Kiedy wyszedłem z gabinetu dyrektora, już czekała na mnie na korytarzu.

– Gratulacje… – wymruczała tym swoim niepokojąco wibrującym głosem. – Jestem pierwsza?

– Tak, jak zwykle. Najlepiej zorientowana – stwierdziłem z przekąsem, ale ona wzięła to za komplement i uśmiechnęła się szeroko.

– To co? Pójdziemy to gdzieś uczcić? – zapytała.

Zrobiłem w głowie szybki rachunek: „Nie powiem jej, że spieszę się do domu, bo wyjdę na idiotę. Dobrze wie, że mieszkam sam! Piłka z kumplami? Hmmm… Może jednak pójdę z nią na drinka, wszyscy w firmie wiedzą, że Piękną Mariolę lepiej mieć po swojej stronie”.

Tymczasem ona wyczuła moje wahanie i wyszeptała:

– Obiecuję, że będzie miło…

Zobacz także:

„W to nie wątpię, że się postarasz! W końcu właśnie zostałem wicedyrektorem!” – pomyślałem.

– Spotkajmy się o dwudziestej w… – wymieniłem nazwę modnego klubu, w którym bawiły się różne VIP-y i nierzadko można było spotkać tam gwiazdę z pierwszych stron gazet.

Mariolka posłała mi uśmiech rekina i odpłynęła korytarzem, falując ponętnie biodrami. Zdziwiłaby się, gdyby wiedziała, że wcale za nią nie patrzę.

W korporacji trzeba umieć żyć. Lawirować między ludźmi, podlizując się jednym, a unikając drugich. Tu nie wystarczy tylko być zdolnym i dobrze wykształconym. Trzeba wiedzieć, z kim się zadawać, a Mariolka była właśnie takim trofeum należnym nowemu szefowi.

Na święty Dygdy

Do klubu wystroiła się tak, jakby cały dzień spędziła przed lustrem. I sączyła drinki, spijając wraz z nimi każde słowo z moich ust. Bawiło mnie to szalenie, bo dobrze pamiętałem, jak w tym samym klubie pół roku temu nie zwracała na mnie uwagi. Dopieszczała wtedy Krzysztofa, bo chodziły słuchy o jego awansie. Tymczasem – ups! – on dostał wypowiedzenie, a stołek przypadł mnie! Mariolka błyskawicznie zmieniła front i starała się teraz nadrobić stracony czas.

– Do ciebie czy do mnie? – wyszeptała, gdy wlanie w siebie kolejnego drinka groziło jej upadkiem z barowego stołka.

„No tak… Kolejny etap, łóżko” – pomyślałem nagle z niechęcią, chociaż przecież wiedziałem dobrze, do czego zmierzają wydarzenia tego wieczoru. Przyjrzałem się Mariolce. Może to i była kiedyś całkiem niebrzydka dziewczyna, ale skutecznie to ukrywała pod warstwami makijażu. Róż, którym sobie pomalowała policzki zlał się teraz z pijackimi  rumieńcami, tworząc maskę klauna. Jedno oko miała rozmazane, o szmince na ustach nie wspominając. W dodatku ziało od niej na kilometr wypalonymi papierosami.

Nagle zatęskniłem do Marzenki! Do jej świeżych policzków pachnących kwiatowym mydłem i wiatrem! Do naturalnych rumieńców, które zdobiły jej policzki, po całym dniu spędzonym w ogrodzie.

Korporacyjne dziewczyny miały szare twarze, z braku słońca i tlenu, więc potrzebowały tony kosmetyków, aby wyglądać zdrowo i pociągająco. Marzence wystarczył jedynie błyszczyk na usta. Pamiętam, że najsmaczniejszy był ten o smaku poziomkowym.

Podjąłem decyzję.
– Zafunduję ci taksówkę do domu – powiedziałem Mariolce.

Spojrzała na mnie urażona, że odrzuciłem jej względy, gdy wypowiedziałem magiczne słowa:

– Rano mam spotkanie u prezesa.

– A! Jasne! – rzuciła domyślnie i z szacunkiem. Wiadomo było, że nazajutrz muszę być wypoczęty i w dobrej formie. – Może innym razem… – uśmiechnęła się.

– Może… – stwierdziłem.

A w myślach dodałem: „Na święty Dygdy, co go nie ma nigdy!”. Zawsze mnie rozśmieszało to powiedzenie, a tu proszę – było jak znalazł!

Dałem się zwerbować

W domu wywiesiłem garnitur za okno, żeby wywietrzał i zrobiłem sobie herbatę. Wiedziałem, że nie zasnę, zbyt dużo miałem do przemyślenia. Marzenka… Moja ukochana dziewczyna z rodzinnego miasteczka. Chodziliśmy ze sobą od końca podstawówki, snując plany na przyszłość. To znaczy ja je snułem – piękne, dalekosiężne. Marzyłem o pracy w wielkim mieście, nowym samochodzie, dużym mieszkaniu i szafie pełnej eleganckich ciuchów.

– Niczego ci przy mnie nie zabraknie, kochanie! – obiecywałem Marzence, a ona tylko uśmiechała się tajemniczo.

Kiedy jednak oboje skończyliśmy studia okazało się, że widzimy swoje szczęście zupełnie inaczej. Ona chciała wrócić do rodzinnego miasteczka i zostać pediatrą w miejskim ośrodku, jak jej mama. Wychodzić z pracy o szesnastej i pielęgnować ogródek, piec ciasto, czytać książki. Żyć.

A dla mnie to, co dla niej było życiem, oznaczało marazm i nudę.

– Nie po to ukończyłem studia w pierwszej dziesiątce, aby skończyć na prowincji! – stwierdziłem twardo.

I... dałem się zwerbować do korporacji. Przez pięć lat jak burza piąłem się w górę po szczeblach kariery, spędzając w pracy długie godziny. Po powrocie do domu czasami nie miałem nawet siły, aby zadzwonić do Marzenki, tylko padałem na łóżko. Ale cały czas powtarzałem sobie, że haruję dla nas, bo ciągle miałem nadzieje, że moja ukochana jednak przekona się do miasta i mojego modelu szczęścia.

Ja przecież wszystko potrafię

Zrozumiałem, że się tylko łudzę po jej ostatniej wizycie w stolicy. Przyjechała kwitnąca i wypoczęta, a po kilku dniach oddychania spalinami przywiędła i poszarzała, jak moje koleżanki z pracy. To już nie była ta sama Marzenka. Ona w mieście po prostu gasła. Choć nadal pozostała prostolinijna i szczera. Kiedy się jej chwaliłem zarobkami, rozkładając swój wachlarz kart kredytowych jak pawi ogon, powiedziała:

– Nie rozumiem, po co tyle zarabiasz, skoro nie masz potem czasu wydawać tych pieniędzy.

Dopiero kiedy wyjechała, zrozumiałem, że miała rację. Dotarło do mnie, jak moje obecne życie różni się od tego, które wiodłem kiedyś u boku Marzenki. Zamiast przyjaciół mam kumpli z pracy, którzy są mili tylko wtedy, gdy mam nad nimi zawodową przewagę. A kobiety? Szkoda gadać… Same Mariolki!

Czego ty właściwie chcesz, chłopie? I kariery, i Marzenki? Wiesz przecież, że to niemożliwe!” – usłyszałem głos w mojej głowie.

– A udowodnię ci, że możliwe! – odparłem mu z mocą. – Ja przecież wszystko potrafię, jeśli się tylko postaram! A mojej ukochanej obiecałem, że jej niczego nie  zabraknie! Więc przede wszystkim nie może zabraknąć jej mnie, prawda? Bo wtedy inne rzeczy nie będą miały sensu.

Poszedłem spać z mocnym postanowieniem naprowadzenia mojego życia na inne tory.

Przegrany szef z prowincji?

Rano faktycznie poszedłem na spotkane z prezesem, chociaż wcale nie byłem umówiony.

– Jest pan pewien swojej decyzji? – zapytał ze zdziwieniem, kiedy podziękowałem mu za awans na wicedyrektora w centrali i poprosiłem, żeby dał mi raczej stanowisko szefa filii w miasteczku znajdującym się o 40 kilometrów od mojej rodzinnej miejscowości. – To przecież krok w tył w pana karierze!

Ale wielki krok do przodu w moim życiu prywatnym!” – pomyślałem.

– Tak, panie dyrektorze, jestem pewny! – odparłem.

Kiedy wychodziłem z jego gabinetu, natknąłem się na korytarzu na Seksowną Mariolkę, która minęła mnie jak powietrze. „No tak, wieści szybko się rozchodzą… Wczoraj wielki wicedyrektor w centrali, dzisiaj ledwie przegrany szef z prowincji” – uśmiałem się w duchu.

Wiedziałem jednak, że moja ukochana Marzenka będzie zachwycona moją decyzją, a tylko na jej zdaniu mi zależało. Nawet już czułem zapach ciasta, które dla mnie upiecze i słyszałem jej głos.

– Witaj w domu, kochanie!