dziwne, bo okolica robiła się modna, coraz więcej wokół powstawało nowych osiedli o cenach za metr wziętych z kosmosu. Sądziłem więc, że o ten lokal zacznie się wśród flipperów wojna. A przyszło nas tu ze dwudziestu plus kilkanaście nieznanych mi twarzy, być może okazjonalnych kupców. Jednak kiedy posiadłość pojawiła się na aukcji, na sali zapadła cisza. Nawet tego nie zauważyłem, tylko szybko podniosłem rękę, wyrażając chęć kupna. Minutę później – prowadzący aukcję wyjątkowo śpieszył się, by ogłosić kupca, jakby się obawiał, że zmienię zdanie, gdy się zorientuję, co robię – domek był mój. Przez chwilę byłem tym tak zaskoczony, że nie uwierzyłem. Spojrzałem w zdumieniu na siedzącego obok mężczyznę, wyjadacza w tym zawodzie. Ten patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Zobacz także:

– Czemu nikt nie licytował? – spytałem.

– Ten dom jest na aukcji już po raz trzeci – powiedział facet. – I ciągle w tym samym stanie. Sam pan sobie odpowiedz, czemu nikt nie chce licytować.

– Znaczy że co – zmarszczyłem brwi. – Jestem kolejny jeleń?

– Pan żeś to powiedział – kiwnął głową.

– Ale co z nim jest nie tak?

Wzruszył ramionami.

– Wiem tylko tyle, że tam jakaś śmierć była. Pan wybaczy, ale teraz moja kolej licytować.

I tak zostałem z przeklętym domem. 

Dowiedziałem się najpierw, że rzeczywiście była tam śmierć – kilka lat wcześniej dwaj bracia i żona jednego z nich zatruli się śmiertelnie tlenkiem węgla, który ulotnił się z nieszczelnego piecyka. To jednak nie wyjaśniało śladów zalania, jakie zobaczyłem w kilku pomieszczeniach na parterze, a także śladów ognia na piętrze. Niemal wszystkie ściany w dwóch sypialniach były osmalone, dywany stopione. Wybrałem się na miejscowy posterunek policji, by dopytać.

– A nie – wyjaśnił mi szef posterunku. 

– Najpierw było zatrucie. Umarły trzy osoby. Kiedy dom od dzielnicy kupił nowy właściciel i wysłał tu ekipę remontową, nastąpiło zalanie. Pękły rury. Dom został po kilku miesiącach sprzedany. Nowy właściciel też wysłał ekipę, i wtedy wybuchł na piętrze pożar. Spięcie w instalacji elektrycznej. Nie wiem, dlaczego ten facet też od razu pozbył się domu. Obie ekipy remontowe były w domu może jedną, dwie noce. Potem zwijały się i nie wracały.

– A jak pan myśli, dlaczego? – spytałem.

Popatrzył na mnie:

– Może pan mi powie za kilka dni? Chętnie się dowiem.

Spryciarz. Wróciłem do domku i zacząłem robić zdjęcia pomieszczeń i notatki. Wiedziałem już, że trzeba wymienić rury, więc potrzebowałem hydraulika. I instalację elektryczną, więc musiałem zatrudnić elektryka. Jednak resztę pracy remontowej zamierzałem wykonać własnoręcznie, inaczej nic bym nie zarobił. Zaznaczyłem sobie na planach domu ściany do wyburzenia – musiałem zrobić z tego ula pełnego małych ciasnych pokoików nowoczesny, przestronny dom. Inaczej nie sprzedałbym go za sumę, jaką sobie wyznaczyłem.

Myślałem, że właścicielka baru zdradzi mi jakąś tajemnicę

Gdzieś koło piętnastej zrobiłem się głodny, poszedłem więc do sklepu osiedlowego. Okazało się, że był połączony z barem, zamówiłem więc ciepłą zupę. Właścicielka, kobieta pod pięćdziesiątkę, postawiła przede mną talerz z pomidorową i usiadła po drugiej stronie plastikowego stolika.

– Pan remontuje ten dom po tragedii? – spytała.

– Tak – odparłem i wyczułem potencjalne źródło informacji. – Kupiłem go i sam będę go naprawiać. Słyszałem, że poprzednie ekipy nie zagrzały tu miejsca.

Kobieta parsknęła.

– Zwiewali z pełnymi gaciami. Mieli w domu spać, ale nie wytrzymali dwóch nocy. Za pierwszym razem było ich dwóch, za drugim trzech.

– Dlaczego nie wytrzymali?

Nachyliła się do mnie.

– Zrobili u mnie zakupy i zjedli obiad. Pociągnęłam ich za język. Mówili, że strach lata po pokojach, dusi i próbuje zabić. Pierwszych miało zalać. Mówili, że śniło im się, że się topią. Drudzy byli przekonani, że się palą żywcem. Powie mi pan, co się panu będzie śniło? – oczy kobiety lśniły ciekawością i podnieceniem.

Już wiedziałem, że pewnie za zasuniętymi firankami okolicznych domów wszyscy mnie obserwują i czekają, kiedy będę zwiewać.

– Ale skąd ten strach? Co się tam stało? Przecież podobno mieszkańców zabił czad.

Próbowałem poukładać sobie w głowie usłyszane rewelacje

Kobieta przez chwilę się zastanawiała, patrząc to na mnie, to przez okno w kierunku mojego domu. Wreszcie podjęła decyzję.

– Powiem panu, czego nie powiedziałam policji, jak mnie pytali. Powinni wtedy przyjechać, jak ich wzywałam. Bo ja mieszkam w domu naprzeciwko, więc jesteśmy sąsiadami. Maria Zawadzka się nazywam.

To i ja się przedstawiłem.

– W tę noc, kiedy Wasilkowscy zasnęli snem wiecznym, tam była awantura – kontynuowała pani Zawadzka. – Między braćmi i Magdaleną, bo tak żona młodszego Wasilkowskiego się nazywała. Widzi pan, młodszy, Stachu, był kierowcą TIR-a. I rzadko bywał w domu. Starszy, Jurek, w Bieszczadach był drwalem. Jakiś rok przed tą tragedią stracił w tartaku czy na wyrębie rękę i przyjechał do brata się pozbierać. Zamieszkał z nimi. I tak – Stachu w drodze, Jurek na miejscu. Ja tam ludzi nie podglądam, ale czasem trudno było nie zauważyć, jak Magda do szwagra się odnosiła. W tamtą noc, kiedy wybuchła awantura, to głosy niosły się na całą ulicę. Przez okno widziałam, jak bracia się bili na dole, a ona próbowała ich rozdzielić, to i sama dostała. Zadzwoniłam na posterunek, ale dyżurny stwierdził, że to sprawy domowe. Mówię panu – westchnęła – jak taki gliniarz we własnym domu żonę leje, to przecie nie uzna, że trzeba gdzie indziej interweniować, nie? No i nie przyjechali wieczorem, ale przyjechali dwa dni później, jak siostra Magdy przyszła i narobiła rabanu, że w domu trzy trupy.

– O co się kłócili? – spytałem. – Pyszna zupa – pochwaliłem szczerze.

Pani Maria uśmiechnęła się radośnie.

– Nie słyszałam wtedy o co, ale potem policja zadawała dziwne pytania… o dziecko. Ale my tu żadnego dziecka nie widzieliśmy. Potem doszło do mnie w sklepie, że w czasie sekcji zwłok lekarz ustalił, że nie tak dawno przed śmiercią Magda urodziła. Dlatego dziecka szukali. Ale nie znaleźli. A ja jej w ciąży nie widziałam, choć może się maskowała. Nie tylko przed sąsiadami, ale i przed mężem, rozumie pan. Była zima, kiedy mogłaby być przed porodem. Rzadko z domu wychodziła. A Stachu zjechał gdzieś tak przed końcem karnawału. I ja myślę, że się dowiedział, i dlatego z bratem się bił. I tak sobie myślę – pani Zawadzka rozejrzała się po pustym pomieszczeniu, czy nikt jej nie podsłuchuje, i dokończyła szeptem – że ta ich śmierć to niekoniecznie od czadu. Znaczy – od czadu, ale kto ten czad wypuścił? Może ten sam, kto zalał jedną ekipę i próbował spalić drugą? To może pan jednak nocować tam nie będzie?

– Nie zamierzam – uspokoiłem sąsiadkę, zapłaciłem i wróciłem do domku, próbując poukładać sobie w głowie zasłyszane rewelacje. Za bardzo mi tu sprawami nadnaturalnymi zalatywało, ale kładłem to na karb skłonności ludzi do wyjaśniania niewyjaśnionego okolicznościami nadprzyrodzonymi. Postanowiłem posiedzieć w domu jeszcze godzinkę, dwie, porobić wstępne obliczenia, a potem wrócić do domu na kolację. Żonie bardzo na tym zależało, chciała mi coś ważnego powiedzieć.

Była szesnasta, kiedy usiadłem na chwilę przy stole w kuchni i zacząłem robić wstępny kosztorys. Potem obszedłem dom z latarką w ręce, bo elektryka nie działała, zszedłem do piwnicy. W domu widziałem zamontowany stary typ kaloryferów. Piec znajdował się w piwnicy, obok wielkiej hałdy drobnego koksu. Wszedłem na hałdę, na samą górę, położyłem się na plecach i czułem, jak moje ciało powoli zagłębia się w koksie. Tonąłem w węglu jak w ruchomych piaskach. Powoli zaczął lęgnąć się we mnie lęk. Zrozumiałem, że jeśli czegoś nie zrobię, węgiel mnie pochłonie, zasypie. Czułem go już przy uszach, docierał do wysokości kolan. Chciałem się podnieść, ale nie byłem w stanie się poruszyć, moje ciało mnie nie słuchało. Panika narastała. I zrozumiałem. Umrę. Życie za życie. Nie ma innego sposobu.

Koks przysypywał mi już usta, kiedy uczucie bezsilności i niemocy zniknęło. Kaszląc i chrypiąc, zacząłem walczyć, by wydostać się z hałdy, co nie było takie trudne. Kiedy zjechałem na dół, do drewnianej deski zamykającej obszar z węglem, i zacząłem odzyskiwać oddech, usłyszałem wołanie. Ktoś w pomieszczeniach na górze wołał moje imię. Po chwili rozpoznałem głos mojej żony.

Miałem wrócić na kolację, ale się spóźniałem. Kasia dzwoniła, ale nie odbierałem komórki. Koło północy miała dość czekania i strachu, więc wsiadła w auto i przyjechała. Kiedy ją zobaczyłem, z ulgi prawie się rozpłakałem. Zabrałem ją z przeklętego domu i wróciliśmy do siebie. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jestem cały pokryty węglowym miałem. Wziąłem prysznic, a potem opowiedziałem żonie o wszystkim, czego się dowiedziałem, i co przeżyłem.

– Chyba straciłem poczucie czasu – powiedziałem z zastanowieniem. Szczerze mówiąc, w ogóle nie odczułem, że płyną godziny, nie pomyślałem, że żona na mnie czeka w domu. W ogóle nie pomyślałem o żonie. Co mi się raczej nie zdarza. – A właśnie. Miałaś mi powiedzieć coś ważnego przy kolacji.

Jestem w ciąży. W drugim miesiącu. Wczoraj się dowiedziałam. Może tym razem będzie syn – uśmiechnęła się. – W gruncie rzeczy mam dziwną pewność, że to będzie syn. Nie wiem dlaczego, ale o tym właśnie pomyślałam, kiedy weszłam do tamtego domu i zaczęłam cię wołać. Że będziemy mieli syna.

A ja wtedy zostałem uwolniony, przeleciało mi przez głowę. Ale co to oznaczało – o ile w ogóle coś oznaczało – nie wiedziałem.

Nadzieje mieszkańców okazały się płonne, nie uciekłem, nie porzuciłem remontu

Dwa dni później wróciłem do kupionego domu i rozpocząłem remont, ku zdziwieniu okolicznych mieszkańców. Ich nadzieje okazały się płonne – nie uciekłem, i nic więcej dziwnego się nie zdarzyło. Do dnia, kiedy wezwałem policję, bo na dnie hałdy węgla, którą sprzedałem sąsiadowi (zmieniałem ogrzewanie na olejowe), znaleźliśmy szczątki płci męskiej, jak stwierdził lekarz. Ostatni akord tragedii, która rozegrała się w tym domu, a której przebiegu możemy się tylko domyślać. Tak jak wielu innych tragedii, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami domów.

Po trzech miesiącach ciężkiej pracy zmieniłem „przeklęty” dom w perełkę, która sprzedała się w ciągu tygodnia, dając godziwy zysk. Cztery miesiące później Kasia urodziła syna. Alek niedawno skończył pięć lat. Kilka dni temu zastałem go, jak siedział przed monitorem mojego komputera i przeglądał zdjęcia z teczki „domów sprzedanych”. Na ekranie widniał dom, w którym omal nie straciłem życia. Alek popatrzył na mnie.

To zły dom, tata – powiedział i wykasował całą teczkę.