Wreszcie do domu! Uśmiechałam się, zdejmując w szatni fartuch i chowając go do szafki. Jeszcze tylko szybkie zakupy i odpocznę. Włożyłam buty na opuchnięte od stania za ladą nogi. Cieszyłam się, że po ciężkim dniu będę mogła usiąść z kubkiem kawy przed komputerem i przejrzeć internet. Sprzątanie i przygotowanie obiadu na następny dzień postanowiłam przełożyć na wieczór. 

Byłam wykończona jak codziennie. Praca w dziale mięs i wędlin do lekkich nie należy. Nie ma zbyt wiele czasu, by odpocząć czy usiąść na chwilę. Zwłaszcza gdy ów dział jest częścią ogromnego marketu. Ruch na okrągło, wciąż trzeba uzupełniać towar, dźwigać ciężkie pojemniki. Zdecydowanie wolałabym pracować gdzie indziej, ale samotna matka z dwójką dorastających dzieci nie może wybrzydzać. Pracodawcy u nas mało przychylnie patrzą na takie kobiety jak ja. Ile ja się nasłuchałam o roszczeniowych matkach biorących wolne na dzieci czy wychodzących wcześniej z pracy, to moje – a to były zaledwie rozmowy kwalifikacyjne. 

Cudem udało mi się znaleźć etat w sklepie, więc się go trzymałam. Potrzebowałam pieniędzy i to sporo, bo po rozwodzie okazało się, że mój były mąż narobił długów. Obowiązywała nas wspólnota majątkowa. On zapadł się pod ziemię, musiałam spłacać te cholerne długi sama. 

– Gdybym cię dorwała, to już byś nie żył – warczałam pod nosem, wyciągając ze skrzynki kolejne wezwania do zapłaty. 

Dlatego nie mogłam stracić posady ekspedientki. Miałam dwoje nastolatków na utrzymaniu, cudze długi na głowie i rachunki. Każdego miesiąca przeliczałam domowy budżet ze strachem. Prawie połowa wypłaty szła na spłatę zadłużenia. Za resztę musieliśmy przeżyć cały miesiąc. 

Żyłam z ołówkiem i kartką w ręce. O odłożeniu jakichkolwiek oszczędności nie było mowy. Obawiałam się, co będzie, gdy na przykład dostanę wypłatę dzień albo, nie daj Boże, tydzień później, lub gdy dzieciaki rozchorują się poważniej czy wpadnie jakiś niespodziewany wydatek. Pocieszałam się myślą, że za jakieś dwa lata spłacę długi męża i wtedy będę mogła odetchnąć swobodniej. 

Może nawet kupię sobie wtedy sukienkę? Ech, miło pomarzyć… 

Bartek i Julka mieli dzisiaj jakieś swoje plany z kolegami i koleżankami, więc nie spodziewałam się ich przed dziewiętnastą. Zaparzyłam kawę i rozsiadłam się na wersalce. Spokój, odpoczynek, relaks… Nawet nie wiem, kiedy przysnęłam. Obudziły mnie wracające do domu dzieci. 

Zobacz także:

– Jestem padnięta! – oznajmiła od progu córka i zrzuciła torbę. 

– Co na kolację? – zainteresował się dla odmiany synek. 

– Będziesz robiła pranie? – zawołała z łazienki Julka. – Z kosza się już wysypuje. 

Przeciągnęłam się i wstałam. Koniec laby, długo nie trwała.

– Powoli, powoli… – mitygowałam dzieciaki. – Na kolację jajecznica, a pranie wstawię, bez obaw. Opowiadajcie, jak wam minął dzień. 

Podczas gdy młodzi zdawali relację z tego, co robili, przygotowałam pachnącą szczypiorkiem jajecznicę. Nałożyłam ją na talerze i usiedliśmy do kolacji. Potem dzieci poszły do siebie, a ja zajęłam się praniem. 

Posegregowałam ubrania, powrzucałam je do bębna, ustawiłam program i włączyłam. Pralka zaczęła pobierać wodę, gdy wtem coś zaiskrzyło w kontakcie i w łazience zrobiło się ciemno. 

– Mamo! Nie ma światła! 

No tak. Iskrzący kontakt, awaria. Najwidoczniej doszło do jakiegoś zwarcia. 

– Wiem. Zaraz sprawdzę korki. 

Z szafki w przedpokoju wyjęłam latarkę i poszłam na korytarz do skrzynki z bezpiecznikami. Uznałam, że po prostu muszę je włączyć i wyłączyć. Niestety mimo moich wysiłków światła nadal nie było. 

– Mamo, a może zepsuła się instalacja? – Bartek miał niepewną minę. 

– Co ty mówisz? – zdenerwowałam się. – To na pewno tylko korki – trzymałam się tej myśli. Chciałam w to wierzyć. 

Nie pozostało mi nic innego, jak poprosić o pomoc sąsiada, pana Józefa. 

– Niestety, pani Krysiu – powiedział po sprawdzeniu skrzynki, korków, pralki i kontaktu w łazience. – Zwarcie uszkodziło instalację. Trzeba będzie wezwać elektryka. No i pralka też umarła, przynajmniej na razie – wskazał na przypalony kabel. – Ale to już spec powie, czy da się ją reanimować, czy lepiej zainwestować w nową. Ta już i tak ma najlepsze lata za sobą. 

– Jak to? – wyjąkałam zdziwiona. 

– No tak to – odparł. – Nic tu nie poradzę. Dzisiaj nikt już tego nie naprawi, ale z rana trzeba będzie zadzwonić po fachowca. 

Sąsiad wrócił do siebie, a ja stałam i patrzyłam tępo na skrzynkę z korkami. 

– No pięknie… – mruknęłam. – Przecież rano będę w pracy. Nie mogę wziąć wolnego, żeby wydzwaniać po elektrykach. 

– Mamo, będzie prąd? – zapytała Julka. – Chciałam jeszcze poczytać. 

– Nie będzie. Trzeba wezwać fachowca. Po prostu zaraz mnie szlag trafi – warczałam, wracając do mieszkania. 

– Jak to nie będzie? – Bartek był przerażony. – Mam pięć procent baterii! 

– Nic na to nie poradzę, mój drogi – rozłożyłam bezradnie ręce. – Poszukam świeczek, opróżnię pralkę. Niestety nie będziecie dziś mogli ani czytać, ani grać na telefonach. 

– Średniowiecze… – westchnął. 

Wyciągnęłam wilgotne rzeczy z pralki, spuściłam z niej wodę, która zdążyła nalecieć, a pranie musiałam dokończyć ręcznie. 

Kiedy skończyłam, było już po dwudziestej drugiej. Nawet nie zdążyłam przygotować obiadu na następny dzień. 

– Mamo, jak mam się wykąpać? – Julka stanęła na progu łazienki.

– No właśnie – Bartek stanął obok. 

– Szybko – odparłam. – Piec jest na gaz, więc działa. I nie marudźcie, mam poważniejszy problem na głowie.

Długo nie mogłam zasnąć. Nie wiedziałam, co zrobić. Nie chciałam brać wolnego, bałam się reakcji szefowej. Obawiałam się też tego, co powie elektryk. Nie było mnie stać na naprawę pralki czy instalacji. No ale przecież nie możemy mieszkać bez prądu. Przewracałam się z boku na bok. 

O czwartej rano zadzwonił budzik, byłam półprzytomna. Ale nie miałam wyboru – musiałam wstać, ubrać się i iść do pracy. Zaraz po przyjściu do pracy opowiedziałam szefowej, co się stało. Raz kozie śmierć. 

– Całego dnia wolnego nie mogę ci dać, bo nie mamy dzisiaj pełnego składu – powiedziała po dłuższej chwili namysłu. – Ale po siódmej jedź do administracji, umów elektryka, a potem wracaj. 

– Dziękuję! 

Pomogłam koleżankom rozłożyć część towaru i popędziłam na autobus. W administracji miła urzędniczka obiecała, że ktoś podejdzie. Po drodze wpadłam do domu, sprawdziłam, czy u dzieciaków wszystko OK i prędko wróciłam do pracy. 

Dzień w biegu, myślałam, gdy po skończonej dniówce spieszyłam się do domu. Weszłam do mieszkania i rozbrzmiał dzwonek. Fachowiec dotarł. Pooglądał, posprawdzał, pokiwał głową. 

– Zwarcie uszkodziło pralkę – wydał werdykt. – Na szczęście instalacja jest dobra. Wymienię tylko gniazdko, potem korki i wszystko będzie działało. 

– Ile to będzie kosztowało? – zapytałam. 

– Da pani pięć dyszek i będziemy kwita. 

Przyznam, że było to dla mnie dużo. Wiem, obiektywnie patrząc, taka kwota nie jest ogromna, ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a w moim budżecie pięćdziesiąt złotych starczało na jedzenie dla naszej trójki na prawie dwa dni. 

Wysupłałam pieniądze z portfela. Elektryk zrobił swoje, światło działało, prąd był, a mnie jak obuchem uderzyła świadomość, że muszę kupić nową pralkę. 

– Za co? – jęknęłam. 

– O, jest prąd! – ucieszyła się Julka, która wróciła do domu. – Super! 

– No, super – mruknęłam. 

Córka poszła do swojego pokoju, a ja wzięłam się za obiad.

– Jula, sprawdź ceny pralek! – zawołałam. 

Kiedy Bartek wrócił, dołączył do siostry i oboje przeszukiwali internet w poszukiwaniu promocji na pralki. Kiedy pokazali mi, co znaleźli, byłam bliska załamania. Najtańsza kosztowała prawie tysiąc złotych! A dodatkowo nie pasowała do naszej małej łazienki. I co teraz? Pralka była nam niezbędna. Nie wyobrażałam sobie prania ciuchów ręcznie, dopóki uzbieram pieniądze na kupno sprzętu. A to mogło potrwać nawet ze dwa lata, gdy pospłacam długi byłego męża. 

– Możemy wziąć na raty – podpowiedział Bartek. 

– Dziecko, rat i kredytów to mam już powyżej uszu! – warknęłam. – Poza tym wtedy płaci się więcej, niż gdyby się kupowało za gotówkę.

– Ale tej gotówki nie mamy – skwitowała smętnie Julka. 

– Ano nie mamy. Cóż… jakoś będziemy musieli sobie poradzić, dopóki nie odłożę pieniędzy na nową pralkę. Porozmawiam z szefową, może da mi nadgodziny. 

Pralka była nam potrzebna. 

Muszę jakoś dać radę

Nie miałam wielkich nadziei. Czego jak czego, ale czasu pracy u nas przestrzegano. Poza tym ile musiałabym wziąć tych nadgodzin, żeby wystarczyło na pralkę? Może lepiej poszukać jakiegoś drugiego etatu? Albo przynajmniej połowy? – zastanawiałam się wieczorem. Nie wiedziałam co prawda, skąd wezmę siły na drugi etat, ale pranie ręczne też mnie wykończy. Krótko: pralka była nam potrzebna. Wniosek: muszę dać radę. 

– Jakoś dam radę – powtórzyłam jak zaklęcie do koleżanki w pracy, której opowiedziałam o wizycie elektryka, kłopotach z domowym sprzętem i poszukiwaniu dodatkowej pracy. Pokiwała głową. 

– Kto jak nie my, prawda? – rzuciła. 

– Właśnie. 

Na szczęście dzieciaki zrozumiały powagę sytuacji i nie protestowały zbytnio, że muszą same prać bieliznę. Gorzej, że nie mogłam znaleźć dodatkowej pracy. Po dwóch tygodniach zaczęło mnie to denerwować. 
Chryste, czy ja też jestem jakaś popsuta, że nie potrafię dorobić do etatu? Jak mam, u diabła, uzbierać na tę cholerną pralkę? Prawie płakałam ze złości i rozżalenia. Byłam już bliska wzięcia nowego sprzętu na raty. No bo nie czarujmy się, pranie ręczne, nawet z pomocą dzieci, zabierało mi czas, który mogłam przeznaczyć na coś innego. Plus do reszty niszczyło mi ręce i nadwyrężało kręgosłup.

Z zazdrością patrzyłam na beneficjentów opieki społecznej, którzy mieszkali w mojej kamienicy i nie mieli takich problemów jak ja. Oni dostawali za darmo rzeczy, na które ja musiałam zapracować. 
A gdyby tak nie spłacić raz czy drugi tego zadłużenia? – przemknęło mi przez głowę. Szybko jednak tę myśl pogoniłam. Musiałabym nie płacić ze trzy miesiące, żeby uzbierać na pralkę. Co więcej, gdybym nie zapłaciła, konsekwencje mogłyby być nieciekawe. Monity, odsetki, komornik… Nie, dziękuję. Pozostało mi dalsze szukanie dodatkowego etatu i pranie ręczne. 

Aż pewnego dnia zdarzyło się coś niesamowitego. Szefowa, która wiedziała o moim problemie, przyszła do pracy dziwnie zadowolona. 

– Mam dla ciebie nowinę – powiedziała. – Moja znajoma wymienia sprzęt AGD i pozbywa się starego. 

Patrzyłam na kierowniczkę z miną: „a co mnie obchodzi czyjeś szczęście?”. Właściwie to było niemal niegrzeczne kłuć mnie cudzym bogactwem.

– Nie rozumiesz? Ma do zbycia sprawną pralkę, nie jest nowa, ale działa. I jest mała, powinna się u ciebie zmieścić – szefowa uśmiechała się szeroko. – Możesz po nią jechać nawet dzisiaj. 

– Ale mnie nie udało się nic odłożyć... 

Szefowa poklepała mnie po ramieniu.

– Spokojnie. Za darmo ją odda. Byleby ktoś wziął, bo jutro przyjeżdża nowy sprzęt i muszą mieć miejsce. To jak? 

Z zaskoczenia i niedowierzania otwierałam usta i zamykałam. Jak ryba wyrzucona na brzeg. Tyle że ja byłam o niebo szczęśliwsza od ryby, gdy już dotarło do mnie, że to się dzieje naprawdę. Jedni są szczęśliwi z powodu wygranej w totka, awansu, zaręczynowego pierścionka z brylantem, a ja się mało nie popłakałam z radości z powodu dostania za darmo używanej pralki. 

– Po pracy załatwi się transport i pojedziemy po nią. Odpadnie ci harowanie na drugim etacie. A teraz zakładaj fartuch i do roboty – uśmiechnęła się.

A miałam dotąd szefową za surową i nieużytą. Jak to można się pomylić w ocenie ludzi. Nie dość, że myślała o moim problemie, to jeszcze znalazła rozwiązanie. Może kiedyś też musiała liczyć się z każdym groszem i dlatego potrafiła zrozumieć?

Tego samego dnia w naszej małej łazience stanęła stara nowa grunt że działająca pralka. W transporcie pomógł syn i jego koledzy. 

– Wreszcie! – Julka zaklaskała w ręce. 

– Koniec z ręcznym praniem! Hurra!