Stało się to 10 lat temu. Znany warszawski malarz poprosił mnie o zaprojektowanie wiejskiego domu. Miał on stanąć w Bieszczadach, w malowniczej dolince ukrytej pośród wzgórz porośniętych bukowymi lasami. Postanowiłem obejrzeć działkę. Chciałem, aby dom idealnie współgrał z otaczającą go przyrodą. 

Na miejsce dotarłem wczesnym popołudniem. Mimo jesieni było wyjątkowo ciepło i przyjemnie. Wysiadłem z samochodu i zacząłem rozglądać się po okolicy. W pobliżu nie dostrzegłem żadnych zabudowań, tylko fundamenty jakiegoś starego budynku. Gdybym przyjechał tu jakiś miesiąc wcześniej, gdy dolinkę porastały naprawdę bujne i wysokie trawy, pewnie nawet bym ich nie zauważał.

Rozłożyłem się na zrudziałej łączce, wyjąłem szkicownik i zacząłem rysować. Szło mi dobrze... do pewnego momentu. Bo raptem ogarnęła mnie jakaś dziwna niemoc. Poczułem, jak ołówek wypada mi z ręki,a powieki same się zamykają. Chyba usnąłem. I wtedy przyszedł ten przerażający, straszliwie realistyczny sen…

Nic już nie narysuję

Śniło mi się, że stoję przed domem. W progu wita mnie młoda kobieta z niemowlęciem na ręku. Zza jej spódnicy wygląda może trzyletni, umorusany chłopczyk. Wchodzę do środka. Jest ciepło i przytulnie. Siadam na ławie, przy drewnianym stole. Kobieta stawia przede mną gliniany garnek z gorącą strawą. 

W pewnej chwili widzę, jak spod progu zaczyna wydobywać się dym. Niewielka strużka gwałtownie się powiększa; pojawiają się płomienie, które ogarniają całe wnętrze. Robi się potwornie gorąco. Kobieta krzyczy coś w niezrozumiałym dla mnie języku, tuli dzieci. W jej oczach widzę przerażenie i błaganie o pomoc.

Próbuję się ruszyć, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Zaczynam się dusić. Nie mogę złapać tchu. Czuję, że umieram, że to już koniec. I… wtedy się obudziłem. Byłem cały zlany potem. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, co się dzieje. Kiedy uświadomiłem sobie, że to był tylko sen, odruchowo się przeżegnałem. A potem odetchnąłem z ulgą...

Poszedłem do samochodu. Byłem kompletnie wykończony. Wiedziałem, że tego dnia niczego już nie narysuję. Zresztą zbliżała się noc i dolina zaczęła skrywać się w ciemnościach… Postanowiłem wrócić w to miejsce następnego dnia.

Przenocowałem w oddalonym o 20 kilometrów gospodarstwie agroturystycznym. Gospodarze, starsi, mili ludzie, przyjęli mnie bardzo serdecznie. Z oczywistych względów nie opowiedziałem im o tym, co mi się przytrafiło. Byłem przecież facetem, w dodatku poważnym architektem z Warszawy; nie mogłem narażać się na śmieszność… Poza tym to tylko sen.

Noc minęła spokojnie, nie męczyły mnie żadne koszmary. Rankiem, wypoczęty i zadowolony, pojechałem do dolinki. Podobnie jak poprzedniego dnia rozłożyłem się wygodnie, wyciągnąłem szkicownik i zacząłem rysować. I znów poczułem, jak ogarnia mnie dziwna niemoc… 

Obudziłem się po dwóch godzinach, zlany potem. Koszmarny sen powrócił. Identyczny jak poprzedniego dnia.

Tym razem przeraziłem się nie na żarty. Błyskawicznie pozbierałem z ziemi ołówki i szkicownik. Pakując rzeczy do samochodu, zauważyłem, że udało mi się narysować zaledwie kilka kresek. Gdy odjeżdżałem, pomyślałem sobie, że żadna siła nie zmusi mnie już do powrotu w to miejsce. Miałem zamiar zadzwonić do artysty i powiedzieć, że rezygnuję ze zlecenia. 

To przeklęte miejsce

Czułem się fatalnie. Nie byłem w stanie się skupić, prowadzić samochodu. Przez cały czas miałem przed oczami tamtą kobietę ze snu. Widziałem, jak przerażona tuli dzieci, jak dosięgają ich płomienie… Zrozumiałem, że nie dam rady wrócić do Warszawy. Postanowiłem spędzić jeszcze jedną noc w gospodarstwie, uspokoić się, ochłonąć, i rano ruszyć w drogę.

Wjechałem na podwórko, resztkami sił wygramoliłem się z auta. Musiałem wyglądać okropnie, bo gospodarze przerazili się na mój widok:

– Czy coś się stało?!

Mężczyzna zaprowadził mnie do kuchni i posadził przy stole. Jego żona zrobiła herbaty. Dygocąc, zdałem im relację ze wszystkiego. Gdzie byłem, po co tam pojechałem i co mnie spotkało.

– Nie wiem, o co chodzi. Myślę, że w tamtym domu wydarzyło się kiedyś coś strasznego… Ta kobieta błagała mnie o pomoc, a ja nie mogłem zrobić nic. To potworne uczucie! – mówiłem roztrzęsiony.

Gospodarze popatrzyli na siebie znacząco. A potem on zaczął opowiadać.

Dowiedziałem się, że w tamtej dolince była niegdyś piękna wieś. Żyli w niej ludzie różnych wyznań. W zgodzie i dostatnio. Gdy jeden z obrządków świętował, wyznawcy drugiego powstrzymywali się od prac w polu, żeby uszanować święto i swoich sąsiadów. Wspólnie pracowano, modlono się, bawiono. Ale potem przyszła wojna, czas nienawiści, śmierci. Wieś spłynęła krwią i łzami niewinnych ofiar.

– To przeklęte miejsce. Powiadają, że pomordowani nie chcą odejść na tamten świat. Trwają w swoich spalonych, zrujnowanych domostwach, powracają w snach każdego wędrowca, który się w nich zatrzyma. Jakby nie chcieli, żeby kiedykolwiek powróciło tu życie – zakończył. 

Zrobiło mi się wstyd, bo przecież powinienem był wiedzieć, o czym on mówi. Zapomniałem o tragicznej historii tych terenów… Zresztą, nie znałem jej dobrze. Coś tam kiedyś o tym czytałem, ale to była wiedza dość pobieżna. Zresztą, kto by się nad tym teraz zastanawiał? Przecież od tamtych wydarzeń minęło tyle lat… 

– Ludzie mówią, że pomogłaby tu modlitwa. Taka szczera, żarliwa. Kogoś z daleka, kto nie nosi w sercu żalu i nienawiści… Może to będzie pan? – wyrwała mnie z zamyślenia gospodyni.

Spojrzałem na nią zdumiony. Modlitwa? Nigdy nie byłem religijny, rzadko chodziłem do kościoła. Zresztą, mnie chrzcili w kościele rzymskokatolickim, a oni tu wszyscy zapewne byli grekokatolikami. Uśmiechnąłem się więc przepraszająco i poszedłem do swojego pokoju.

Długo przewracałem się z boku na bok. W uszach brzmiały mi słowa gospodyni. Czyżbym naprawdę mógł pomóc jakoś tym ludziom odejść w spokoju? Zasypiając, pomyślałem, że to jednak absurd. 

Mogłem im pomóc

Następnego dnia postanowiłem wyruszyć w drogę do Warszawy. Właśnie pakowałem do bagażnika swoją torbę z rzeczami, gdy podeszła do mnie gospodyni.

– Tu niedaleko, w Łopience, stoi cerkiew. Niedawno ją odbudowali. Jest tam ikona przedstawiająca Matkę Boską… Kiedyś schodzili się tam różni ludzie z całej okolicy i się wspólnie modlili. Może pan wstąpi? – zapytała nagle.

Wiedziałem, o co jej chodzi. Wróciła do wczorajszej rozmowy… Chciała, żebym swoją modlitwą pomógł tej kobiecie ze snu… Nie wierzyłem, że mogę to zrobić, ale obiecałem, że spróbuję.

Cerkiew była otwarta, choć nic się w  niej nie odprawiało. To dziwne, bo przecież od lat po nabożeństwach tutejsze świątynie są zwykle skwapliwie zamykane z powodu złodziei i wandali, którzy grasują w tych stronach. A tu takie odludzie, ani żywej duszy – i można wejść?

W cerkwi było mnóstwo kwiatów, paliły się czerwone lampki. Podszedłem do ołtarza i poczułem, jak ogarnia mnie dziwne ciepło i spokój. Spojrzałem na Madonnę i… zacząłem się modlić. Po swojemu.

Nie pamiętam, co mówiłem ani jak długo to trwało. Wiem tylko, że błagałem Matkę Bożą o spokój dla pomordowanych. I wieczne odpoczywanie. Kiedy skończyłem, poczułem dziwną pewność, że moja modlitwa została wysłuchana…

Nie pojechałem od razu do Warszawy. Wróciłem do dolinki. Usiadłem, wyjąłem szkicownik, ołówki i zacząłem rysować. Nie czułem już żadnej niemocy. Wręcz przeciwnie. W głowie pojawiały mi się świetne pomysły. Po kilku godzinach pracy już wiedziałem, jak ma wyglądać ten dom.

Wiejska posiadłość powstała po dwóch latach. Artysta mieszka w niej do dziś. Wie, co mi się tu przytrafiło. W miejscu fundamentów starego domu postawiliśmy dwa krzyże: katolicki i prawosławny. Wyrosła nad nimi jarzębina. Taka sama, jaką dawni mieszkańcy tych terenów przystrajali ołtarz Łopieńskiej Madonny.