Byliśmy w podróży od siedmiu godzin, a mniej więcej od trzech krajobraz za szybą samochodu zdawał się w ogóle nie zmieniać. Ilekroć spojrzałam w bok lub przed siebie, dręczyło mnie niemiłe wrażenie, że kręcimy się w kółko. Wszystko wyglądało tak samo – wzgórza, drzewa, pogrążone w zimowym śnie wioski, szare chmury na niebie, a zwłaszcza miliony wirujących w powietrzu płatków śniegu.

– Czy jesteś pewien, że dobrze jedziemy? – zapytałam wreszcie brata, skupionego na prowadzeniu auta.

Marcel zerknął na ekran nawigacji GPS i pokiwał twierdząco głową.

– Spoko, siostra, jedziemy jak po sznurku – odparł z satysfakcją. – A co?

– A nic. Po prostu zdawało mi się przez chwilę, że zabłądziliśmy.

– Zabłądziliśmy? – to mój małżonek siedzący z tyłu ocknął się z drzemki.

Trzeźwiał po hucznych imieninach kolegi i było to pierwsze logiczne pytanie, które udało mu się od dłuższego czasu, wyartykułować. Wcześniej bełkotał albo śpiewał sprośne piosenki.

Zobacz także:

– Nie. Wszystko jest w najlepszym porządku – zapewnił go Marcel.

– Oby, młody człowieku! W końcu powierzyłem twojej opiece swoją kobietę.

Nie znosiłam, kiedy Wojtek nazywał mnie swoją kobietą, i już miałam się żachnąć, lecz wtedy wszedł mi w paradę braciszek:

– Ty, szwagier, lepiej mnie nie wkurzaj, dobrze? Miałeś nie pić, miałeś zmienić mnie w połowie drogi, miałeś…

– No dobra, przepraszam – zreflektował się mój mąż. – Jakoś ci to potem wynagrodzę, nie wiem, flaszkę postawię, karnet na wyciąg kupię… Ale domek w Bieszczadach w środku sezonu załatwiłem, prawda? – wypomniał żartem. – Łańcuchy na koła założyłem? Narty ci skombinowałem? To co się czepiasz? O Jezu, ale mnie suszy… Możemy zatrzymać się na jakieś piwo ?

– Nie możemy – warknęłam. – Zbliża się północ, jesteśmy na kompletnym zadupiu i wokół, jak okiem sięgnąć, las.

– Las? – zdziwił się ślubny. – Dlaczego jedziemy przez las?

– Bo to najkrótsza droga do tej całej Wetliny – wyjaśnił mu kierowca.

Wojtek, stękając, zmienił pozycję z leżącej na siedzącą, ziewnął i rzucił do Marcela:

A gdzież twoja dziewczyna, piękna Magdalena? Czemuż to nie jedzie z nami?

Mój mąż nie lubił Madzi z całego serca i dawał temu wyraz przy każdej okazji.

– Nie dostała urlopu. Dołączy do nas w piątek wieczorem, znaczy pojutrze. Chyba – odparł brat, pochmurniejąc.

Najwyraźniej przyjazd ukochanej ciągle stał pod dużym znakiem zapytania. Skupiłam wzrok na uciekającym za szybą krajobrazie, ponieważ znów miałam wrażenie, że „drepczemy w miejscu”. Choć kropka na monitorze GPS konsekwentnie zmieniała położenie, mogłabym przysiąc, że widziałam już wcześniej ten szpaler skutych lodem świerków, złamaną pod kątem prostym sosnę i wielki szałas, który z bliska okazał się paśnikiem dla zwierząt. Majaczący gdzieś w oddali dom – chyba zamieszkany, bo z komina wydobywał się siwy dym – też wcześniej widziałam. I to nie jeden raz!

– Jak myślisz, kiedy dotrzemy na miejsce? – zwróciłam się do brata.

– W tym tempie… – zerknął na zegarek. – Najpewniej o świcie. Może włączymy jakąś muzę? – zaproponował i nie czekając na odpowiedź, wrzucił do odtwarzacza pierwszą z brzegu płytę.

Jednak żadna muzyka z głośników nie popłynęła, bo silnik nagle zamilkł, a ułamek sekundy później zgasły wszystkie światełka na desce rozdzielczej. Wlokący się trzydzieści na godzinę samochód potoczył się jeszcze metr, może dwa, i stanął.

Nie było wyjścia, musieliśmy iść po pomoc

– Co zrobiłeś? – podniosłam głos.

– Nic. Chyba padł komputer – Marcel przekręcał raz po raz kluczyk w stacyjce.

Awaria auta to nie był koniec świata, więc podeszłam do tematu bez emocji.

– Trudno. Dopust boży – westchnęłam, wyciągając z torebki komórkę. – Trzeba wezwać pomoc drogową.

– Chcesz złapać w tej dziurze zasięg? – odezwał się z tylnego siedzenia mój małżonek. – Nie rozśmieszaj mnie.

– Obawiam się, że Wojtek ma rację – mruknął Marcel i zapatrzył się w dal.

– Ha, ha, ha. Bardzo śmieszne!

Ja w ogóle nie brałam takiej opcji pod uwagę, bo myśl, że utknęliśmy w lesie i nie możemy skontaktować się ze światem, wydała mi się czystym absurdem.

Po chwili, okazało się, że telefon faktycznie nie zadziałał.

– I co teraz? Rozpalimy ognisko i pośpiewamy? Pójdziemy piechotą? – spytałam, siląc się na ironię, ale była to ironia podszyta całkiem sporym strachem. – Przecież za chwilę będzie tu zimno jak w psiarni.

– Wyluzuj, kobieto! – przywołał mnie do porządku Wojtek. – W końcu to nie Antarktyda, z zimna nie umrzemy.

Ty mnie nie uspokajaj, tylko spróbuj naprawić samochód – zażądałam.

– Naprawić to ja mogę malucha, a nie ten współczesny cud techniki! – fuknął.

– Prawdziwy mężczyzna…

– Cicho! – przerwał mi Marcel i zaczął się ubierać. – Musimy znaleźć telefon stacjonarny. Pół kilometra temu mignął mi za drzewami jakiś dom, leśniczówka chyba. Trzeba tam pójść i poprosić o pomoc.

– Świetny pomysł – pochwalił go Wojtek. – Weź ze sobą Agatę, bo facetowi mogą po nocy nie otworzyć. Ja zostanę tutaj, na wypadek, gdyby nadjechał jakiś samochód. Zresztą, co będę ludziom chuchał w twarz oparami wódki, nie?

Tu akurat miał rację, dlatego bez dalszych dyskusji włożyłam kurtkę, omotałam szyję szalikiem i wciskając na głowę czapkę, wysiadłam z samochodu.

Nie jestem fanatyczką piękna natury i nie roztkliwiam na widok majestatu gór czy zachodzącego słońca… Jednak tamtej nocy, gdy zapadłam się po kostki w miękkim puchu, a delikatne płatki śniegu musnęły chłodem moje policzki, gdy w nozdrza wdarło się krystalicznie czyste powietrze, gdy spojrzałam na iście bajkowe otoczenie – serce zabiło mi mocniej, a z moich ust wydobył się jęk zachwytu.

Najbardziej zdumiewająca była cisza; idealny, niezakłócony żadnym dźwiękiem bezgłos. Milczał wiatr, milczały drzewa. Wokół panował niebiański spokój, jakby czas stanął w miejscu, jakby Ziemia przestała się obracać.

– Rany – wyszeptał z szacunkiem Marcel. – Całkiem jak na obcej planecie, nie?

– No – przytaknęłam mało inteligentnie, bo z wrażenia zabrakło mi słów.

– Nie czas na podziwianie przyrody, idźcie już! – pogonił nas z wnętrza auta Wojtek. – Jeśli coś nadjedzie, zatrąbię!

„Wątpię – pomyślałam, ponieważ w ciągu ostatniej godziny nie minął nas ani nie wyprzedził żaden samochód. – Ale to noc, ludzie śpią” – pocieszyłam samą siebie.

– Dobra, chodźmy – rzekł brat i ruszył w stronę snującego się po niebie dymu.

Super nam się ten urlop zaczął, nie ma co – wyraziłam na głos niezadowolenie i bez entuzjazmu podreptałam za nim.

W normalnych okolicznościach taki nocny spacer po zaśnieżonym lesie miałby nawet swój urok, lecz okoliczności zdecydowanie nie były normalne. Surowe piękno przyrody przestało mnie w pewnej chwili zachwycać i zaczęło budzić lęk.

– Ty, Marcel, a jeśli w tym domu nikt nam nie otworzy? – spytałam z obawą.

– To poprosimy przez drzwi, żeby zadzwonili gdzie trzeba, i wrócimy do auta.

– A jak powiedzą, że telefon nie działa?

– To rozpalimy ognisko i sobie pośpiewamy – przytoczył moje słowa. – Przestań marudzić, siostra…

– A jak trafimy na psychola z siekierą?

Na to Marcel parsknął śmiechem i nieznacznie przyśpieszył kroku.

– Nie chrzań głupot tylko maszeruj, bo robi się coraz zimniej – rzucił przez ramię.

– Myślisz, że w tym lesie są dzikie zwierzęta, na przykład wilki? – kontynuowałam z masochistycznym uporem.

– Myślę, że się niepotrzebnie nakręcasz. Widzę wydeptaną ścieżkę.

Ja też ją zobaczyłam. Wiła się między drzewami niczym biały wąż i urywała jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Parterowy budynek z gankiem ani trochę nie przypominał leśniczówki. Skojarzył mi się raczej ze skromnym, wiejskim domkiem, który ładnie wygląda na fotografiach turystów, ale nie budzi zaufania jako ewentualne lokum.

Na dachu zalegała gruba warstwa śniegu, okna zasłaniały prymitywne, zamykane od środka, drewniane rolety, na obitych blachą drzwiach wisiał zmarznięty wieniec z jodły, a ganku strzegł strach na wróble – wypchana sianem, ubrana w podarte łachy i postrzępiony kapelusz kukła. Spod ronda kapelusza spoglądały na nas zrobione z białych guzików oczy. 

Przebiegł mi po karku zimny dreszcz, bo wyglądało to upiornie, jakby kukła śledziła każdy nasz krok.

– Rany. Jak można mieszkać w takiej dziczy? – zastanowiłam się.

– Dziczy? – zdumiał się Marcel i wszedł na ganek. – Nie przesadzaj. W promieniu pięciu kilometrów znajdują się co najmniej trzy wioski. Taki region.

Wyobrażasz sobie to miejsce latem?

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo ciszę nocy rozdarło szczekanie psa. Chwilę później trzasnął zamek w drzwiach i w progu pojawił się chorobliwie chudy staruszek z haczykowatym nosem i łysą czaszką. Towarzyszył mu kudłaty czworonóg rasy nieznanej – wielkie, szczerzące zęby bydlę. Ale to nie pies mnie przeraził, tylko wycelowana w brata lufa strzelby. Chyba strzelby, bo na wiatrówkę mi to raczej nie wyglądało.

– Czego? – spytał mężczyzna.

– Przepraszamy za najście, ale popsuł nam się samochód – wyjaśnił Marcel.

– Komórki nie działają, nie znamy okolicy… Potrzebujemy pana pomocy.

Staruszek upierał się, że odwiedzają go kosmici!

Facet uspokajającym gestem poklepał po karku warczącego psa, po czym wbił wzrok w szare niebo i zmarszczył czoło. Odruchowo też spojrzałam w górę, ale niczego niezwykłego nie dostrzegłam.

– Popsuł się tak sam z siebie? – rzucił.

– No tak – potwierdził brat. – Może jest w okolicy warsztat albo ktoś, kto zna się na rzeczy, jakiś mechanik? Może by pan do niego zadzwonił?

Staruszek oparł flintę o ścianę i podrapał się po nieogolonej brodzie.

– W taką noc nikt z miejscowych nie przyjedzie, zresztą nie ma po co – mruknął i usunął się na bok. – Właźcie. Bolka się nie bójcie. Dobrego człowieka nie ugryzie.

Wnętrze domostwa spowijał mrok. Śmierdziało w nim suszonymi ziołami, tanią pastą do podłóg i czosnkiem. Nie rozglądałam się za bardzo, bo nie wypadało, coś tam jednak zobaczyłam.

W pokoju, do którego weszliśmy, paliło się kilka świec, a w kaflowym piecu huczał wesoło ogień. Półtora metra od paleniska stał bujany wiklinowy fotel, na fotelu leżał zaś zwinięty w kłębek kocur.

– Prądu, jak widzę, tu nie ma, ale telefon chyba działa? – spytał z nadzieją Marcel.

– Nie działa. Też się zepsuł, jak wasze auto – odparł staruszek.

Opuścił do końca drewniane rolety i zabezpieczył je metalowym haczykiem. Z podobną skrupulatnością zamykał chwilę wcześniej drzwi. Przekręcił oba zamki i założył gruby łańcuch, jakby obawiał się włamania albo napadu.  Nie zareagowałam, sądząc, że robi to automatycznie. Mieszkał sam, więc taka ostrożność nie wydawała się niczym szczególnym.

Zaniepokoiłam się dopiero wówczas, gdy przyniósł do pokoju strzelbę.

– Siadajcie i bądźcie cicho. Trzeba poczekać – mruknął, pokazując palcem stojącą pod ścianą wersalkę.

Ścisnęłam ukradkiem łokieć Marcela, bo to wszystko przestało mi się podobać. Facet miał bzika i w jego ozach był gniew, a to mogło oznaczać tylko jedno – kłopoty.

– Nie, dziękujemy – odmówił grzecznie brat. – Skoro telefon nie działa, nic tu po nas. Jest późno, pewnie chce się pan położyć. Poza tym w aucie czeka szwagier…

Staruszek zgonił kota i usiadł w fotelu.

– Jak zostanie w środku, znaczy w samochodzie, nic mu nie będzie.

– Chyba już pójdziemy – wtrąciłam i zaczęłam wycofywać się w stronę drzwi.

W tym samym momencie rozległo się przerażające buczenie, jakby dom zaatakował rój wściekłych szerszeni. Dobiegało zewsząd i boleśnie raniło bębenki. Zatrzymałam się w miejscu i posłałam mężczyźnie pytające spojrzenie.

– Już są – wyszeptał na to. – Jeśli teraz wyjdziecie, zabiorą was ze sobą.

– Kto? – szepnął Marcel.

– Oni – odparł starzec z zabobonnym lękiem – Goście z nieba. Popielate maszkary z wielkimi łbami. Przylatują raz, dwa razy do roku i porywają wszystko, co żywe. Letnią porą zabrali mi kury i kaczki, a kiedyś, ze dwa lata już będzie, porwali grzybiarza. Widziałem na własne oczy. Chłopina rozpłynął się powietrzu… Kradną też prąd, dlatego nic nie działa.

Z trudem uzmysłowiłam sobie, że facet mówi o kosmitach i mało nie wybuchłam śmiechem; w żadne ufoludki nie wierzę. Owszem, w lesie coś przeraźliwie buczało, ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby tego dźwięku za silnik latającego talerza! 

Nasze oczy – mam na myśli brata i siebie – spotkały się na krótką chwilę, ale wyrażały zupełnie co innego. Moje błyszczały rozbawieniem, Marcela obawą.

– Lepiej zostańmy w środku – mruknął.

– Cholera wie, co się tam wypra…

Nie zdołał skończyć zdania, bo buczenie nagle ucichło, a w ściany domu uderzył pęd powietrza. Tak to, w każdym razie, zabrzmiało. Sekundę później rozbłysła żarówka w stojącej przy kanapie lampie.

– No odlecieli – powiedział staruszek, podniósł się z fotela, podreptał do sieni i otworzył drzwi. – Nie trzeba nigdzie dzwonić. Wasz samochód na pewno już teraz odpali. Możecie wyjść.

No to wyszliśmy, nie mówiąc mu ani „dziękuję”, ani „do widzenia”. Może zachowaliśmy się niegrzecznie, ale naprawdę trudno być miłym w stosunku do kogoś, kto wita gości ze strzelbą w dłoni i ględzi o szarych kosmitach.

Na zewnątrz nic się nie zmieniło. Las wyglądał normalnie, a po niebie nie latały żadne spodki.

– Jezu, ale wariat. Dobrze, że nie wziął nas za ufoludki i nie odstrzelił – zażartowałam, gdy ruszyliśmy ścieżką w stronę drogi.

– Żebyś wiedziała. Jak przyniósł z sieni flintę, to mi ciarki po plecach przeszły – przyznał Marcel. – Ale to buczenie rzeczywiście dziwne było, nie?

– Chrzanić buczenie! Mnie martwi nocleg pod chmurką – zmieniłam temat, bo nie chciałam rozmawiać o czymś, czego nie potrafiłam logicznie wytłumaczyć.

– Damy radę – pocieszył mnie brat.

– Mamy w bagażniku ciepłe rzeczy, żarcie, gorzałkę… Ktoś się tutaj przecież w końcu zjawi, a jeśli nie, to rano podskoczę do wsi. No i zawsze możemy rozpalić ognisko – dodał, poklepując mnie po ramieniu.

Rozmasowałam zziębnięte policzki i sięgnęłam po komórkę, bo ciągle nie mogłam uwierzyć, że jesteśmy odcięci od świata.

No nie, jak pech, to pech! Bateria mi padła – mruknęłam i z wściekłością wcisnęłam telefon do kieszeni.

Wojtek był strasznie blady, jakby chory

Kilka minut później dotarliśmy do samochodu. Myślałam, że Wojtek wyjdzie nam na spotkanie, ale się zawiodłam.

– Co on, znowu śpi? Ile można spać? – zdziwił się Marcel.

– Jeśli chodzi o mojego męża, to może spać dzień i noc – odparłam zgodnie z prawdą i zajrzałam do środka.

Wojtek leżał na tylnym siedzeniu. Musiało być mu zimno, bo przykrył się kocem po same czoło. Tak w pierwszym momencie pomyślałam…

– No ładnie. To my się narażamy, a ten tu sobie słodko chrapie.

– Dobrze chociaż, że zablokował zamki – wtrącił braciszek.

– Hej tam! – krzyknęłam, waląc dłonią, w szybę. – Pobudka!!!

Mąż drgnął i wystawił głowę spod koca. Był blady i mocno czymś przestraszony.

– Agata? – spytał niezbyt mądrze.

– Nie. Duch święty. Otwieraj.

Spełnił prośbę, poczekał aż wsiądziemy, a potem znów zablokował zamki.

– I co? Jadą?

Kto? Kto ma jechać? – nie zrozumiałam.

– Pomoc drogowa.

– Przykro mi, ale mieszkaniec tego domu okazał się wariatem i nie pozwolił nam skorzystać z telefonu.

– To niedobrze – zasępił się Wojtek. 

– Źle wyglądasz. Masz mdłości? – zaniepokoiłam się, bo był jeszcze bledszy.

– Mam halucynacje – odparł poważnym tonem. – Wzrokowe i słuchowe. Zdecydowanie jest mi potrzebny lekarz.

Mówił serio. Zobaczyłam to w jego oczach i nieźle się wystraszyłam.

– Widziałem potwory z wrzecionowatymi korpusami i wielkimi głowami – kontynuował. – Wyszły z lasu, kręciły się przy samochodzie i buczały.

– Co robiły? – spytał mój brat.

– Buczały. Bardzo głośno – powtórzył Wojtek i obrzucił zalęknionym spojrzeniem pobliskie drzewa.

– O jasny gwint – wymamrotał Marcel, włożył klucz do stacyjki, przekręcił i…

Stał się cud. Zamigotały kolorowe światełka, z głośników popłynęły dźwięki muzyki, silnik cicho zamruczał.

– Spokojnie, chłopie – powiedział brat. 

– To nie były omamy, tylko bliskie spotkanie trzeciego stopnia.

– Że co? Agata, o czym on mówi? Jakie bliskie spotkanie?

Milczałam. Jakoś nie chciało mi przejść przez gardło, że mój mąż zetknął się z obcą cywilizacją. Że na własne oczy widział przybyszy z obcej planety.